Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sutego pogrzebu, czyż nie kupił świec, nie zapłacił śpiewaków, całego chóru w komplecie i księży... aż czterech śpiewało egzekwje! Był z nią w zupełnym porządku. Prawdę powiedziawszy to żałował zmarłej mocno. Była osobą dobrą, oszczędną i pilną. Teraz musiał przyjąć służącą i nie zyskał wcale na zmianie, choć go to grubo kosztowało. Ale miał do roboty co innego jak rozmyślać o zmarłej. Troski o gospodarstwo nie dały mu czasu na to. Sam widok ojca i przysłuchiwanie się jego powarce, przy jedzeniu, a potem gdy wygodnie usiadł sobie w krześle, miało w sobie coś, co uspakajało syna. Świerszcz odzywał się ze szpary w kominie, służąca, rosła góralka wchodziła i wychodziła, myła naczynie, porządkowała w kuchni, widok ten życia uregulowanego, sharmonizowanego w sobie był dla Galderyka balsamem kojącym. Czuł się silniejszym, lepiej uzbrojonym przeciw złudom sennym. Ale ledwie głowę do poduszki przyłożył i zgasił świecę, straszne wizye zjawiały się pod zamkniętemi powiekami śpiącego. I już aż do zapiania koguta, do pierwszego przebrzasku zorzy porannej trapiły go zmory, gniotąc pierś, szarpały dreszcze, ściskało w gardle i huczało w uszach.
Galderyk wychodził zdruzgotany z tej walki z nieuchwytnem. Z każdym rankiem trudniej mu było zadzierżgnąć nić normalnej egzystencyi. Był zdenerwowany, niespokojny, dreszcze nim wstrząsały już i w biały dzień. Daremnie zapalał się do