Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to za kłótnia, dalej do roboty! — krzyknął sote-abbat.
Tak się to prędko stało, że Jep nie miał czasu zaprotestować, trzej ludzie zgięci w kabłąk rzucili się naprzód. Ale ani kropla nie spłynęła z prasy, śruba nie obróciła się ani odrobiny. Galderyk pienił się.
— Jeszcze raz... ira de Dieul... jeszcze raz! — zawołał. Z zacieśniętymi zębami pchał co sił, ale ten drugi wysiłek pozostał równie bezskutecznym, jak pierwszy.
— Zaczarowana chyba, ta twoja maszyna! — rzekł Galderyk do kierownika.
— Daremnie upierać się — odrzekł — jeszcze jeden człowiek do drąga a jakoś to pójdzie!
— Ten, chyba ma dosyć — rzekł Jep wskazując na brata — dajcie mu się wydychać. Teraz my trzej!
Galderyk dyszał. Tego, czemu on nie podołał, Jep nie zrobi, to pewna, zaraz, za małą chwilkę zbłaźni się.
— Dobrze! — rzekł ustępując miejsca bratu — ale ostrzegam cię, że to trochę trudniejsze jak wbijanie gwoździ w ośle kopyto.
— Ano, zobaczymy! — odrzekł Jep zdejmując surdut i rzucając go na ręce Bepy.
— Trzymaj się ostro rekrucie, patrzą na ciebie! — rzekł kowal.