Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była to jego małżonka. W najwyższej pasyi chwyciła go za kark.
— Nareszcie mam cię gałganie! Skądże to wracasz, hę? O tej godzinie, o północy! A to mi się podoba. Zaczynasz łazić gdzieś...
Pan Sabardeilh tłumaczył się. Poszedł poprostu przejść się z przyjaciółmi, ot tak, dla odetchnienia świeżem powietrzem... nie spostrzegł się, że już tak późno.
— Nie łżyj! — zasyczała dama. — Czy to dla świeżego powietrza Jojotte umalował sobie gębę sadzami, jak gdybyśmy teraz mieli karnawał? Bóg jeden wie z jakiej orgii dyabelskiej powracacie. Zgromadzenie polityczne, jestem tego pewną. Ach, daleko cię zawiodą ci twoi przyjaciele...
Jep się roześmiał.
— Poczekajcie łajdaki jakieś! — krzyczała dalej miła osoba. — Przestaniecie wy się niedługo śmiać, ja wam to mówię! Pójdziecie wszyscy do kryminału i dobrze wam tak będzie!
— Ciszej na miły Bóg, pani Sabardeilh! — prosił Jojotte. — Jeśli pani nie przestanie krzyczeć, ludzie się zbiegną i schwytają nas na gorącym uczynku.
— Tem lepiej! Niech w as schwytają, niech was zaaresztują, właśnie tego chcę. Sama doniosę jeśli będzie potrzeba, pójdę zaraz po żandarmów. Nauczę was włóczyć mi męża po nocy!
— Zamknijno gębę stara czarownico! Jeśli nie