Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodzącego, oświecał rzeszę, drogę przed nimi, zaśnione domy i ogrody wzdłuż drogi.
Idąc, rozmawiali. Jep rozgrzany był polityką, dumny ze swego pierwszego występu w roli spiskowca, chciałby był stoczyć natychmiast bitwę walną, rzucić wyzwanie tym wszystkim chłopom, co chrapali teraz w łóżkach, obojętni na losy Republiki. Entuzyazm jego cierpiał z powodu żarcików zakrystyana Jojotte, który przedrzeźniał całe zgromadzenie, karykaturował uroczystą minę p. Malfré i kazanie pustelnika. Sabardeilha porwała na chwilę wymowa wielkiego przywódcy, teraz jednak strach nim na nowo owładnął. Bał się cieniów rzucanych przez przedmioty oświecone skośnymi promieniami księżyca, widział wszędzie szpiegów. Drżał na każde poruszenie się liści i krzaków we wietrze, na widok cienia drzewa leżącego na drodze. Przy najlżejszym łoskocie stawał, nakazywał milczenie Jojotte i słuchał. W miarę zbliżania się do wsi inny jeszcze strach go opanował, realniejszy, bliższy dużo. Myślał o powitaniu, jakie mu zgotuje pani Sabardeilh. Ach, co za sceny! Widział ją już, słyszał i najprzód już kulił się zrezygnowany i uległy jak wędrowiec, którego spotka ulewa w drodze.
Na skrzyżowaniu drogi wiodącej do Motlig pożegnał ich Ramon. Poczęli zstępować w wąwóz Routeru. Gdy wynurzyli się z jego cieniów, człowiek jakiś, zwierzę, czy mara, wyskoczyła z krzaków i rzuciła się gwałtownie na pana Sabardeilh.