Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W kuźni nie brakło teraz roboty. Zaraz nazajutrz po przybyciu Jep rozwinął akcyę w tym kierunku. Na jego naleganie Malhibern podjął się wykonania kraty, którą mer, p. Caffe, mieszczanin z Prades, chciał otoczyć swój ogród, położony przy drodze do Motlig. Była to robota trochę za delikatna, jak na kowala wiejskiego i Jep włożył w nią też całą swą ambicyę i talent. Nie było rzeczą łatwą spłaszczać i wyginać sztaby żelaza i zaostrzać je na końcach jak lance. Przytem każdy chłop nadchodzący z osłem lub koniem do podkucia, zmuszał go do porzucania narzędzi delikatniejszych, do w stawania od zajęcia artystycznego. Wetował sobie to w polityce.
Podczas gdy żelazo rozgrzewało się, a miech sapał, języki obracały się. Ostrożnie, lub otwarcie, stosownie do słuchacza, kowale opowiadali o wydarzeniach dni ostatnich. Od chwili kiedy Prezydent złożył z urzędu, generała Changarnier, wysławiali go wspominając jego czyny wojenne. O, to śmiałek, on nie dostanie gęsiej skórki w momencie decydującym. Zresztą w Izbie posłowie poczęli się oryentować w sytuacyi. Jep chwalił ich za to, że odmówili miliona ośmiukroć stu tysięcy rocznie, której to kwoty zażądał ten komik, Bonaparte. Proszę? Milion ośmkroć, piękny grosik, to wypada okrągłe pięć tysięcy franków do wyrzucenia dziennie. Jep oburzał się, ale to oburzenie nie znajdowało najczęściej oddźwięku w sercach słuchaczy. Chłopi nie