Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby druga maskarada, po szaleństwach tłustego czwartku i wszyscy współuczestniczyć w niej pragnęli z podobnym jak w tamtej entuzyazmem. Zgiełk przytłumiony dolatywał przez chwilę z tłumu, ale nagle nastała cisza. Celebrant ubrany w pontyfikalne szaty ukazał się w progu zakrystyi. Otaczały go dzieci z chóru i śpiewacy.
Procesya ruszyła.
Jojotte szedł na czele we fioletowej sutannie galowej, potrząsając olbrzymią grzechotką, której trajkot był jedyną muzyką, dopuszczoną w obchodzie, gdyż dzwonów zabraniają w takich razach przepisy liturgiczne. Za nim pośrodku dwu akolitów, Giressa i Jana Cadéna, ubrany w czarne szaty penitenta, postępował Jep, bohater dnia, dzierżąc monumentalny krucyfiks.
W pewnej odległości za tą trójką, stąpał samotny Galderyk. W czarnych szatach, ze smutkiem nie udawanym w duszy, niósł w lewej ręce misę pełną popiołu, a palcem w skazującym ręki prawej ukazywał ludowi popiół, symbol znikomości szczęścia ludzkiego. Spojrzenie złych oczu błyszczących w otworach kapury spadającej mu na twarz, a utkwionych w Jepa, łączyło z tym gestem jakąś tragiczną pogróżkę.
Kilka kroków za Galderykiem szły bardzo powoli, z minami bardzo dostojnemi, tancerki z czasów karnawałowych: Izabela, Petronela, Franciszka i Bepa, dźwigając na ramionach ołtarzyk z Matką