Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głową i obnażonemi, wyschłemi ramionami, na których żyły nabrzmiałe jak postronki tworzyły siną sieć, krzątał się starowina u ogniska, którego żar błyskający od czasu do czasu oświecał jego postać. Miał wygoloną brodę, krótkie faworyty łączące się z wąsami, a w ustach nieodstępną fajkę, niby drugą kuźnię wieczyście czynną. Właściciel muła spełniał funkcye terminatora; zgarniał węgle, pociągał łańcuch miecha. Jep przybył w sam czas.
— Jesteś nareszcie mój chłopcze! — zawołał stary z radością.
— Wyborny pomysł miałeś podwajając kroku w podróży. Pracy tutaj nie wiele, ale i tak za dużo jej na mnie starego, co jestem zaledwie połową człowieka. Przyszło dragonowi na koniec! Wysechł jak szczypa. Albo te ręce, cóż chcesz bym niemi robił? Niemam już i tyle mocy co dziecko.
— Silne ręcy i nogi przynoszę wam ja, na zmianę. Panie majster podajcieno obcęgi. Spojrzyjcie no ojcze, czy dobrze mnie tam w świecie nauczono!
— Dobra nasza, chłopcze! Ale pilnuj się, ta bestya zła jak dyabeł, ugryzie cię nim się spostrzeżesz.
— Będę uważał majstrze!
Jep zdjął surdut.
— Żelazo gotowe, gwoździe także — pouczał go Malhibern — ty Ramon — mówił do chłopca — trzymaj bydlę przy pysku; ja podniosę nogę.