Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jep już przyłożył podkowę do kopyta, potrząsnął głową.
— Co byście ojcze powiedzieli na to, gdybym wypiłował tutaj trochę? Noga coprawda nie wyglądałaby tak pięknie, ale bydlę chodziłoby lepiej. Cóż? — zapytał, wymierzając potężny cios dłonią zwierzęciu gotującemu się właśnie do wierzgnięcia. — Czekaj zła bestyo, już ja ci dogodzę.
Żelazo jeszcze raz powędrowało do ognia, poszło pod młot, oziębło, wreszcie Jep wbił gwoździe i przytarł je na wierzchu kopyta. Lekki szmer pilnika i było po wszystkiemu.
— A co, umiem swoją rzecz?
Malhibern pochylił się nad robotą i patrzył chwilę.
— Tak, zrobione delikatnie i czysto. Ty Jep, umiesz teraz akurat tyle co majster.
Nietylko stary kowal był tego zdania. Zajęty robotą Jep nie zauważył, że poza nim utworzyło się kółko ciekawych. Przechodnie zatrzymywali się, a nawet proboszcz Colomer na chwilę przestał odmawiać brewiarz.
Pówrót do domu młodszego syna Bernadachów, był nielada wydarzeniem w Katlarze. Wyciągały się doń dłonie i kładły przyjaźnie na jego ramionach.
— Wróciłeś więc? Tem lepiej! — mówił do Jepa jeden z dawnych towarzyszów Jan Cadéne.
— Sprzykrzyło nam się już bez ciebie. Pomożesz