Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szek cukrowy. W niedzielę, gdy narzeczeni opuszczali kuźnię, by pójść na przechadzkę przypominał:
— A nie zapomnijcie tam narwać kaczyńcu! Jest pyszny, delikatny o tej porze, a oliwę mamy przewyborną tego roku. Zobaczycie jaką przyrządzę sałatę. Niema na świecie nic lepszego na odświeżenie krwi... a i wino potem dopiero nabiera właściwego smaku!
U Bernadachów, inna to była znowu śpiewka.
Galderyk tego roku wściekał się na wiosnę. Nienawidził kosów, bo gwizdały, fiołków, bo pachły, na uciechę Bepy i Jepa. Całą pociechą była dlań myśl, o korzyściach, które miał wyciągnąć z kłótni jaka miała miejsce między Jepem, a ojcem. Pozbawiając brata należnej mu części spadku zaspokoi za jednym zachodem swą chciwość i zawiść. W tej miłej nadziei przychlebiał się staremu. W niedzielę, zamiast wałęsać się po wsi z rówieśnikami, towarzyszył ojcu w wędrówce po polach własnych, której Bernadach nigdy uczynić nie omieszkał. Z rękami w kieszeniach szli, oglądając każde drzewo, badając stan wzrostu i wyciągając stąd wnioski co do zbiórki.
I przyjaźń ich, porozumienie wzajemne utwierdzały się we wspólnem namiętnem przywiązaniu do ziemi.
Podczas, gdy wędrowali, Aulari była na nieszporach. Żarliwie modliła się w imieniu mężczyzn