Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

coraz to inaczej. Jeszcze z drzew migdałowych, nie opadły kwiaty, gdy grusze poczęły biało kwitnąć, potem śliwy i brzoskwinie. Śliwy były całe białe, brzoskwinie całe różowe! Piękny to był widok i woń taka upajająca! Wystarczyło nos wytknąć na świat, oddychało się wiosną. Gdy Bepa wracała z pola, gdzie wychodziła rano po marchew do zupy, przynosiła ze sobą aromat kwiatów i pęki fiołków we włosach i u gorsetu. Jep wziął jej jeden z piersi, przycisnął do warg i nie wypuszczając z ręki dłuta i obcęg żuł w zębach. Gdy odpoczywając palił u progu kuźni papierosa, spostrzegł parę jaskółek budujących gniazdko w szczelinie starego więzu. Pokazał palcem narzeczonej zgrabne stworzonka zajęte znoszeniem to odrobinek mchu wydartych z pośród kamieni dzwonnicy, to włosów z grzywy końskiej, walających się na śmietniku kuźni.
— Popatrzno — rzekł — oto para zakochanych, co nie potrzebuje ani mera, ani proboszcza, by rozpocząć gospodarstwo.
— Na każdego przyjdzie kolej — westchnęła Bepa — nasze gospodarstwo trudniej rozpocząć, ale zato potrwa dłużej.
Dragona nie interesowały jaskółki. Wiosna miała dlań zgoła inne powaby. Przedewszystkiem z wiosną nastawała zmiana w potrawach, kuchni dawało pole nowe smaczne materyały. Ślinka szła do ust staremu na myśl, że wnet podrośnie gro-