Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na głazach i ciszę ostępu górskiego napełniła rozgwarem. Każdy strumień szemrał swoim odrębnym głosem, wesołym, cichym, lub surowym, stosownie do siły wyrażającej jego radość, że może biegnąć w podskokach, posłuszny potężnej atrakcyi doliny. Była to pieśń krystaliczna, zmieszana ze szczebiotem dziecięcym, a nad nią dominował potężny bas — correchu — górskiego potoku, co dyszał gniewnie podsycony nowymi dopływy.
Na zakręcie drogi perspektywa nagle rozszerzała się, ukazała się dolina rzeki Tét, pas zieleni i uprawnych pól. Delikatne barwy młodego zboża zabłysły poprzecinane tu i ówdzie białemi wstęgami dróg, a pośród tej sieci barwnej migotały węże sztucznych kanałów nawadniających. Widać stąd było dzwonnice sterczące ponad dachy czerwone rozlicznych wsi i miasteczek: na lewo Vinça, Marquixannes, na prawo Prades, Codalet, a dymy wiły się z kominów wstęgami, płynąc aż ku stokom Canigou. Znowu skręt i wizya znikła, a Jep począł zstępować w dół, drogą biegnącą serpentyną. Bloki granitu, oderwane od szczytu, leżały w otoczeniu mniejszych odłamków. Zdaleka widać było — cortale — służące za stajnie trzodom i pomieszkanie pasterzom. Mury ich, z wyschniętego na słońcu kamienia, połyskiwały bielą czystą. Kozy pasły się dokoła nich, strzeżone przez pasterzy, których nieruchome sylwetki zaledwie dostrzegalnie rysowały się na szarem tle skał.