Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na końcu zaprzysiężono Jojotte. Nie był on wcale wzruszony, owszem miał humor doskonały.
Gdy zbliżano lufy strzelb do jego piersi, odsunął je ręką i rzekł:
— Dajcie spokój, to mnie łaskocze. A przytem i do czegóż to mam się zobowiązywać? Iść przeciw ojcu, iść przeciw synowi? Wolne żarty! Ojciec mój zmarł dawno, a ja jestem kawalerem. Przystaję do was z całego serca, oto wszystko co mogę powiedzieć.
Przysięgnij tedy skoro tak myślisz! — nalegał naczelnik, podsuwając mu pod nos krucyfiks i sztylet.
— Wymagasz tego obywatelu? Czyż nie wystarczy, że wszyscy słyszeli? A więc zgoda, posłuchajcie!
I na całe gardło krzyknął: Przysięgam!! aż zahuczało pod sklepieniem groty.
— Wybornie! — rzekł naczelnik. — Już niema co kryć się wzajemnie przed sobą. Jesteśmy w kółku rodzinnem.
Zdjął maskę z twarzy, a pan Sabardeilh poznał pana Malfré, mieszczanina z Prades, bogacza, którego podpis wart był najmniej dwadzieścia tysięcy dukatów. Ciekawy człek ten p. Malfré z czaszką jak głowa cukru, nosem Don Quichota, spiczastą bródką i włosami ostrzyżonemi krótko, wedle republikańskiej mody. Był to urodzony konspirator.
W gimnazyum konspirował przeciw celującym uczniom, potem przeciwko rządowi; z karbonaryu-