Okruszyny/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Okruszyny
Podtytuł Zbiór powiastek, rozpraw i obrazków
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wyd. 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OKRUSZYNY.

ZBIÓR
POWIASTEK, ROZPRAW I OBRAZKÓW
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit.

Tom I.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta,
przy placu św. Ducha l. 10.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.



Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.



Zbiorek ten wyszedł po raz pierwszy w Warszawie w r. 1856. Nie zmieniamy w nim nic. Są to prace różnych czasów i wartości, z których znaczniejszą część pragnęlibyśmy od zagłady ocalić.

1875 Drezno
J. I. Kraszewski.

I.
ŁZA W NIEBIE.
FANTAZJA.

Było to w niebie.
A pewien jestem, że nieba nie znacie: filozofowie wam je wykreślają omackiem, serce przeczuwa, czy przypomina, myśl nabranemi z niemi farby maluje i złoci; lecz któż nam opowie co niebo? Niebo, ku któremu tęsknim wszyscy żyjąc na ziemi, którego konający spodziewają się i szukają za żywotem doczesnym, niebo dla wszystkich mgłą zakryte i niedostępne.
Kto w niem był nawet myślą, marzeniem, czy duszy zachwytem, jak je opisać potrafi, jak opowie widzenie straszne, cudne, niepojęte, wyrazami tylu, a tak mdłemi, gdzie jednegoby tylko, a tak potężnego potrzeba! Nadto słów jest w języku, za mało myśli w głowach naszych, usta niemieją wśród poczętej mowy i nić pajęcza myśli się zrywa.
Było to w niebie.
Tam panuje cisza i spokój wieczny wśród wiekuistego żywota; niezmienny byt, byt pełny, byt jedyny, w którym drga wszystko co żyje! Albowiem w niebiosach łączymy się z Bogiem: tam całość, tam jedność. Wszystkie barwy zbiegły się w jednę barwę niezgasłego światła, wszystkie dźwięki w jeden śpiew harmonijny, wszystkie linje w najcudniejsze kształty, wszystkie myśli w jednę ogromną myśl żywota wiecznego. Tam każdy pojedyńczo żyje we wszystkich, wszyscy w każdym; duch wszelki jest ogółem i jest sobą, a myśl rodzi się jedna wszędzie i obiega koło duchów, jak dźwięk rozlewa się w powietrzu.
W pośrodku niebios króluje Bóg.
Po nad kołami różnobarwnemi jaśnieją duchy nieśmiertelne; doskonałość do jakiej doszły, daje im miejsce bliższe lub dalsze od bóstwa; jak ciężar ciał ziemskich zawiesza je lub zanurza w wodzie. Sam tu każdy swym sędzią, bo gdy dusza wynijdzie z ciała, leci i staje gdzie ją skrzydła niosą własne: im szersze i silniejsze skrzydła, tem wyższe miejsce.
Stopniami, stopniami od ogniska ciemnieją koła duchów, aż utonęły w ciemnościach, na dnie których leżą i jęczą w bezdnie ci, co żyli ciałem tylko, a zabili w sobie nieśmiertelności pierwiastek. Najbliżej Boga stoją aniołowie niepokalani; promienie jego korony.
Wśród uroczystego milczenia słychać powolną harmonją, zawsze jednę, coraz różną, będącą jakby oddechem żywota niebieskiego: ta pieśń złożyła się z tysiąca, a brzmi jednogłośnie. Każde usta dorzucają do niej słowo, a w głębi wszystkich wyrazów tak rozmaitych, jak liście drzew naszych, drży myśl jedyna.
Z wyżyny niebios, co za spojrzenie na światy! Miliony świateł biegną i złotemi migają kręgami: jedne gasną, powstają drugie, rozłamują się inne, i złotemi warkoczami piszą w sinych ciemnościach głoski nieodgadnione dla nas — znikomości ciała. Ztamtąd przecież, z niebios, głoski te czytelne i pojęte łatwo dla mieszkańców nieśmiertelności przytulonych do łona Bożego.
Tu i owdzie błyska słońce nieruchome, w około którego ślizgają się kule ogniste, powolnie zbliżając się ku niemu. Niektóre z nich jakby z dwóch domostw nosiły wieści, chodzą od słońca do słońca, miotając za sobą grzywę rozrzuconą, płomienistą po eterycznych głębiach.
Tam rodzi się niemowlę — gwiazdeczka, blada, słaba, drgająca z początku, skupia w sobie siły, rozpala się, jaśnieje, porusza, wzlatuje, zawraca młodym tańcem i zagasa wśród biegu — na wieki. Ostygłe członki światka rozlatują się w przestrzenie bezdenne, rozsypują się w proch, w pył, w lekkie pary i — w nicość, duch co je ożywiał — uleciał.
Poniżej, ciemne tylko przepaści, kędy śpią duchy zapomniane. A karą im, ich samotność wiekuista, ich odcięcie od jedności; bo na całą wieczność pozostaną same z sobą, odepchnięte od wielkiej całości. Jęki ich boleści nie dochodzą do sfery duchów żyjących i tłumią się w bezpowietrznej czczości.
A w niebiosach taki spokój, takie wesele! Patrzcie, jak jasne oblicza błogosławionych, jak połączone dłonie, serca, dusze tych, co nie żyli tylko sobie i dla siebie, co nie obawiali się myśli, pracy i cierpienia.
W sercu Ojca odbija się ich myśl każda, a żywotem Jego żyją duchy, pod szatami Przedwiecznego spoczywające. Wszyscy są jednem, każdy czuje siebie w całości, całość w sobie. I nie ma tam tajemnic, bo myśl rodzi się tu widomie, dotykalnie, wzlatuje nad płomienną głową, obiega wszystkie sfery, i nie ma tam zmiany, bo nie ma nic drugiego, i walki, miłość spaja złotym łańcuchem każde ogniwo nieśmiertelnej całości.
Z krain spokoju czemuż wzrok aniołów obraca się tak często na ziemie czarne, i spoczywa na drobnych zaludniających je istotkach? Bo tam nizko widzą próby życia, które zwycięzko skończyli, a serce ich boleje, lituje się i w pomoc braciom leci modlitwą serdeczną.
Jeden z duchów niepokalanych spojrzał na światek mały, i patrzał nań długo, długo, aż zachmurzyła mu się skroń, aż zaciemniały oczy, aż łza litości razem i zgrozy spadła z szafirowego oka na szatę białą jak śnieg.
Łza ta puściła z siebie skrzydła i wzleciała niemi w wyższe kręgi, padając u progu bożego. Wszystkie duchy zapłakały tą łzą zgrozy i politowania, i jak własne prowadziły ją dziecię.
A Ojciec poruszył ramiony światy dźwigającemi i ozwał się głosem, co zlał się z harmonją światów:
— Łzo zgrozy i oburzenia, zkąd wzleciałaś aż do mnie?
— Urodziłam się niżej, Ojcze, święte uczucie matką moją, a anioł mi rodzicem.
W tem obróciły się oczy i twarze duchów ku Ojcu i rzekły:
— Ciężkie jest życie na ziemi, ciężkie próby ciała, przecież dałeś im siły, a nie walczą, dałeś im skrzydła, a nie wzlatują. I oto jeden znów upadł na wieki!
A Ojciec odrzekł:
— Nie potępiajcie, nie oburzajcie się, albowiem i to dzieci moje, nawet w upadku grzechu.
— Dałeś im siły, dałeś im moc, a nie używają ich, przeto płaczemy i dziwimy się! Możeż człowiek czujący się nieśmiertelnym, sprzedawać się na chwilę, możeż liczyć za życie, co jest tylko stopniem ku niemu wiodącym? Zapłakaliśmy, bośmy widzieli upadek, a pojąć go nam trudno!
— Nie potępiajcie i nie sądźcie, albowiem wszyscy zarówno dziećmi mojemi są! Nie potępiajcie — rzekł głos z góry. — Ten co upadł ażali się podnieść nie może? ażali jeden z was nie upadłby także, na miejscu człowieka?
— Nie, nie! — śpiewały duchy — bo chwilą ziemskie życie i snem przelotnym tylko.
Zamilkli, a ten, który pierwszy zapłakał ze zgrozy, płonił się zawstydzony, poglądając ku Ojcu.
— Dziecię — rzekł Bóg — potępiasz, bo nie pojmujesz upadku, boś nie walczyło nigdy. Dusza moja rozpromieniła się w was, i nie byliście w ciele i na ziemi, tylko czuciem, litością i wejrzeniem. Nie oburzaj się, albowiem grzech maże pokuta, a za nią idzie grzechu odpuszczenie.
— Nie, nie! Ojcze — rzekł duch wejrzeniem.
Nastało milczenie, a łza leżąca u tronu Boga, szeleściła skrzydły srebrnemi u podnóża.
— Znijdź więc; próbuj i żyj! — rzekł głos wielki — abyś pojął żywot próby.
Zaledwie słowo to wyrzeczone zostało, kręgi się rozstąpiły, i anioł zsuwać się począł ku ziemi. A za nim nieodstępnym towarzyszem zbiegł drugi, skinieniem bożem zesłany, aby mu w pielgrzymce towarzyszył, aby czuwał nad nim.
I znowu niebo jaśniało spokojnie, a oczy wszech duchów zstąpiły śledzić żywot wygnanego na chwilę brata.
Złotowłose dziecię igrało na zielonym trawniku i zadumane głęboko, wsparło główkę na ręce matki.
— Aniołku mój, co ci to jest? — spytała kobieta.
— Matuniu — zadźwięczał głosik miły — nie wiem co mi to, ale niepokój mnie ogarnia, chciałbym zasnąć. We śnie widzę drugie, lepsze życie i jaśniejszy świat, ku któremu serce mnie ciągnie. Tu chłodno, tu ciemno, tu pusto.
— Przy mnie? — spytała matka.
— A nawet przy tobie.
— Dziecię moje, aniołku drogi, nie świat to snów i marzeń, ale świat życia ci się uśmiecha, chcesz odlecieć odemnie i nie powrócić więcej.
— O nie! o nie, matuniu! Boję się oddalić od ciebie i nie pragnę nic, tylko marzyć, a spać sny mojemi.
— Biedne dziecko.
I zapłakała matka, ale nie nad niem — nad sobą.
Złotowłosy synek stulił powieki, usnął i znalazł się w niebie ojczystem.
— Jak ci jest na ziemi? — spytały go duchy tuląc główki do niego.
— Smutno i ciężko, bracia, bo jeszcze młoda dusza wciąż ku wam się zrywa. Tak tam długie chwile, gdy nasza wieczność tak krótka i szybka!
— I już, już zbrukane masz skrzydła! — zawołali bracia wystraszeni.
— Tak mi one ociężały! — westchnął wysłaniec — ledwiem niemi ku wam doleciał. Rozgrzejcie mnie, proszę, rozgrzejcie.
Otuliły go, owiały ciepłem tchnieniem niebios anioły, aż sen się przerwał i duch znowu na ziemię powrócić musiał. Zbudził się by ujrzeć jeszcze płynące łzy matki.
Serce ciągnęło go ku niej, a ciało odrywało do bijącej młodemi obietnicami rozkoszy natury. Od łez matki pobiegło dziecię do wonnych kwiatów, do zabawek, do towarzyszki ich czarnookiej.
I bawiły się dzieci, a matka płakała.
I bawiły się bardzo długo, długo, aż bawiąc się podrosły i zabawa ich zamieniła się w życie.
Naówczas stanęli przeciwko sobie, ciągnieni siłą niepojętą wzajemnie, i rzekli w uniesieniu — myśmy jedno we dwojgu.
W miłości ziemskiej anioł uczuł jakby oddźwięk i wspomnienie niebieskiej, i bytu swego pierwiastkowego, a łzy matki wciąż płynęły, płynęły, aż rzeka szeroką jak morze rozdzieliły dwoje kochanków, których dłonie napróżno wyciągały się jeszcze ku sobie.
Spojrzał anioł na rzekę łez i rzucił się w nią — przepłynął ją namiętny!
A gdy usnął i obudził się w niebie, spytały go duchy, poglądając na zczerniałe od łez skrzydła jego:
— Co się stało?
On milczał, a głos z góry wyrzekł:
— Pierwszy raz upadł w grzechu, nie potępiajcie go jednak, nie oburzajcie się, litości, politowania dla niego!
Duch wygnaniec znalazł się znów na ziemi. Wyschła rzeka łez szeroka, a zazieleniał grób — matka nie żyła. Ich dwoje pozostało z dłonią w dłoni, sami z sobą, jak chcieli.
Czemuż im tak siebie mało, tak brak jeszcze wiele? Czemu uczuł anioł, że mu nie dostawało całego szczęścia, które marzył, na które rachował? Upadł, a upadł na próżno. Oczy towarzyszki jego biegły po ziemi, gdy źrenice jego szły ku niebiosom. Nie rozumieli się i nie byli jednem jak chcieli. Dwa serca biły w dwojgu piersi, nie jedno. On podwójny dźwigał ciężar: swojego skalanego ciała i towarzyszki swej, nad którą już litował się tylko.
Lecz litość nie ratuje.
— Rozstańmy się!
Rozstali, spojrzeli, zapłakali, odeszli.
Anioł spojrzał w szeroki świat na ludzi i towarzyszki ich, serce poczynało mu bić nieraz, ale źrenica widziała już lepiej przyszłość, nie marzył o miłości i zjednoczeniu dla szczęścia, bo w nic na ziemi nie wierzył.
— Tu nie ma dwojga jak jedno serce! — zawołał z boleścią.
Zjednoczymy się nie z jedną znikomą istotą, ale z duszą świata.
I dłonią ogrzaną jeszcze ręką kobiety, wziął w rękę książkę.
Księgi nie nauczyły go nic, krom tego, co przeczuwał, a zabiły w nim wiedzę wrodzoną i wiarę. Rozum podnosił go do bóstwa, lecz razem czynił omylniejszym niż zwierzę. I zachwiał się zapominając swej przeszłości, mówiąc w sobie:
— Jestżem istotnie niebios wysłańcem? Jestżem duchem? Nie ciałożto myśli i żyje we mnie tylko samo? nie zginęż ja ciałem?
Im dalej szedł w nauce, tem ciemniej stawało mu się i błędniej. Chwilami jak błyskawicą ogromną rozjaśniał mu się świat, aż zagasł znowu w pomrokach.
Gdy we śnie zaleciał do nieba, nie poznał się w niem, zwątpił, ażali przeszłość istotną była przeszłością, nie snem ułudnym tylko, ażali nie marzył, iż był aniołem!
A bracia duchowie pytali go napróżno, bo im nie odpowiedział tylko jękiem lub bolesnym zwątpienia i rozpaczy śmiechem.
Wielkie a bezbrzeżne jest nauki morze, a przepłynąć je bezpiecznie tylko ten potrafi, kto się na nie puszcza ze światłem, co je przyniósł z nieba; ci, co je zagasili w sobie, płyną bijąc się z falami, a nigdy nie ujrzą brzegu, chyba ich wiatry nań wyrzucą.
Na suchym, kamienistym piasku, leżał rozbitek długo, nim do siebie powrócił i oczy otworzył, odetchnął. Wody zielone, niezgłębione oceanu, jeszcze mu obmywały stopy: rzucił na nie wzrokiem tęsknym i powstał osłabły.
A w niebiosach głos wyrzekł:
— Upadł w grzechu po raz drugi! nie potępiajcie upadku!
Czemuż serce aniołów i serce ludzkie tak zawsze, tak ciągle pragnie miłości i zjednoczenia? Bo to uczucie mówi mu o niebiańskiej ojczyźnie, ono wyraża nieśmiertelność, połączenie wszystkiego, zlanie się w całość. Ona jest iskierką w nas boską, na obraz Ojca stworzoną. Bój pochodzi z ciała, miłość z ducha.
Zraniony i złamany anioł położył rękę na sercu, podniósł oczy w niebo i spytał siebie:
— Gdzie się obrócę? dokąd pójdę?
Stróż z niebios mu dodany wyciągnął palec i wskazał na tłumy ludzi, ku nim go zwracając.
— Tak, pójdę do nich! — zawołał anioł — i zjednoczę się z nimi, pokocham ich sercem całem wszystkich, cierpiącym dodam odwagi, w osłabionych wieję siły, upadłych wezmę na skrzydła i uniosę ku górze.
Poszedł więc.
Przed nim stała ciżba ciemna, wyjąca głosy tysiącznemi i narzekaniem, jękiem, rozpaczą i szyderstwem, aż serce się krwawiło.
— Powiedzcie mi boleść waszę, wyspowiadajcie choroby, ja was uleczę.
Biedni wszyscy rzucili się nań, i poczęli wołać, każdy swoję wskazując ranę, a on radził, pocieszał, godził i zamiłował ich, aż do poświęcenia za nich życia.
W tem poczęli go pytać jedni — czemu nas nie leczysz? — Pytali go drudzy — ktoś ty jest, żebyś niezgojone i tysiące lat krwawiące mógł zagoić rany? — Szemrali inni — to zdrajca, który nas uwodzi! — Krzyczeli ostatni — zabijmy go, aby nie ważył się z nas szydzić, nas sprzedawać za bluszczu gałązkę. Nie jest ci to szyderstwo, śmieć obiecywać nam szczęście?
A przeciwni szeptali: — Patrzcie, nie duch to ciemności, nie wysłaniec-że to piekielny? Ukamienujmy go! ukamienujmy!
Aż wrzawa powstała i zgiełk straszny; podniosły się ręce, kamienie — i padły na piersi anioła. On chciał wołać o pomoc z niebios, o posłuchanie u ludzi, ale głosu dobyć nie mógł tak wielkiego, aby go usłyszała ciżba namiętna.
Zaćmiło mu się w oczach łzawych, krew trysnęła niemi, gniew podrzucił piersią, a przekleństwo boleści wyrwało się przez usta sine.
Przekleństwo! przekleństwo! najstraszniejszy z upadków ludzkich, najnikczemniejszy z wyrazów, największa ze zbrodni. Albowiem nie dotyka dzisiaj tylko, ale jutra i całej przyszłości niewidzialnym sposobem.
Duch wygnaniec wyparł się ludzkości, odepchnął ją, i myśląc że umrze, a pragnąc już śmierci, bodaj na wieki, zsunął się na ziemię chłodną.
Ciżba podniosła go, piekielnemi skoki depcząc mu głowę i piersi, a szalejąc; ale on nie uczuł tego, nie widział, bo spał i marzył dawno.
Duch jego ciężki przekleństwem własnem, mozolnie ciągnął się ku niebu.
Ale nie stało mu siły na przebycie progów żywota, tak wielkiem brzemieniem ważyła na nim wina.
Bóg spojrzał i ulitował się upadłego anioła, a duchy bracia wszyscy jedną łzą politowania nad nim zapłakali.
— Do niebios! do niebios! na spoczynek mnie przyjmijcie! wołał upadły jęcząc boleśnie.
— Nie! — rzekł głos potężny. — Niebo jest miłością samą, a ty w nie niesiesz nienawiść; niebo jest spokojem, a tyś udręczony jeszcze i rozpacz dźwigasz na barkach; niebo jest wypoczynkiem i nagrodą, a tyś nie walczył z sobą i nie pokonał siebie; znijdź na ziemię i żyj jeszcze.
Przebudził się duch wygnaniec.
Głucha cisza, cisza piekieł panowała do koła, niczem nieprzerwana; na niebie miasto słońca, krwawe jakieś brzaski i czarne osłony, ognie płonęły na spopielałych dolinach, a gęste dymy poruszały się leniwo między niebem a ziemią. Ciżby ludu już nie było przy nim: pozostał sam jeden, przekleństwo tylko kamieniem leżało na jego piersiach.
Ciężko mu było powstać i podnieść się na nogi, powietrze nieprzełknione dusiło; zwlókł się przecie i powolnie ku świtającej słabo jutrzence posunął.
Aż ujrzał przed sobą znowu ludzi, znowu wrzawę, cierpienie i boleść. Ale już nie rzekł jak wprzódy:
— Leczyć będę, radzić wam będę, będę was wspomagał!
Nie wspinał się na wyżyny, aby sypać obietnicami zgłodniałym; poszedł pracować w ciszy, w ukryciu, nie rachując na nagrody, owszem, spodziewając się cierpienia.
A zewsząd popychano go, mówiąc:
— Po cóż ty tutaj? Idź precz! idź precz od nas!
I szedł duch, ale powracał niepostrzeżony, błogosławiąc tym, co go kamienowali.
Długie lata przeszły w nienagrodzonej pracy i pocie, aż poranku jednego znużony, zdrętwiały, od otaczającego go chłodu, usiadł anioł na kamieniu i, zwątpiewając o sobie, zapytał w duszy:
— Jest-lim ja światu potrzebny?
I tysiąc szyderskich odpowiedziało mu głosów:
— Idź precz, zawadą tylko jesteś!
Drugie tysiąc powiedziało mu:
— Jesteś zawadą i zamięszaniem! idź precz!
Duch zapłakał gorzkiemi łzy w duszę swą, i ręce mu opadły, i zrozpaczył o sobie.
— O! ciężkie — rzekł — ciężkie jest życie ludzkie! Na cóż ono się przydało? Sobie wystarczyć nie możemy, a drugim dopomódz nie potrafimy, i po cóż to życie?
Mówiąc to, usnął duch, i powlókł się ku niebiosom, a tak był słaby, że zemdlony pochylił się na ich krańcach i upadł.
Pot ciekł strugami z jego czoła, łzy lały się z oczu, krew z ran płynęła. Towarzysz zbolałą tulił głowę i spiekłe mu ocierał usta.
— Bracie, bracie! — wołał chór duchów — znowu upadłeś; bo zwątpienie upadkiem jest jako przekleństwo, rozpacz słabością i grzechem. Tylko wiara i nadzieja wiodą do czynu.
A głos Boga zagrzmiał z góry:
— Zwróć się jeszcze na ziemię!
— Powrócić! Jakże powrócę, poruszając się ciężko do lotu — płakał biedny wygnaniec. — Siły moje wyczerpały się, duch upadł, a cierpienie strawiło mnie, jako trupa trawi wiekowy grób.
— Niech ten pocałunek cię orzeźwi!
I przez usta towarzysza pocałunek miłości z całych niebios siłą spłynął na anioła wygnańca. Rozjaśniło mu się oblicze, zabiło znowu serce, skrzydła podniosły, uleciał swobodniej.
A ziemia była w brzaskach różowej jutrzenki wschodzącego dnia, w jasnościach poranku, i wszystko na niej śpiewało i radowało się, jakby przeczuwało pod skorupą doczesnego jakieś inne, wieczne życie.
Anioł zstąpił do nowych cierpień i pracy.
Ludzie spojrzeli na przybywającego obojętnie i pominęli go ze wzgardą. Ich obojętność zapłacił uśmiechem odważnym i szedł dalej.
Zszedł się z drugimi, którzy go powitali szyderstwem, a oddał im je przebaczeniem.
Inni potrącali go z gniewem; gniew wywzajemnił im miłością i politowaniem.
Posilony niebieskim pocałunkiem, niczem się nie zrażał, nie zniechęcał, wstrzymywać nie dał. Lecz powoli otwarły się też oczy ludziom, i w chwili ciszy zawołał z nich jeden:
— Zaprawdę, wiele nam dobrego uczynił, błogosławmy go, błogosławmy!
A za tym jednym krzyknęła ciżba, co go przeklinała i kamienowała:
— Błogosławim! cześć ci! bądź uwielbiony! bądź wynagrodzony uczuciem naszem, za to coś ucierpiał.
Biedny duch, podniesiony tem wołaniem ziemskich braci, wzrósł, spotężniał, ale duma cielesna, duma niszcząca zakołatała razem do serca jego. A serce otwarło się szeroko na jej przyjęcie, wzięło ją, aby w niem mieszkała, i poczęło bić żywiej na oklaski. Duch rzekł miotany wielkością swoją:
— Jam Bogu równy! jam wielki! jam najwyższy!
W tem zciemniało, wszystko dokoła zagasło, ciżba odstąpiła go i poszła wieńczyć innego już wielkiego wygnańca niebios, kamienując nim wybranego na potępienie. Anioł sam pozostał z wielkością swoją.
Lecz tej mu nie wystarczało na życie, chłód jakiś grobowy go otaczał, żarł sam siebie i głodnym był jako wprzódy. Począł szukać lauru na skroni i suche tylko znalazł gałęzie; szukał wspomnień wielkości dla pokarmienia duszy, a znalazł kości ich tylko wyschłe i zimne.
W tem we śnie znów ujrzał niebo, ku któremu podlecieć już nie mógł, najwięcej bowiem upadł dumą, co go więziła w zimnych ziemi dolinach. Jeden tylko wierny towarzysz niebieski stał mu u boku ze łzą litości na oczach.
— Bracie! bracie! — spytał tęsknemi słowy anioł — nie uniesiesz-li mnie ztąd do kraju mego, do niebios?
— A! pragnąłbym, lecz nie podźwignę cię. Okułeś się ciałem, skamieniałeś w dumie; zwróć oczy wyżej i proś Ojca.
Któż wypowie modlitwę upadłego? Słuchał jej Bóg i duchy, a w ciągu upokorzonej pieśni, opadały brzemiona upadków z niebieskiego wygnańca. Na ostatku najleniwiej opuściła go ziemska duma. A głos Boży mówił z góry:
— Nie sądźcie, abyście sądzonymi nie byli! nie oburzajcie się i nie potępiajcie, abyście oburzenia i potępienia nie wywołali. Upadłeś tylekroć, ile razy walczyłeś, a gdyby nie miłosierdzie, nie podniósłbyś się z upadku.




Długo rozchodziły się słowa Ojca po przepaściach eteru i brzmiały tysiące lat w sercach aniołów i wypisały się złotemi głoski na skrzydłach duchów, i posłaniec niebieski zniósł je aż na naszą ziemię.

Łza oburzenia wylana przez ducha wygnańca, była ostatnią w kręgach błogosławionych.

Warszawa d. 1. grudnia 1846 r.



II.
WSPOMNIENIE
KSIĘŻY TRYNITARZY.

W tej części Łucka, która poprzedza wyspę oblaną wodami Styru i Głuszca, ze sterczączemi ruinami starego majestatycznego zamczyska bazylijańskiego kościoła, odartą sklepioną kopułą, z wysoką wieżycą Dominikanów, której krzyż smutnie się na wierzchołku pochylił, z błyszczącemi dachy katedry i skromnemi facyjaty OO. Bonifratrów i Karmelitów; w tej części miasta, którą dzieli Głuszec od Ostrowu, pierwszej sadyby Łuczan, wsławionej tylu wojnami, oblężeniami, zasianej tylu pamiątkami staremi, wznosi się, obrócony bokiem ku rzece Styrowi i zamkowi, facjatą ku miastu właściwemu, piękny, biały kościółek z klasztorem księży Trynitarzy. Mury jego i struktura pokazują nie zbyt dawną fundacją i świadczą o starannem utrzymaniu. Do obwodowego muru tuż przytyka pełna wrzawy targowej ulica, co jarmark i targ napełniającą się wozami, ludźmi, bydłem. U furty dziedzińca kończy się ten zgiełk i wrzawa; wszedłszy w podwórze kościoła i klasztoru, czujesz jak cię owionął spokój i atmosfera cicha, swobodna ustroni. Kościół księży Trynitarzy ciemnawy, posępny tęsknem wrażeniem do nabożeństwa zachęca. Na sklepieniach jego czytasz w wybladłych już malowidłach, pamiątki z dziejów zakonu; wszedłszy na korytarze długo wyciągające się przed tobą na prawo i lewo, zawieszone obrazami, poprzecinane ołtarzami do modlitwy, krucyfiksami, drzwiczkami cel mniszych, po których rozlega się tylko chód spokojny mieszkańca, bieleje habit braciszka, odzywa się gank wolny i bicie zegaru, oznajmującego ucieczkę czasu; wzdychasz mimowolnie myśląc, jak w wielu potrzebach duszy, okolicznościach, powołaniach, klasztor był koniecznym, jedynym przytułkiem; klasztor był potrzebą równie dla indywiduów, jak dla społeczności, równie dla przyszłości duchownej, jak dla teraźniejszości światowej.
A tymczasem, ileż to dziwnie fałszywych, złośliwych i pozornie wyrozumowanych wyrzucono argumentów przeciwko klasztorom, mnichom, lęgnącym się w murach zaciszy okropnościom moralnym i t. d. i t. d., począwszy od Voltaira, aż do Spiridiona, pani Sand!! Jacy bo to są ludzie, oni potrzebują koniecznie poniżyć to, co czcili, i oplwać, co wprzód szanowali.
Dla czego? dla tego, że to biedne ludziska, że nakrzyczawszy się do woli, zaraz poczuwają potrzebę rekacji, i znowu poklękną przed tem, co potępiali.
Dziwne stworzenie człowiek, a raczej biedne to stworzenie!
Kiedy się już tyle nakrzyczano przeciwko klasztorom, gdy i u nas przetłómaczono historją naturalną mnicha, a biskup Krasicki całe poemata drolatyczne poświęcał, obracając w śmieszność klasztory, teraz znowu przyszliśmy do poznania, do uczucia potrzeby tych świętych ustroni, tych zaciszy poświęconych nabożeństwu, pracy umysłowej, sztukom, wychowaniu młodzieży, staraniom około chorych, obłąkanych, wspomaganiu biednych i t. d.
Każda tego rodzaju instytucyja katolicka rozwinęła się tak, iż w jej ustawie widzisz wyraźnie palec Opatrzności. Każda odpowiadała potrzebie wieku, potrzebom kraju.
Na to nie potrzeba długich dowodów, dość przypomnieć, że zakony ś. Franciszka, ś. Ignacego Lojoli, ś. Dominika i inne, nastały w epokach, urodziły się w krajach, w których najużyteczniej działać mogły. Jedni nawracali pogan, drudzy uczyli sieroty, inni pilnowali chorych, inni pracowali nad naukami, inni walczyli z herezją; tamci nauczali z kazalnicy, dysponowali na śmierć zapowietrzonych, wykupywali więźniów.
Ostatnia missja, jedna z najtrudniejszych, z najużyteczniejszych u nas, wymagająca największego poświęcenia i najszlachetniejszego charakteru, prawdziwej miłości chrześcjańskiej, należała wyłącznie do księży Trynitarzy, zakonu ś. Trójcy, dla wykupienia niewolników postanowionego. .
Na korytarzach klasztoru łuckiego wszędzie czytasz, w dość pięknych nakreśloną obrazach, historją zakonu tego.
Tam wsparty na łokciu tatarzyn, pogląda na biało ubranego zakonnika, z krzyżem czerwonym i niebieskim na piersi, który za okup więźniów liczy mu pieniądze; dalej widzisz okowanych, których pociesza, którym daje jałmużnę, których więzy rozkowywa kapłan.
W obrazach tych cała zakonu historja, historja może jedna z najdramatyczniejszych, obfitująca w pełne wzruszeń i piękności dramatycznych epizody.
Przebiegałem ją oczyma, przechodząc z księdzem definitorem Bieleckim długie i piękne korytarze; zastanawiając się u ozdobnych drewnianemi sztukaterjami drzwi cel, z których każda pięknym, owalnym obrazkiem, nad wejściem w sztukaterją wprawionym się odszczególnia. Zastanowiliśmy się u wielkiego napisu złotemi głoski, na pamiątkę Pawłowi Majkowskiemu, fundatorowi, położonego, u portretu jego, w którym, mimo braku sztuki, wiele jeszcze nie zgluzowanego charakteru staropolskiego; u ołtarza w ścianie korytarzowej. Wszędzie przemawiało do serca i duszy wspomnienie przeszłości pod rozmaitemi wcielonej postaciami.
Ks. definitor ukazywał mi obrazy braciszka zakonu Prestla, który rozliczne, nietylko u księży Trynitarzy, ale i po innych Łucka i okolic kościołach, zostawił prace; obrazy te w większej części zasługują na uwagę artystów, niektóre są szczęśliwej kompozycji, wyrazu i kolorytu. Zaszli my do chóru, skąd dalej do refektarza i biblijoteki.
Może dla tego, żem bardzo już dawno wnętrza żadnego nie widział klasztoru, ale tu na mnie wszystko miłe jakieś i rzewne czyniło wrażenie. Refektarz ciemnawy, sklepiony, z długiemi czarnemi prostemi stoły, na których proste także naczynia, białe talerze i kubki stały; cichy, w tej godzinie przypominał młodsze lata i odwiedziny poczciwych księży Reformatów w Białej. Na wielkim krzyżu rozpięty Chrystus, zdawał się tu umieszczony przypominać, że wstyd nam zbyt dbać o ciało, gdy On dla nas na nim cierpiał tyle. Obok kilka poważnych obrazów zakonników jaśniały w półmroku. Znowu milczącemi korytarzami poszliśmy do biblioteki, wprzód zajrzawszy do auli, dawniej miejsca dysput i uroczystości, dziś smutnego składu ksiąg przewiezionych z innych klasztorów.
Biblioteczka księży Trynitarzy jest jedną z najpiękniejszych (na oko przynajmniej, bom jej przeglądać nie mógł), jakie mi się widzieć zdarzyło. Salka to nie wielka, jasna, wesoła, świeża, i zda się dopiero wczoraj wzniesiona, ozdobiona i czysto wyświeżona, przybrana wytwornie, choć skromnie.
Na sklepieniu świeci jeszcze malowanie allegoryczne, wzięte z tekstu Pisma świętego, wypisanego nad drzwiami. Sapientia, jej świątynia o siedmiu kolumnach, siedm cnót uosobionych do koła sklepień, składają malowanie stropu. Ściany zdobią prześliczne prostotą swoją drewniane szafy, przez braciszka zakonu snycersko, skromnie a wdzięcznie przybrane. Nad jedną z nich, wznoszą się trzy drewniane popiersia. Nie możemy dość wychwalić piękności tej salki, tych szaf staroświeckich, a tak jeszcze świeżych, i cudnego nad wszystko z okien widoku, na stare zamczysko łuckie.
Wyciąga się ono na wyspie, wśród błyszczących wód, czerwone, ponure z tylu i z przodu, z rysami zębem czasu napiętnowanemi, z okienkami, blankami, strzelnicami, a nad nie wychylają się zielone wewnątrz rosnące topole, tuż zielenieją majową barwą ługi, dalej jak szeroka wstęga wije się malowniczo Styr, i ciemnieją lasy zaroślą i sinieją góry i pola. Obraz to prześliczny, zachwycający! A wspartemu na oknie tej pięknej bibliotecznej salki, jeszcze zda się milej stąd poglądać na zamczysko, przypominające inną część ubiegłych wieków, zamierzchłą, zatartą, milej dumać, mogąc na rozwinięcie marzenia użyć blisko stojących ksiąg i świadectw o przeszłości.
Gdyśmy już tutaj, i gdy naturalnie biblioteka zakonna zakon nam przypomina, — pomówmy o nim trochę. Możeście ciekawi dowiedzieć się o zasługach braci zakonu św. Trójcy, który od niedawnego swego do polskich krajów wprowadzenia, za Jana III, tylu dziadów i pradziadów naszych wyzwolił??
Posłuchajcie więc cierpliwie, a zdaje mi się, że się wam nie uprzykrzy opowiadanie moje.
„Zakon braci bosych ściślejszego zachowania Najświętszej Trójcy, we wszystkich narodach do których jest wprowadzony, tak wielkie daje dowody osobliwszej pobożności, przykładnego życia i wielkiej gorliwości w wykupywaniu więźniów z pogańskiej niewoli, iż z najwyższą ochotą na żądanie W. K. Mości, dajemy pozwolenie tymże zakonnikom, aby w królewstwie polskiem zakon swój zaszczepić i rozkrzewić mogli,“ — pisał Innocenty XI, w liście do Jana III, d. 24 kwietnia, 1685 roku. Pierwsi bracia tego zakonu z Hiszpanii do Polski wprowadzeni zostali. Fundusze ich, wedle reguły zakonu, już to ze składek, jałmużny i zapisów, już z darów jednorazowych wszelkiego przychodu, procentów, w jednej trzeciej części szły na wykupno niewolników koniecznie, zwłaszcza zostających w jarzmie pogan, Turków i Tatarów.
Wspomnijmy co piszą historycy nasi o niewoli tatarskiej, co powiada Beauplan o okrucieństwach i szpetotach dopełnianych na zabranych w jassyr chrześcjanach, na bezsilnych kobietach, na starcach; przywiedźmy na pamięć niewolę Koniecpolskiego, tak pięknie opisaną w Pamiętnikach: a pojmiemy, jak wielkiem dobrodziejstwem było wykupno z niewoli. Często nie jednych pieniędzy tylko, ale pracy, zręczności, narażenia się, upokorzenia potrzeba było, aby dzieło to do skutku doprowadzić.
Turcy i Tatarzy, już to dla okupu wielkiego, już dla samej wartości niewolników i jakiegoś przesądu, że mając chrześcjanina niewolnika, do ubóstwa nie przyjdą, — starali się wielce o zachwycenie chrześcjan. Ich napady na Podole i Ukrainę, często tysiącami ludu, niemowląt i drobnych dzieci gnały w stepy, a potem dalej po świecie.
Zaledwie wielką ceną dokupić się niewolnika było można, a ci, co go dostali w podziale, jeśli nie byli połechtani wysoką ceną, ukrywali się od wykupujących i pozbywać się pracownika nie chcieli. Bracia zakonni za każdą razą musieli się starać o firman dozwalający wykupna, a potem dochodzić, śledzić pilnie, badać gdzie się kto znajduje i prawie gwałtem dobijać się o nieszczęśliwych, których ukrywano.
Przed zaprowadzeniem zakonu, różnemi czasy, to familie zabranych w niewolą, to stany rzeczy pospolitej obmyślały okup, i z takowym posyłały do Tatarów i Turków. Tak w r. 1520, na zjeździe w Bydgoszczy, nakazany był pobór dla wykupna z niewoli tureckiej i tatarskiej jeńców polskich; w roku 1616, na wykupienie czterech synów Piotra Borzysławskiego Podkomorzego Podolskiego złotych 6,000; na wykupno żony i dzieci Albrychta Łudzieckiego zł. 45,000. W roku 1523, na wykupno Mikołaja Strusa, starosty halickiego zł. 15,000, na wykupno Aleksandra Balabana zł. 10,000, na wykupno Grzegorza Mirskiego zł. 1,500. W roku 1653, na wykupno Jana Sapiehy pisarza polnego koronnego zł. 14,000. Roku 1662 i 1683, na oswobodzenie Krzysztofa Sapiehy, krajczego Lit. zł. 30,000 użyto, — a pamiętny nam los Samuela Koreckiego i tylu innych!
A gdy o bogatszych, o znaczniejszych pamiętał kraj, rodzina, współbracia, kto myślał o ubogim i nieznanym? Nikt — póty, póki nie pomyśleli ci, dla których wszyscy bracia w Chrystusie byli i są równemi. Oto właśnie charakter instytucji chrześcjańskiej, której celem stać na straży tam, gdzie świat nie patrzy, gdzie nikt bez pobudki miłości Bożej nie zwróci oczu i serca. Wszystkie zakony prawie tak powymyślane zostały, aby zastąpiły miejsce czegoś, co w rachunek instytucyi ziemskich nie wchodziło. One brały na siebie najcięższe obowiązki, a najmniej sławy przynoszące: zbierać ubogich, chorych, uczyć dzieci, wykupywać niewolników, grzebać umarłych, — któżby mógł i chciał, jeśli nie zakonnik? Wszak ci to tylko dopełnić mogą, dla których w każdej sierocie, żebraku i nieszczęśliwym przychodzi sam Chrystus.
Ludzie naszego świata wymagaliby oklasków, nagrody, sławy: ci co się świata wyrzekli, mają nagrodę w sumieniu swojem, w poświęceniu samem i obietnicach niebieskich.
Summy, jakiemi zgromadzenie księży Trynitarzy dawniej rozporządzało, były dość znaczne, ale od większej ich części tylko procenta mogły, wedle fundacji, iść na wykupno niewolnika; — nie będziemy tu ich wypisywać, znajdzie o nich czytelnik w dziełku, które nam posłużyło do ułożenia niniejszego artykułu[1].
Pierwsze wykupno niewolników działo się w roku 1688, w lutym, w Kamieńcu Podolskim, natenczas w rękach Turków będącym. Wysłani bracia: Michał od Najświętszej Panny i Michał od Najświętszego Sakramentu, umiejący doskonale sześć języków i służący za tłómacza, przywiedli z sobą ośmiu niewolników, o których zaraz powiemy.
Wyjechawszy ze Lwowa księża redemptorowie, stanęli najprzód w pobliskiem miasteczku Janowie, gdzie ich niespodzianie spotkał tam mieszkający niejaki, z pozoru tylko świętobliwy człowiek, imieniem Xornet. Ten Xornet, jak się pokazuje, wyrachował sobie, iż korzystnem dla niego byłoby samemu pojechać do Kamieńca, do tamecznego baszy, i samemu wykupywać więźni. Ułożywszy więc sobie plan do tego, począł od wmawiania w księży, że do Kamieńca niebezpiecznie i próżno im byłoby jechać; że nie tylko pieniądze, lecz i życie postradać mogą. Na potwierdzenie tego, przekupionych ludzi powysyłał, niby z wielkiej uprzejmości, na zwiady, którzy to ludzie, prawiąc o niesłychanem niebezpieczeństwie, sami nawet ruszać się do Kamieńca nie chcieli. Tak ustraszywszy księży, którzy zdrady nie podejrzywali żadnej, Xornet, kogoś tam ze swoich, tłómacza, wysłał tajemnie (zatrzymawszy pozornem niebezpieczeństwem zakonników w Janowie), do baszy tureckiego, namawiając go i prosząc, aby księżom przybycia do Kamieńca wzbronił i surowo nakazał, ażeby o wykupno więźni starali się przez tegoż Xorneta. Pokazało się potem, że Xornet winien był komuś w Kamieńcu 250 lewów i pieniędzmi księży Trynitarzy chciał własny dług zaspokoić.
Ale wkrótce poznali się bracia na usnutej zdradzie i tajemnie w drogę się przybrawszy, ruszyli dalej; dwakroć w podróży nocując w lasach, wystawieni byli na ciężkie słoty i mrozy. W miesiącu lutym przybyli do Kamieńca, ale tu nie koniec przygód. Lud wszędzie dziwów chciwy, ciekawy i baśnie łatwo tworzący, pierwszy raz suknią zakonu zobaczywszy, począł sobie najróżniej przybycie dwóch braci tłómaczyć. Jedni mieli ich za czarnoksiężników, drudzy za szpiegów, inni za wysłańców papieża, przybyłych z ogromną summą na wykupno wszystkich chrześcjan z niewoli. Powstało w mieście zamięszanie, i wieść o przybyciu tajemniczych osób doszła do baszy, który, jako szpiegów i przyczynę rozruchu ludu, postanowił księży do więzienia zamknąć. Szczęściem ksiądz Michał ujął sobie starszego z dworu baszy datkiem 20 lewów i tak uchronili się od więzienia. Starszy ten obiecał księdzu Michałowi pomoc do wykupienia niewolników, i odjeżdżających ostrzegł, aby za pośredników chrześcjan podobnych Xornetowi nie używali, ale sami i to tajemnie o wykupno odtąd starali się.
Wykupiono ośm osób z niewoli, za które opłacono razem z wydatkami podróży, podarkami i t. d. około czterech tysięcy złotych. Był naówczas zwyczaj (później dopiero zniesiony), że przybywający redemptorowie uroczyście wykupionych w kościele przedstawiali. Tego dopełniono z wyżej wymienionemi ośmioma osobami, które z kościoła księży Karmelitów na Halickiem przedmieściu we Lwowie, do kościoła księży Trynitarzy wprowadzono, poświęcając tę uroczystość księdzu Janowi Kazimierzowi Denhoffowi, kardynałowi, pierwszemu w Polsce zakonu fundatorowi.
We dwa lata potem, znowu w miesiącu lutym, tenże ksiądz Michał udał się do Kamieńca; po drodze (1690) wstąpić mu wypadło dla zasiągnienia rady i pomocy do Stanisława Jabłonowskiego, hetmana W. Koron. — Na dworze Jabłonowskiego znajdował się kozak Barabasz, który tajemnie wprzód, a potem oczywiście już związał się z rozbójniczemi szajkami, plądrującemi po gościńcach. Barabasz wiedząc że księża jechali do Kamieńca dla wykupna, a zatem nie bez pieniędzy, nasadził na nich swoję szajkę. — Ślad w ślad idąc za księdzem Michałem, kozacy przyjechali na nocleg do miasteczka Czernielica, gdzie dowiedziawszy się, że ksiądz Michał tłómaczów z pieniędzmi po przedzie do Kamieńca wyprawił, skoczyli o dwie mile naprzód, napadli ich, rozbili, i związawszy w biały dzień, poprowadzili do swego naczelnika. Jeden tylko tłómacz, szczęściem wymknąwszy się z rąk zbójców, dostał się do księdza Michała, i wszystko jak było opowiedział. — Struchlał biedny zakonnik na tę wiadomość, a niewiedząc co czynić, udał się z prośbą do naczelnika załogą stojącego w miasteczku regimentu, który chętnie kilkunastu żołnierzy w pomoc księżom, dla odszukania rabusiów dozwolił. Ale napróżno przejechali okolicę wysłani, doliny, zarośla, jary; zamieć i śnieżyca zasypująca drogi, nie dozwoliła nawet dłużej wytrwać objazdowi. Już miał powracać, gdy kędyś z pod wzgórza buchający dym czarny ludzi zastanowił. Gdzie dym muszą być ludzie, pomyśleli, i skoczyli ku temu miejscu szczęśliwie, bo właśnie przy ognisku pod górą zastali rabusiów dzielących się pieniędzmi, a tłómaczów powiązanych i na ziemi leżących. Takim sposobem ksiądz Michał swoje pieniądze cudownie odzyskał, i zostawiwszy zbójców w ręku władzy, sam pospieszył dalej. Na ten raz trzynaście wyrwano osób z niewoli, kosztem około ośmiu tysięcy złotych; byli to po większej części od roku, dwóch i czterech lat pobrani mężczyźni, kobiety, dzieci. Za Wiktorją Ważyńską, wołyniankę, lat dwa i dziewięć miesięcy mającą, a dwa lata niewoli — dano 100 lewów. Jeńców oswobodzonych przedstawiono znowu we Lwowie, w części Janowi III.
W rok potem, tenże ksiądz Michał od Najświętszej Marji Panny znowu niespracowany do Kamieńca jechał, ale na ten raz i pomocą skuteczniejszą od magnatów, i pasportem Stanisława Jabłonowskiego hetmana W. Koron., i umową o wykupno wcześnie z Turkami uczynioną, opatrzony. Ta trzecia jego podróż przyniosła też obfitsze owoce; czterdzieści kilka osób wykupiono, na co trzydzieści cztery blisko tysięcy wyłożono. Oprócz pieniędzy, zamieniono kilku niewolników na tatarów, z dodatkiem pewnej kwoty pieniędzy. Za Stefana Koźlińskiego, 24 lat mającego, dano ich aż trzech. Najdrożej zapłacono za niejakiego Aleksandra Buratini mazura, 22 lat mającego, za którego dano turka i 700 lewów, czyli złp. 4,200, za Katarzynę Kurdwanowską dwudziesto-letnią, która kosztowała 2,160 złp. i Jana Pałeckiego, wieku 36 lat, wykupionego za 900 złotych.
Najtańsza cena była 360 złotych (60 lewów), a w dodatku do tatarów, dano tylko 120 złotych za innych.
Następne dwie wyprawy księdza Jana od Narodzenia Najświętszej Marji Panny, w latach 1694 i 1695 nie mniejszy miały skutek. Jak poprzedzające poświęcone zostały znakomitym dobroczyńcom zakonu, i ukończyły się przedstawieniem wykupionych w kościele. Za dwoma razami przywiedziono żołnierzy, starców, szlachty, kobiet i dzieci, osób sześćdziesiąt kilka, wyłożywszy na to czterdzieści kilka tysięcy złotych.
Najdrożej kosztowało wykupno Jana Kabeckiego, towarzysza z pod znaku kasztelana krakowskiego i hetmana, wieku lat 33 mającego, a niewoli dwa lata, za którego dano turczyna w zamian, z dodatkiem 300 lewów i 10 łokci sukna francuzkiego, za 20 lewów kupionego.
W roku 1695 począł ksiądz Michał od Najświętszej Panny Marji, dawniej już wspominany, starać się o nowe wykupno, który w czasie kilkomiesięcznego swego urzędu, wykupił jednego księdza ormiańskiego i kilku innych niewolników: dokończono zaś poczętych starań, dopiero w roku 1699 w czerwcu, w podróży aż do Budżaku, przez księdza Rocha od Jezusa i Marji podjętej, z której powróciwszy, prezentował wyzwolonych w Marjampolu Stanisławowi Jabłonowskiemu, hetmanowi. Wykupionych osób było czterdzieści i trzy, za trzydzieści kilka tysięcy złotych; między temi franciszkanin ksiądz Ignacy Nużyński, siedmdziesięcio-sześcio-letni starzec, którego wspomożono stu piętnastu lewami. Najdrożej zapłacono za Piotra Ignacego Dulskiego, wołynianina, wieku lat dwadzieścia mającego, a niewoli pięć miesięcy, który kosztował 1,200 złotych. Niektórzy wykupieni liczyli po kilkadziesiąt lat ciężkiej niewoli u tatarów, jako sześćdziesięcio-letni Mateusz Gilnicki, co dwadzieścia kilka lat ją cierpiał, jak Andrzej Stomoszczyk, co czternaście lat u tatarów przebył i t. d.
W roku 1706, coraz dalej i śmielej posuwając się, księża Trynitarze dostali się, dla traktowania o niewolników, do Kilii w Budżaku, gdzie ksiądz Franciszek od Jezusa i Marji trzydziestu sześciu niewolników wyswobodził, za trzydzieści przeszło tysięcy złotych.
Byli między wykupionemi i tacy, którzy trzydzieści lat zostawali w niewoli, jednych wykupywano tylko całkowicie, drugich wspomagano tylko do wykupienia się; a zwłaszcza starym i niezdatnym do pracy, łatwiej przychodziło za siebie zapłacić.
W roku 1712 ksiądz Mateusz od śś. Aniołów i. towarzysz drugi brat Jakób od ś. Antoniego, przyłączywszy się do poselstwa Chomentowskiego, wojewody ruskiego, jadącego do Konstantynopola, podróżowali do Kauszan, w step nogajski, gdzie się im udało dostać pięćdziesiąt sześć osób, za pięćdziesiąt pięć przeszło tysięcy złotych, wyswobodzonych. Za pana Fr. Kobierskiego, z ziemi sanockiej, już pięćdziesięcio-letniego człowieka, po dwudziestu trzech latach niewoli, wykupionego z żoną i trzema synami, zapłacić musiano blizko pięć tysięcy.
Prezentowano ten piękny owoc starań zakonników w roku 1713 dnia 12 stycznia, z kościoła ś. Mikołaja, na przedmieście wiodąc do katedry, a potem do księży Trynitarzy we Lwowie.
W następującej z porządku trzynastej wyprawie, znowu do Kauszan przedsięwziętej, w roku 1720, miesiącu listopadzie, przez księdza Kazimierza od ś. Michała, i towarzysza drogi księdza Sebastjana od Narodzenia N. M. Panny, udało się wykupić, co było bardzo trudnem, dzieci małe po lat cztery, pięć, sześć, mniej i więcej mające, chrześcjan rodziców, ale nazwisk niewiadomych. Za dzieci te płacono po 600 do 900 złotych; za kwatermistrza Aleksandra Jabłonowskiego, chorążego koron. Tomasza Cybulskiego, trzeba było dać 2,700 złotych. Michał Kuszelnicki, wzięty w okopach ś. Trójcy, po dwudziestu siedmiu latach wykupiony nareszcie. Za Jana Międzyborza, starca, dano tylko ośmnaście złotych.
W tej podróży księża Trynitarze zabezpieczeni listem baszy, od wszelkich opłat zwykle od cudzoziemców pobieranych wyjęci, przeprowadzani od miejsca do miejsca pod eskortą dla bezpieczeństwa, łatwiej nieco z ciężkiej swej missji wywiązać się mogli.
Uroczyste też było wielce przedstawienie wykupionych, najprzód w Lublinie, potem w Warszawie dnia 2 stycznia 1721 roku odbyte, od ś. Krzyża procesją do kościoła ś. Jana, przy nadzwyczajnem zgromadzeniu ludzi. Cały tydzień bawili księża Trynitarze z niewolnikami tutaj, nie mogąc nasycić ciekawości powszechnej. Każdy pragnął widzieć nieszczęśliwych, mówić z niemi, i rozpytać o szczegóły ciężkiego tatarskiego jassyru.
Następująca wyprawa z wielkiemi połączona była trudnościami. Dopełniono wykupna częścią w Bakczysaraju, częścią (większą) w Konstantynopolu, w miesiącach wrześniu, październiku, listopadzie roku 1727, przez księdza Józefa od N. Marji Panny i towarzysza ks. Sebastjana od Narodzenia N. P., wykupiono sześćdziesiąt kilka osób, ale nie bez największych trudności. Trzy razy rozpoczynano drogę, w której klęsk, przypadków, trudności i przeszkód doznano niemało. Pierwszy raz wyjechawszy około Chocima trzy miesiące przesiedzić musieli dla dżumy w całym Krymie panującej, i powrócili bez skutku. Powtórnie tedy wyjechawszy, dla rozruchów i zamieszek w Budżaku i Krymie, znowu zmuszeni byli wstrzymać się. Nareszcie, gdy z sejmu grodzieńskiego posłem do hana tatarskiego wyprawiony p. Adam Rostkowski starosta wiski, przyłączyli się do niego i księża Trynitarze. Do Bakczysaraju przybywszy, z niemałą trudnością uzyskali księża redemptorowie firman i wykupili tylko dziesięciu niewolników, a tu dowiedziawszy się o większej liczbie nieszczęśliwych w Konstantynopolu, zaraz tam się puścili. Ale w drodze, ile niebezpieczeństw i trudności! P. Pajewski siostrzeniec księdza zabity, tłómacz wierny i przychylny śmiertelnie ranny, niewolnicy wykupieni znowu odebrani księżom. Nareszcie w Benderze nad Dniestrem uprosiwszy, a raczej zapłaciwszy za powtórne wydanie sobie niewolników, z przydanym od baszy konwojem wrócili Trynitarze do Polski. Dawny zwyczaj prezentacji w kościołach, tak piękny i wspaniały, już był ustał, niewolników prezentowano tylko przy manifeście w najbliższym grodzie, jak teraz w trembowelskim; wyprawa ta jedenasta, z innemi kosztami, wyniosła przeszło siednadziesiąt tysięcy złotych.
Między innemi znajdujemy tu w spisie Antoniego niejakiego, sześćdziesiąt-letniego starca, który tak młodo był pojmany, że nazwiska swego nie pamiętał, a jednak, mimo wieku, zapłacono zań 816 złotych. Inni po czterdzieści i więcej lat na galerach w Konstantynopolu przebyli, teraz wracali znowu do zapomnianego w nadziejach, ale nigdy w sercu, — kraju. Wyobraźcie sobie radość, wyobraźcie rozpacz tych ludzi, gdy ich basza benderski znowu chwyta wykupionych i więzi! A poczciwi zakonnicy, powtórnie oddają ostatki na wykupienie.
Aż w roku 1743 dwunasty raz wybrali się znowu księża: Krzysztof od Wniebowzięcia N. Panny, z towarzyszem księdzem Antonim od św. Katarzyny do Konstantynopola.
Tu trzydzieści kilka osób znowu, kosztem blisko trzydziestu tysięcy złotych uwolniono.
W roku 1752 na tatarskie stepy, koczowiska Nogajców jedyssańskiej hordy, na Budżak i do Krymu, jechali znowu ksiądz Marcin od Przenajświętszej Trójcy z towarzyszem, i aż w 1753 roku powrócili z trzydziestą trzema osobami, nie tylko Polakami, ale Ormjanami, Francuzami, Węgrami, i t. d., a co najdziwniej z turczynem jednym, który w drodze do księży Trynitarzy przyłączył się, i zażądał aby go ochrzczono.
Z Tatarami ciężka była sprawa; trudno niewolników wykupić, a potem często już zapłaconych, uwolnionych po drodze odbijano, wykradano, odbierano powtórnie. Tak się stało z trzema wykupionymi w tej wyprawie, których zapłaciwszy, odzyskać było niepodobna.
W roku 1755 szukano niewolników w Konstantynopolu i dalej, bo w Algierze, dokąd posłano pieniądze na wyzwolenie siedmiu majtków okrętu gdańskiego August III. król polski, przez korsarzy zabranego. Dano za nich 7.200 złotych.
W tym prawie czasie, Turcy z Tatarami od Chocima w Podole wpadłszy na wieś Bochawicę niespodzianie, właścicielkę Antoninę z Kobielskich Błońską z dwojgiem jej dzieci pochwycili, i do Chocima najprzód, potem do Konstantynopola zawiedli. Ta, staraniem księży Trynitarzy wykupiona, uwolniona i sprowadzona do kraju, prezentowana Stanisławowi Augustowi w r. 1770, pensją dożywotnią od niego otrzymała.
Szesnastą wyprawę podjęło zgromadzenie w roku 1776, wysyłając do Krymu ks. Maurycego od św. Tomasza, i Józefa od ś. Apostołów, ale rozruchy z powodu obioru hana, niedozwoliły nic uczynić, trzeba było powrócić, trud i koszta darmo poniósłszy.
Następnie w 1777 roku wyjednawszy listy od króla, tenże, z księdzem Chryzostomem od Wniebowstąpienia, ruszył do Konstantynopola. Ale tu ciężko było nie już wykupić, wyszukać nawet niewolników; dwa lata blisko musiał ksiądz redemptor poświęcić poszukiwaniom, sprowadzeniu niektórych z Azji, ugodom o innych, zebraniu wykupionych, wyprawieniu częściowo do Polski, i t. d. Czterech tylko znaczniejszych przedstawiono królowi Stanisławowi, który rozkazał, aby nadal do grodów tylko z manifestami prezentowano oswobodzonych, o czem do rady nieustającej odraportowywać miano.
W roku 1780 i 1781, ksiądz Rudolf od św. Bartłomieja z towarzyszem księdzem Chryzostomem, już to wykupnem, już wyzyskaniem i wyszukaniem niewolników, skutkiem karlowickiego traktatu i firmanów sułtańskich uwolnionych de jure, ale de facto nie wydanych, zajęci byli, co nie bez kosztów i pracy przyszło.
W tej szesnastej i siedmnastej wyprawie, szczególnem jest wykupienie niejakiej Marjanny Zaborowskiej, ze wsi Głębokie, z Podola, 26 letniej kobiety, która dwanaście lat w niewoli spędziła. Marjanna ta, już mahometanka, nowej swej wiary odstąpić nie chciała, — przeto musiano ją zamienić na dziecię małe, co wszystko kosztowało 4,320 złotych.
Wykupienie całej rodziny Owsińskich przez księdza Rudolfa, kosztowało zakon przeszło 17,000 zł. Owsińscy ci z przymusu zbisurmanili się, wykupieni, wrócili do swojej wiary znowu, ale uważani za mahometan, tajemnie i z największemi ostrożnościami tylko wyprowadzeni być mogli, podając w największe niebezpieczeństwo księży Trynitarzy.
Ostatnia wreszcie, ośmnasta wyprawa księdza Adama od Przenajświętszej Trójcy do Konstantynopola w r. 1781 odbyta w sierpniu, i 1782 w lipcu, oswobodziła znowu osób kilka. Między niemi był Jan Kazimierz Głuchowski, mazur, rodem z Warszawy, wieku lat 22, a trzy niewoli mający, który w szesnastym roku życia skończywszy szkoły, puścił się na podróże, i nieszczęśliwie w Albanii przez Turków był schwytany. Ten, staraniem biskupa jednego uwolniony, kosztem księży Trynitarzy zapłacony i sprowadzony został.
W przeciągu tych ośmnastu pobożnych wypraw, połączonych z tysiącem niebezpieczeństw, niezmiernemi kosztami i trudnościami, nie łatwo dziś wyobrazić się dającemi, oswobodzono z haniebnej, bo nie tylko ciało, ale i duszę uciskającej niewoli, więcej pół tysiąca osób; wypłacono z górą pół milijona złotych.
Ile tu ocalonych od apostazji, ile wyrwanych zepsuciu i zupełnemu spodleniu dzieci, kobiet, słabych i starców, co się już ojczyzny widzieć nie spodziewali! A któż pouczy prace, kto dziś, choć dobrem wspomnieniem uczci tyle poświęcenia?

Gródek, d. 13 Maja 1844.



III.
WSPOMNIENIA
PANA SZAMBELNA.

Relata refero.

Mało kto, na Polesiu i na Wołyniu całym, nie znał tego poczciwego i miłego Szambelana, który tak niespodzianie ma być wydrukowanym po śmierci. Mogliżbyśmy go zapomnieć? jednego z tych, na wieki już dla nas zaginionych ludzi epoki, która się odrodzić drugi raz nie może, a której synowie dogorywają, lub skonali wzdychając i tęskniąc za swoim światem. Smutne, smutne życie ludzkie, tyle nadziei w niem, tyle szumu, a potem starość w cierniowej koronie żalów i pamiątek, i cicha, zapomniana mogiła. Zstąpił już do niej i mój Szambelan! Wieczny mu pokój! Ale umierając, nie płakał, bo szczęściem Bóg dał mu umrzeć jak żył swobodnym, wesołym i na sercu młodym, choć mu czas poorał czoło i posiwił włosy.
Niechże się po nim zostanie choć to maluczkie wspomnienie, odgłos jego opowiadań, tak młodzieńczych pomimo wieku, których lubiliśmy słuchać.
Opuściwszy dwór Stanisława Augusta, na którym przebył najlepszą część młodości, Szambelan powrócił do rodziny, i tu doświadczywszy różnych losów, zostawszy gospodarzem, ojcem, obywatelem, nareszcie wyrzekłszy się majątku dla dzieci, w maleńkim domku, bawiąc się pracą, dożył reszty dni, które ozłacały wspomnienia świetnej Warszawy Stanisława Augusta. Nie wiem czemu smutno było i pocieszająco razem, patrzeć na tę piękną, pracowitą, swobodną i wesołą starość, w której ani umysł swój żywości, ani serce młodych uczuć, ani uśmiech swej łatwości nie stracił. Oddawszy dzieciom co miał, i zostawiwszy sobie skromne utrzymanie, osiadł w dawnej swojej wiosce, w maleńkim domku, nie dając nawet poznać po sobie, że jakąkolwiek z siebie uczynił ofiarę. Pod tym słomianym dachem, urządził sobie całe życie nowe i zapełnione w sposób najoryginalniejszy. Znawca i lubownik wyrobów hebla i dłuta, bawił się stolarką, wychowywał kury, uczył sroczki, któreby mu samotną cisze ożywiały i powiesiwszy przed sobą, z jednej strony portret króla, z drugiej portret ulubionego krewnego, wesoło, swobodnie trawił dni, przerywane tylko odwiedzinami w sąsiedztwie i podróżami do familji.
Nigdzie Szambelan nie mógł być niepożądanym, bo wszędzie przynosił z sobą, właściwą wiekowi, w którym lepsze lata przeżył, wesołość, grzeczność uprzedzającą, dla kobiet uśmiech zalotny, mimo siwych już włosów i w siedmdziesięciu leciech do mazura gotów, do pogadanki ochotny, wytrwały w zabawie czy w pracy jak dwudziesto-letni młody człowiek, z każdym się zgodził, każdemu podobał, każdego ująć potrafił.
Już sama postawa rzeźka, ruch przymilenia pełen, twarz rozświecona uśmiechem, oznajmiały, że siwe jego włosy nie zmrożą żadnego weselszego towarzystwa. A było z nim tak swobodnie i miło, tak ochoczo przy zabawie, że nikt nigdy nie stęknął na niego. Brak do mazura pary — gotów Szambelan, byle z piękną tancerką, i wytnie jeszcze hołubca jak należy; brak do wista partnera, siada sam i będzie grał, póki trzeba graczom; zechcecie posłuchać opowiadania z dawnych czasów, powie wam co pamięta. A gdy opowiadać zacznie, oczki mu się zaświecą, usta zadrżą, wyprostują krzyże, i znać, że to co mówi rozgrzewa go wewnątrz, bawi, zajmuje, ożywia.
Trudno mi zapomnieć opowiadań pana Szambelana, i zdaje mi się, że szkodaby było, żeby te oryginalne powiastki, malujące swój czas w pewien sposób, z nim zaginąć miały. Sprobuję więc przypomnieć, co od niego słyszałem, i nie dodając nic, nie ubierając, powtórzę jak mi opowiadał swoje przygody, to co słyszał, co widział, et quorum pars magna fuit.
„W r. 1788 byłem jeszcze młodym chłopcem i dalipan niczego — opowiadał mi Szambelan — Król Jegomość postanowił świetnym obchodem uczcić pamięć Jana III. Byłem naówczas w korpusie paziów i jako paź uczestniczyłem w sławnym owym karuzelu, do którego gonitw gotowaliśmy się kilka tygodni bez ustanku, krusząc kopje, zdejmując mniej więcej szczęśliwie pierścienie. Pułkownik Königsfeld, naczelnik paziów, przewodniczył nam w tych przygotowaniach.
Uroczystość ta, która zwabiła nie tylko mieszkańców stolicy, kraju, ale wielu cudzoziemców, odbyć się miała w Łazienkach. Na placu łazienkowskim, niedaleko Białego Domu, zbudowane było okazałe trzypiętrowe amfiteatrom. Były to ganki koliste, mające w sobie siedzenia na kilka stopni podzielone, pokryte różnobarwnemi dachami płóciennemi. Na samym dole mieścić się miał tłum widzów, oddzielonych od jeźdźców i goniących szrankami. W gankach tych były cztery loże i cztery bramy wjezdne, pięknie ubrane. Loże przeznaczone były dla Króla JM., dla dostojnych gości i sędziów, obite bogato i przystrojnie. Na bramach, których rysunek dawał budowniczy J. K. M. p. Kubiński podobno, były herby kraju, Poniatowskich i Sobieskich. Na wierzchu ich powiewały chorągiewki: zielona, pąsowa i żółta, oznaczające, gdzie kto z biletem tegoż koloru miał się umieścić.
W środku, na polu amfiteatrum, ustawiono drzewa z pierścieniami, tarcze do strzelania i figury wypchane murzynów i turków, na których kruszyliśmy groty, tępili pałasze, i eksonerowaliśmy pistolety swoje. Przy samych szrankach, oddzielających nas od widzów, wisiały także w czterech miejscach pierścienie a na ziemi leżały głowy, które w całym pędzie konia, kopjami i pałaszami zbierać mieliśmy. Takież pierścienie wisiały w bramach. Zacząć miał festyn ów karuzel, po nim następowało teatrum, balet i kantata, i illuminacja, fajerwerk; ale o tem zaraz lepiej rozpowiem; wróćmy do początku.
Z pomiędzy nas paziów, do pierwszego kadryla wybrani byli: pp. Raczyński, Ostrowski, Aksamitowski i Linowski, do trzeciego ja, Lipiński, de Tylly, później szambelan J. K. M. i Mysłowski. Wybrany był także Stanisław Jabłonowski, ale ten później usunięty został. Mieliśmy pracy nie mało w nabyciu potrzebnej zręczności, ale człek wówczas był młody, ochoczy, zwinny, i tysiące pięknych oczu, co na niego patrzeć miały, nie mało dodawały ognia.
Wystawże sobie, kochany panie, ten cały amfiteatr pełen aż do brzegów, okoliczne drzewa obwieszone ludźmi, loże jaśniejące pięknościami, Króla Jego Mości w świetnem gronie, a całe góry sąsiednie, zwłaszcza górę gdzie stoją koszary gwardji litewskiej, jak makiem zasianą ludem. Mówiono, że tysiąc powozów, a do 30,000 głów i oczu przytoczyły się do Łazienek. Miarkuj pan, jak tam serce nam się musiało, żeby się popisać.
Tandem zasiada Król J. M. w loży swojej, posłowie zagraniczni i dostojniejsi w wyznaczonych lożach, za biletami wpuszczani na wschodach, a dołem zaproszeni. Każdy z nas paziów miał po piętnaście biletów do rozdania — ej! i miał je komu rozdać, choć drudzy niemi frymarczyli, bo je po 15 czerwonych złotych w końcu kupowano.
J. M. p. Konarski, pułkownik artylerji koronnej, za przybyciem Króla J. M. dał znak, i z dział uderzono na rozpoczęcie karuzelu. Byliśmy już w gotowości i w stroju za bramami, i poczęliśmy wjazd przez bramę litewską, przy odgłosie trąb i kotłów. Dwóch oficerów prowadzili najprzód z trębaczami kilkudziesiąt ludzi dobornych z lejb-regimentu gwardji koronnej. Byli ci oficerowie: pp. Broniewski i Frankowski, jeśli dobrze pamiętam.
Za nimi nasz pułkownik Königsfeld, dyrektor karuzelu ad hoc, w kolecie białym, suknia na nim pąsowa ze złotym galonem, na piersi orzeł wypukło szyty srebrny, z cyfrą Jana III., na głowie szyszak srebrny, z piórami strusiemi białemi z pąsowem.
Za nim tuż pierwszy kadryl, podobnie coś ubrany, ale u pąsowych sukni obszlegi zielone, galony złote, na głowach kaszkiety srebrne z piórami, w ręku kopje złocone. Potem kadryl drugi, czterech pp. kadetów, kolety białe, galony złote, obszlegi pąsowe, kaszkiety złocone, pióra białe. Tandem i nasza czwórka następowała, tak samo przybrana, tylko na piersiach mieliśmy wyszytą pogoń. Czwarty kadryl, czterech podkoniuszych J. K. M., suknie białe, kolety zielone ze złotem, na piersiach i na plecach wyszyte słońca, kaszkiety szmelcowane czarno, orły na nich złociste, pióra białe z czarnem, szarfy z białego atłasu z frędzlą złotą. Dalej kadryl złożony z pp. oficerów regimentu lejb-gwardji koronnej. Ubrani w kolety paradne regimentu swego pąsowe ze srebrem, na piersiach i plecach haftowane słońca srebrne, kapelusze i kopje. Szósty kadryl w mundurach kawalerji narodowej, porucznicy kawalerji i przedniej straży porucznik także, Strutyński. Siódmy i ostatni miał w sobie dwóch szambelanów króla i pułkownika litewskiego Kirkora, z pułkownikiem i adjutantem Byszewskim, kolety białe, suknie pąs ze złotem, słońce złote na piersiach i plecach, szarfy atłasowe białe ze złotą frendzlą, kaszkiety srebrne ze złotemi orłami, pióra czarne. Zamykali wjazd nasz kilkudziesiąt ludzi, z lejb-regimentu gwardji, z trębaczami, prowadzeni przez poruczników Pągowskiego i Kępińskiego. Najprzód tedy objechaliśmy plac dokoła, salutując króla, sędziów i damy; potem pułkownik Königsfeld stanął w pośrodku, jako mistrz karuzelu, a my po jednym do każdej bramy ustąpiliśmy, czekając znaku na rozpoczęcie gonitwy.
Tandem poczęliśmy najprzód do pierścieni, potem do turków i murzynów biegać, strzelać, kłuć, rąbać, nareszcie objeżdżać amfiteatrum i chwytać na kopje i pałasze głowy i pierścienie. Po trzy razy tę zabawkę z powszechnym powtarzaliśmy aplauzem. Trwał karuzel pięć kwadransów, a powiem panu otwarcie, nie powiedziałbym, czy pięć minut, czy pięć wieków, tak mi się czas pobałamucił. A, jak wszędzie na świecie, nie było bez przypadku. W czasie samej reprezentacji, koń pana Linowskiego podobno, jeśli nie bałamucę, wściekł się od buku trąb, od strzałów i wrzasków i przesadziwszy szranki, uniósł go z bramy w pole, tam długo z nim walcząc i usiłując go pohamować, p. Linowski musiał mu wreszcie z pistoletu, który miał przy sobie nabity (bo to było przed strzelaniem do tarczy), w łeb wypalić. W czasie zaś ataku na ostatku, Nakwaski przypadkiem ciął w twarz Lipińskiego, który od tego razu całe życie miał pamiątkę. Ten Nakwaski był słyszę potem prefektem miasta Warszawy.
Połamawszy brechlance i narzucawszy głów co niemiara przed lożą królewską, skończyliśmy; a żaden podobno z nas nie miał apetytu pójść na kantatę inauguracyjną, choćby był zobaczył piękne ówczesne aktorki, pannę Sitańską, panią Jasińską i pannę Rudnicką.
Po kantacie był balet heroiczny z rycerzami, starcami, parą zakochanych i co do tego należy.
Nim balet wytańcowali, już wspaniała, nowej inwencji illuminacja alla Borghese gotowa była; kilkadziesiąt tysięcy lamp różnokolorowych przedziwnie ustawionych, śliczny tworzyły widok. Nad posągiem Jana III., unosił się łuk tryumfalny przepyszny, z transparentami po bokach, wszystko to i posąg w ogniu kolorowym jaśniało. Na skroni Jana III. palił się wieniec zielony. Nad kanałem po brzegach stały trofea na słupach, połączonych z sobą festonami, łączące dom króla z tryumfalnym lukiem. Po drugiej stronie, ogniami oświecony był także staw, aż do kaskady, nad którą stał obelisk ognisty. Dziedziniec, szpalery, obwieszone latarniami i świecznikami wspaniale, widne były jak we dnie.
Król, czego już dalej byłem świadkiem, powróciwszy do sali, słuchał pięknej mowy, młodego Michała Sobieskiego, wojszczyca liwskiego, którego potem wziął na swoję opiekę i wychowanie, ale co się z nim stało nie wiem.
Przyszła na nas kolej do nagród, których sędziami byli: generał Byszewski, pułkownik Michniewicz, Döbel, Lantan i Poświatowski. Ci spisywali, ile kto razy zdjął pierścień, podjął głowę, i kto ile razy chybił celu, z tego gdy zdali sprawę królowi J. M., sekretarz J. M. P. Karaś czytał imiona odznaczających się, a damy: wojewodzina Bracławska (Jabłonowska), księżna Nassau-Siegen i pani Humiecka, miecznikowa koronna, rozdawały nam i przypinały medale złote i srebrne, na niebieskich wstążkach, z napisem: Equiti dextro, zapony z medalami i pamiętne tej uroczystości medale z Jana III. wizerunkiem. Mnie się dostało odebrać medal z rąk pani miecznikowej koronnej. A powiem tu panu nawiasem, że taż sama pani Humiecka (która mieszkała przeciwko Przebendowskich, na rogu ulicy Koziej), ocaliła w czasie rozruchu generała Igelstrom. Wpadł on do pani Humieckiej, prosząc o ratunek, i nie zawiódł się, bo go tyłem domu swego bezpiecznie potem wypuściła.
Po rozdaniu nagród, nastąpiła wieczerza na 300 osób; stół jeden nakryty był w sali wielkiej, inne pod namiotami umyślnie na to rozbitemi i po mniejszych pokojach. Skończyło się wreszcie wszystko fajerwerkiem, i tym nazajutrz przylepionym po mieście wierszykiem:

Sto tysięcy karuzel, jabym trzykroć łożył,
Żeby Stanisław umarł, a Jan III. ożył.

Przyniesiono jednę z kartek królowi, i mówią że go ten koncept zmartwił nie mało.
Wszystko to mignęło i przeszło, a my dziś starzy, co to się z nas porobiło? ha! ktoby to uwierzył, żem tak hasał na koniu z kopją w ręku? I gdzie się to wszystko podziało, te piękności naszych czasów.
— Widywałeś pan Grab...?
Jakże nie! Ta nie była piękna z twarzy, ale figurę miała cudowną, i pierś jak z marmuru wyciosaną. Była z domu L... Wpływ jej na króla był niesłychany, tak że Róg wie czego na nim nie wymogła, gdy chciała, do tego stopnia, ze gdy raz brat jej sławny gracz i rozrzutnik L... zgrawszy się po swojemu do szczętu, i na słowo w dodatku, niejakiemu Wyhowskiemu, począł przed siostrą narzekać, skłoniła króla, żeby pośredniczył między nim a Wyhowskim w układach z gry wynikłych. Ten Wyhowski, był graczem z profesji, a jak grał, uczciwie czy nie, tego nie wiem, to pewna, że L.... grając z nim, przegrał co tylko jeszcze mu z łaski siostry i króla zostawało. Pieniądze gotowe, klejnoty, powozy, konie i zaczną sumę na słowo puścił. Król wieczorem będąc u Grab... widzi ją we łzach, rozpytuje przyczyny, i daje słowo, że na to poradzi.
Nazajutrz rano, byłem na służbie w pokojach Królewskich, wołają pazia — staję.
— Pójdziesz do pana Wyhowskiego, — powiada mi król — i poprosisz go do mnie, natychmiast.
Skłoniłem się, ale tymczasem djabeł wiedział, kto był pan Wyhowski, gdzie on mieszkał i jak go było szukać? W wielkim kłopocie stoję i myślę, gdy szambelan Kownacki, siedzący podówczas w sali, który rozkaz dany mi słyszał, a podobno i wiedział o co chodziło, bo transpirowało o co rzecz szła, powiada mi mieszkanie Wyhowskiego. Nie było więcej nad dziewiątą rano; ruszam szybko.
Nie pamiętam już na jakiej ulicy, wskazują mi mieszkanie przepyszne na pierwszem piętrze, — wchodzę.
W pokojach zastaję samę jednę tylko, przecudnej piękności kobietę, — tak, że na widok jej, osłupiawszy z admiracji, ledwie zapytać mogłem:
— Czy zastałem p. Wyhowskiego?
— Nie, — odpowiada mi, — ale wkrótce powróci, wyszedł na ranną przechadzkę.
— Jestem przysłany od J. K. M.
— Może pan wstrzymasz się chwilę?
I jak się tu nie wstrzymać? kobieta jak anioł, Panie Boże mnie skarz, nie mogłem nawet pojąć, jak ten człowiek śmiał chodzić na przechadzkę, mając takie bóstwo za żonę.
Nawiasem mówiąc widziałem ją potem na Wołyniu powtórnie, gdzie za jakąś sprawą przybyła, i trafiło mi się, czego nigdy nie zapomnę, żem ją omdlałą w czasie trzęsienia ziemi trzeźwił w objęciach. Ale wracam do materji.
Śliczna owa pani prosi mnie do dalszych pokoi, prowadzi przez wspaniale apartamenta, udekorowane po królewsku. Siadamy w gabinecie dotykającym sypialni, w której widzę łoże z baldachymem adamaszkowym. Wyobraź sobie pan, ten łotr Wyhowski, sto djabłów zjadł, ze wszystkich stron ubrał wewnątrz łóżko — zwierciadłami. Jak Boga kocham prawda. Proszą mnie na czekoladę, łudzi mnie pani, że mąż wróci wprędce, rozpytuje o przyczynę poselstwa, ja udaję skłopotanego, instyguję i siedzę. A jakże było nie siedzieć? Choć mi wracać kazano rychło, jakem się w te czarne oczy wlepił, ani sposobu odejść. Ej! byłażbo piękna! w życiu takiej drugiej nie spotkałem.
Że też to i takim pięknym trzeba starzeć! Ale choć to tu miło i słodko godziny lecą, Königsfeld gotów wsadzie do aresztu, rozum mi przyszedł nareszcie, i wycofałem się od tej syreny.
Na wschodach właśnie spotkałem pana Wyhowskiego, już powracającego, i odniosłem mu słowa królewskie. Przyrzekł się stawić; piękny był mężczyzna i polityk. Wkrótce przyjechał na zamek i puszczony był do gabinetu J. K. M. gdzie sam na sam z półtorej godziny zabawił. Słyszeliśmy potem, że odpuścił wszystko, co od L. wygrał na słowo, kontentując się gotowizną, precjozami. Taką to władzę miała nad królem piękna, nie piękna, ale zręczna i kształtna p. Gr. Wszakże kiedy mu zakazała słodkich oczu robić do księżnej Kurlandzkiej, i tego usłuchać musiał zostawując innym ten kąsek.
Oto panie był przepych! Oto dwór drugi królewski powiem. Księżna Jejmość miała z sobą pazi bez liku, pp. de Solms, de Reta, i marszałka dworu p. Klopmann. Rozrzutnie i ogromnie wydawała na wystawne w Warszawie życie. Sama pani Łazarowiczowa, co jej sukni dostarczała, kilka tysięcy dukatów za nie wzięła, bo ani księżna, nikt z pań i panien jej dworu, dwa razy jednej sukni nie kładli. Stosy ich zawalały całą jedną salę; wyjeżdżając darowała tę garderobę na szpitale. Sami królewscy furmani, co ją nosili, po kilka set dukatów podostawali.
Przybyłej król J. M. chciał dodać paziów swoich, ale ci kaprysy stroili, i jako szlachta oświadczyli, że królowi tylko w tym obowiązku służyć mogą.
Jeden szambelan de Tylly został jej dodany, i miał się z tego dobrze. Był to piękny, zręczny i umiejący sobie radzić człowiek. Zwąchawszy, że u księżnej pani był w łaskach, poczyna jednego razu kwaśną, minę stroić, wzdychać i chodzić zasmucony. Księżna poleca p. Klopmanu, dowiedzieć się o przyczynie frasunku. Targuje się długo z wydaniem swej tajemnicy de Tylly, nareszcie cedzi przez zęby, że się zadłużył ogromnie, że mu dłużnicy pokoju nie dają, że od nich dnia ani nocy nie ma spokojnej. Tymczasem umówił się z Hurtigiem, Bessonem i innemi, podawał im kwity na znaczne kwoty, których i dziesiątej części nie był winien, i oczekując wyrachowanego skutku, chodził udając wielce zafrasowanego.
Księżna, czy jej wpadł w oko, czy tak z łaski, a z litości robiąc sobie renomę wspaniałości, poleciła nareszcie Klopmannowi zapłacić długi p. de Tylly.
Stało się jak przewidział, kupcy odebrali pieniądze, oddali je szambelanowi, księżna z uśmiechem wręczyła mu kwity, a dobry humor powrócił. Oprócz tego, otrzymał na odjezdnem tabakierę kameryzowaną z portretem księżnej, pełną dukatów, drugą mniejszą od pani de Solmo, i coś tam jeszcze.
Księżna była wcale piękna, i nie bez tego, żeby królowi nie miała się podobać, ale wcześnie to postrzegłszy Gr. wymogła na nim, że całkiem zobojętniał.
Kochał się już w niej otwarcie książę Kazimierz Sapieha, ale faworytem był niejaki Batowski, który potem do księżnej za granicę wyruszył. Księżna przez ciąg całego pobytu miała na usługi ekwipaż dworski i szambelana.
Człowiek już nie pamięta, co się na ówczas napatrzył, nasłuchał, nażył! Było to życie! Jednego mi żal, to żem medalu z karuzelu nie schował, w pilnej potrzebie musiałem go dać do schowania żydowi Salomonowi, który mieszkał przy kadeckich koszarach, a tylem go potem i widział.
Opowiem panu jednę historyjkę ciekawą, tylko nie wiem o ile prawdziwą, którą z ust rzeźbiarza J. K. M., pana Regulskiego słyszałem, o sławnym podskarbim koronnym, i podkanclerzym Garnyszu.
Żył pod owe czasy w Warszawie stary kanonik, niejaki p. Piotr Szulc, człowiek niezmiernie bogaty, ale żyjący skąpo, dający na procenta i zastawy, który tym sposobem przyszedł do ogromnego w kosztownościach i kapitałach majątku. Zwąchał to pan podskarbi, który go znał dobrze, i był z nim w stosunkach nieraz, bo mu zawsze brakło na karty i rozpustę. Poprzyjaźniwszy się ze starym, wypatrzył gdzie co było, i ułożył sobie odziedziczyć po kanoniku. Ksiądz Piotr bojąc się śmierci, zawsze odkładał zrobienie testamentu do jutra i nigdy go zrobić nie chciał, choć miał ubogich bardzo krewnych. Gdy kanonik leżał na śmiertelnej pościeli, podskarbi, wyszukawszy Piotra Szulca, między mnóstwem Szulców, którzy śmietankowe ciasteczka roznosili po Warszawie, datkiem i czmuceniem skłonił go do podpisania zawczasu przygotowanego testamentu, i dawszy mu potem kilkadziesiąt dukatów na drogę, wyprawił go zkąd przyszedł. Mógł tedy już przysiądz poczciwy podskarbi, że testament Piotr Szulc podpisał własnoręcznie.
Tymczasem kanonik umiera, kapituła zabezpiecza fundusze, a podskarbi pilnując się pieczętuje state pede wszystko i wynosi na jaw testament.
Było tak i owak, ale podskarbi, któremu nie było z kim wojować tak dalece, zagarnął, jak powiadają z miljon gotówki i ogromne precjoza. Tymczasem o testamencie przebąkiwać różnie zaczęto; zjawili się spadkobiercy ubodzy, i różnemi sposobami usiłowali trafić do podskarbiego, ale on, albo ich do siebie nie dopuszczał, albo śmiejąc się z nich, odprawił z niczem.
Ksiądz Garnysz, podkanclerzy żyjący wówczas, bardzo zacny i poczciwy człowiek, znany był z litościwego serca, i chętnego dla biednych miłosierdzia. Spadkobiercy Szulca udali się do niego, padając mu do nóg, i prosząc o instancją do podskarbiego.
Reflektował się długo prałat, że on im się tu na nic przydać nie może, ale wreszcie, nie mogąc się naleganiom oprzeć, choć nie ufał w skutek, pojechać obiecał do podskarbiego.
A trzeba wiedzieć, że ksiądz Garnysz miał jedną wadę — był tabacznik zapamiętały. Co chwila tabakę zażywał, nosił ją w kieszeni, a w mieszkaniu na każdym stoliku, oknie, stały tabakiery.
Jedzie tedy zamyślony ksiądz Garnysz do podskarbiego, i dobrawszy chwilę, w którejby miał świadków, zaklinać go poczyna na wszystko, aby się ulitował nad ubogiemi spadkobiercami Szulca, i jeśli nie wszystko, to choć część im należnego dziedzictwa powrócił.
— Dajże mi aspan pokój, Mci księże podkanclerzy — odparł podskarbi, — to nigdy być nie może; tak, jak niepodobna jest żebyś Wmość przestał tabakę zażywać, niepodobna równie, żebym ja raz wzięte pieniądze powrócił.
W tem ksiądz Garnysz, biorąc żart na serjo, pyta:
— Na jakże długo mam przestać zażywać tabakę?
— Ba! choćby na cztery tygodnie.
— Biorę Wmci za słowo, panie podskarbi, coram testes.
— Ani razu?
— Staje umowa.
— Że jeśli nie zażyję tabaki przez cztery tygodnie, podskarbi odda dziedzictwo kanonika naturalnym spadkobiercom.
— Opiszemy się.
— Opiszem.
Byli świadkowie, a podskarbi dodał nieodstępnego stróża ks. Garnyszowi, który dał słowo, iż, jeśli złamie umowę, sam się do tego przyzna, co byłby i zrobił.
Wystawmyż sobie teraz męki podkanclerzego! Kazał wszystkie tabakierki sprzątnąć i pochować, a w przedpokoju straż postawił, aby zażywający tabakę, z tabakierkami do niego nie wchodzili. Ze swojej strony podskarbi wszelkie robił starania, żeby skusić księdza Garnysza. Ale napróżno podsuwano mu tabakę.
Cztery tygodnie uszły, a ks. Garnysz chorował, czując jakąś ciężkość w głowie i niezdrowie nieopisane, ale wytrwał. Wezwany podskarbi, aby umowie zadość uczynił, zwyciężony ofiarą uczciwego człowieka, przyznał się, że wielką część zagarniętych kapitałów już puścił i wrócić nie może (co wynosiło praeter propter do 400,000), resztę zaś musiał oddać za tę tabakę.
Podkanclerzy rozdzielił ją między ubogich Szulców, i rozdzieliwszy zaraz chorzeć począł na głowy boleść. A choć do tabaki powrócił, już mu ona nie pomogła. Umarł nieborak, a co najgorsze, że w drukowanych paszkwilach (Rozmowy umarłych), przypisywano śmierć jego niepoczciwym powodom.
Cała prawda, jak mi powtarzał pan Regulski, że na mózgu znaleziono materją zebraną, z powodu nagłego zaprzestania tabaki.
— Zdaje mi się, — mówił po chwili przestanku, zażywszy tabaki Szambelan, — że gdybym teraz jeszcze zobaczył, przy siwych włosach, naszego pułkownika Königsfelda, tobym się go jeszcze zląkł. Prześladował bo nas biednych, a my jego; włóczył się po nocy, śledząc czyśmy na miejscu i nieraz ślizgał się na wschodach po rozsypanym grochu, chwytał rozpalone klamki i t. p. Nazajutrz zaskarżeni paziowie, na których czele był swawolny Turkuł, szli aresztowani wysiadywać rekollekcje w Łazienkach, gdzie ich ze stołu królewskiego karmiono.
Co tośmy się nie raz napatrzyli!
Powiem panu o wiśniach Turkuła, ale o tych pewnie słyszałeś?
— Słyszałem w istocie.
— A więc o mojem jednem poselstwie do marszałkowej koronnej. Raz tedy król, jak nas zwykle posyłał, kazał mi pójść do synowicy swej, córki księcia eks-podkomorzego, nie mylę się, do siostrzenicy, bo synowica córka ks. eks-podkomorzego była za hetmanem Tyszkiewiczem, który miał ten sławny dom, pod karjatydami w Warszawie; a mnie król posłał do siostrzenicy, urodzonej z Zam.... siostry królewskiej, która była za M... marszałkiem koronnym. Jak on sam był grzeczny i układny, tak ona wielce dumna i nieprzystępna. Król, który lubił żeby jego Grab... grzeczności robiono, wzywał panią marszałkową na wieczór do niej, gdzie i sam miał być.
Było to po obiedzie. Stawię się z poselstwem królewskiem, nie puszczają mnie. — Co to jest? — Nie można! — Jakto nie można, kiedy od króla J. M., albo to ja nie wiem obyczajów? — Więc, choć mi służba drogę zapiera, odpycham, drzwi otwieram i wchodzę przebojem. W trzecim pokoju zastaję panią marszałkową, leżącą na kanapie, która na mnie z gniewem ręką kiwa, i głosem powolnym woła: — Tra-a-a-wię, — tra-a-wię.
Ale ja, nie zważając na trawienie, wypowiedziałem co mi polecono, ukłoniłem się i odszedłem.
Król J. M. nigdy mnie potem do pani marszałkowej nie posyłał!
Miałem jeszcze jedno ciekawe poselstwo za p. Szczęsnym P., kiedy to w czasie sejmu, gdy król gwarancji odstąpił, i dał się Luchesiniemu obałamucić, pan ten, z ławki powstawszy, eo instante chciał Warszawę opuścić. Królowi J. M. bardzo o to chodziło, żeby się z p. Szczęsnym widzieć i rozmówić koniecznie; posłano mnie już nocą z pachołkiem i pochodnią szukać wiatru w polu. Poleciałem szparko do kwatery na ulice Długą, ale tam już go nie było, postawiwszy wartę aby nie wyjechał, sam udałem się go szukać konno po całem mieście. Na poczcie imieniem królewskiem zaprzeczyłem, aby mu koni nie dawano. Jeżdżę i jeżdżę a wszystko nadaremno, aż na Krakowskiem przedmieściu, naprzeciw banku Kabrego, spotykam żydka Judela faktora, któregom przed godziną pytał o pana P..... — Co mi wacpan dasz, a ja pokażę gdzie on jest. — Targ w targ, daję mu cztery talary. Usłużny izraelita prowadzi mnie na trzecie piętro, do jakichś panienek. Tu zastaję w pierwszym pokoju dwie milutkie twarzyczki, ale o p. P. ani słychu! Drugi pokój na klucz zamknięty, klucza nie ma, jak mówią pustka tylko i skład rzeczy. Myślę sobie, żydby mnie nie zwodził, — więc, pomimo krzyku i oporu, podważywszy kolanem, wyłamuję drzwi i wchodzę.
Pan P. siedział dość niespokojny na łóżku. Aż z trąbką pocztarską zajeżdża i ekwipaż jego, bo mu mimo zakazu mojego z poczty konie dano.
Pan P. usilnie prosić i nalegać zaczyna, abym go puścił, ofiaruje mi pieniądze, potem dożywociem wioseczkę z Tulczyńskiego klucza, i kusi żebym z nim jechał. Naśmiawszy się do woli z tych niewłaściwych propozycyj, nalegam i coraz gwałtowniej domagam się, aby ze mną do króla jechał. Widząc że nie przelewki, chmurny idzie za mną. Oddawszy konia pachołkowi, siadam z nim do powozu. Była godzina druga z północy, gdym odszukał pana S. P., — o trzeciej stanęliśmy u króla. Jak skoro wszedł do gabinetu królewskiego, gwałt i krzyk dał się słyszeć, jakiemu równego w życiu nie trafiło mi się być świadkiem. Gadano potem długo i żywo, aż nareszcie król wyszedł i kazał mnie przywołać, bo mu pan P. o mojej nieugiętości wiele mówił. Wziął mnie pod brodę i pochwaliwszy, darował mi na pamiątkę piękny swój własny, kameryzowany zegarek, roboty Gugenmusa, zegarmistrza królewskiego. Pan P. S. też nazajutrz rano, zaprosiwszy do siebie, zobowiązał mnie do przyjęcia upominku. Wielkie obietnice, jakie mi przy tej okoliczności uczynił Król. J. M. spełzły na niczem. Przeszły te czasy swawolne i wesołe, a w ciężkiej biedzie wiele się przyrzeczeń zapomnieć musiało.




IV.
Ks. STANISŁAW CHOŁONIEWSKI.
(NEKROLOG).

Do nienarodzonych strat, które w tych czasach poniósł kościół katolicki, dotknięty śmiercią głowy swej Grzegorza XVI., biskupa Pelli, wikarjusza apostolskiego Karola Baggs; w Prusiech Maksymiljana Droste de Vischering, biskupa Münsterskiego; na wschodzie patjyarchy ormiańskiego-katolickiego Marousch; we Francji zgonem kilku najznakomitszych prałatów, zaliczyć należy naszą własną ciężką stratę, jaką jest zgon ś. p. Stanisława hr. Chołoniewskiego.
W kościele wojującym mało jest mężów, coby go zastąpić potrafili, nikt może zupełnie miejsca jego nie zajmie. Rzadcy są ludzie jego zdolności, charakteru, świętobliwości i równie chrześcjasńkiej słodyczy, połączonej w potrzebie z męską energją duszy; my, cośmy go znali osobiście, cośmy go cenili sercem i umysłem, jako człowieka, kapłana, jako pisarza, zbliżeni ku niemu, głębiej zajrzawszy w anielską duszę jego, bolejemy może mocniej od innych nad zgonem. Wieść niespodziana śmierci tego człowieka przejęła nas żalem, pod którego wpływem, tych kilka słów nieudolnych chcemy poświęcić pamięci jednego z najznakomitszych ludzi w kraju naszym, jednego z najmniej przecie poznanych i ocenionych.
Tak jest, niejednokrotnie przekonaliśmy się, że jako kapłanowi, jako pisarzowi, należytej nie oddano mu sprawiedliwości.
Nie czas jest może dzisiaj rozszerzać się nad tem jeszcze, lecz przyjdzie chwila, w której spodziewamy się, że powszechność nasza spłaci na grobie dług zaciągnięty za życia jego.
Oto jest krótki rys życia zmarłego, skreślony w nekrologu bezimiennym (drukowanym w Tygodniku), i zebrany z wiadomości udzielonych nam przez bliskich, do których dodajemy tylko co serce dyktuje.
Stanisław Myszka hrabia Chołoniewski, urodził się w r. 1791, dnia 23. marca, w dziedzicznym zamku rodziny swojej Janowie, z ojca Rafała, miecznika koronnego, starosty dubienieckiego i lityńskiego, matki hrabianki Baworowskiej. Zgon jego matki, zaszły w dzieciństwie Stanisława, okropny, bo zginęła od przypadkowo zapalonej sukni w płomieniach, zostawił synowi bolesne wspomnienie. Ojciec, znakomity swojego czasu człowiek, poświęcił się wychowaniu dzieci, których mu sierotami czworo pozostało. Stanisław był najmłodszym z nich, przy piersiach jeszcze, gdy matka zginęła. Początkowe wychowanie pod kierunkiem Witwickiego odebrał Stanisław w domu, w którym, powiada nekrolog, „przechowywały się i starodawna pobożność i najrzadsze cnoty.“ Najlepszym dowodem tego był sam nasz ksiądz Stanisław. Z domu ojcowskiego przeszedł do uniwersytetu wileńskiego i innych uczonych zakładów, które korzystnie zwiedzał w licznych podróżach swoich za granicą. Usposobiony do życia spłacił dług krajowi, służąc mu najprzód w szeregach wojskowych. Następnie ze zmianą okoliczności wszedł do służby państwa, gdzie pracował przy ministerstwie spraw zagranicznych, pod naczelnictwem ministra hr. Capodistrias. Lecz życie świeckie i zaszczyty, których łatwo przy swych zdolnościach mógł dostąpić, nie smakowały mu nigdy, dusza jego pragnęła wyrzeczenia się świata, oddania Bogu. Powołany do duchownego stanu, nie żadnym widokiem i świecką rachubą, ale serdecznem pragnieniem doskonałości, pokorą chrześcjańską i pobożnością, może już w tej myśli udał się do Rzymu w r. 1827. Tu widok stolicy chrześcjanskiego świata, ziemia krwią męczenników napojona, popiołami ich zasiana, przemówiły silniej jeszcze do wzniesionego serca. Otrzymawszy za pośrednictwem posła rossyjskiego, księcia Gagarina, pozwolenie wstąpienia do seminarjum i dymisją (był urzędnikiem w ministerstwie spraw zagranicznych i kamerjunkrem Jego Cesarskiej Mości), ksiądz Stanisław wszedł do akademji duchownej, gdzie sposobił się lat kilka.
Zdolności jego i charakter, postępy, jakie uczynił, zwróciły nań świętobliwe oko Grzegorza XVI.; mianowany prałatem komornym papiezkim, protonotarjuszem apostolskim, kawalerem złotej ostrogi, naglony aby został w Rzymie, miał nawet spodziewaną pierwszą wakującą nuncjaturę. Lecz nic nie mogło zachwiać przywiązania jego do kraju i chęci, jaką pałał stania mu się użytecznym. Ojciec święty w długich rozmowach z nim, okazywał mu najczulszą ojcowską przychylność; kardynałowie Pacca, Gregorio, Acton, Odeschalchi, byli, można rzec, osobistymi przyjaciołmi zmarłego; wszystko zdawało się zatrzymywać go w Rzymie, na drodze dostojeństw duchownych, u steru katolickiego świata. Pomimo to wiedząc, jak kapłan nieskończenie użytecznym być może w kraju, gdzie wiara potrzebuje dzielnych obrońców przeciwko obojętności, w spadku z XVIII. wieku na nas spadłej, ksiądz Stanisław prosił Ojca świętego, aby mu dozwolił powrócić i pracować na własnej ziemi. Ta tęsknota za krajem jest najpiękniejszą pochwałą zmarłego, najlepszym dowodem prawdziwego powołania. Ani łaski głowy kościoła, ani nadzieja wzniesienia się, ani sposobność doskonalenia naukowego w stolicy katolicyzmu, ani klimat dla wątłego zdrowia jedyną może rękojmią życia będący, nie wstrzymały go tutaj. Napróżno Grzegorz XVI. starał się go nakłonić aby pozostał; w liście do niego pisanym wyraził ksiądz Stanisław, że czuje się powołanym pracować na ziemi własnej, gdzie jako prosty kapłan użyteczniejszym będzie, niż w Rzymie jako jeden z naczelnych wodzów wojującego kościoła; prosił wreszcie, aby jeśli w tem wyraźna jest wola Ojca świętego, raczył mu rozkazać pozostać pod grzechem. Nie uczynił tego Grzegorz XVI., ale z żalem dozwalając powrotu księdzu Stanisławowi, zdumiewał się nad jego pokorą i gorliwością, nad rządkiem poświęceniem. Odtąd wrażenie, jakie na Ojcu świętym uczynił ziomek nasz, nie wytarło się z pamięci jego żadnemi późniejszemi. Wspominał i dopytywał się o niego u przybywających z naszych prowincyj, a krewnych witał radośnie, zasyłając mu przez nich błogosławieństwo swoje.
Wrócił więc prostym kapłanem do kraju, z którego świeckim i urzędnikiem wyjeżdżał, wracając pracować jako duchowny, około ubogich na ciele, budować przykładem swoim i zdumiewać pobożnością, dobroczynnością charakteru, słodyczą niezrównaną.
Życie jego odtąd jest już życiem gorliwego kapłana obywatela. Jeśli w ostatnich jego chwilach chcą widzieć niektórzy upadanie na sercu, jakieś odrętwienie i zobojętnienie, czemuż nie szukają przyczyn w osłabieniu fizycznem i ciężkich próbach moralnych, czemu nareszcie nie starają się poznać lepiej tego, komu na grobie tak niesłuszny ciężki zarzut kładą?! Spełniał on obowiązki kapłana w Kamieńcu, w rodzinnym swym Janowie i gdziekolwiek się znajdował. Kaznodzieja pełen namaszczenia, natchniony i do serc najmniej usposobionych umiejący przemówić, dla naszych wytwornisiów, co poetyckiego kwiecia szukają w słowie bożem i mglistych, filozoficznych niby perjodów, nie był może tem, czem go mieć chcieli, lecz był nauczycielem najlepszym ludu, do którego trafiała zmysłową szatą obleczona myśl jego.
„Nie było łzy — mówi wyżej przywiedziony nekrolog — którejby się nie starał otrzeć, nie było twardego serca, coby go skruszyć nie usiłował! Wiele dusz chwiejących się utwierdził, wielu obłąkanych nawrócił. Czy na kazalnicy, czy w konfesjonale, niezmordowanym był apostołem prawdy, i że przy tak wątłem zdrowiu (bo ciągle prawie był cierpiącym), tyle prac mógł wytrzymać, widocznie nie natura, ale wyższa pomoc go wspierała.“
Lat temu trzynaście, złożony ciężką chorobą, przyjął już był nawet ostatnie pomazanie i na wielką drogę wieczności się przysposobił, lecz Bóg zatrzymał go nam jeszcze. Odtąd ciągle jednak cierpiący, potrzebował gwałtownie podróży do wód dla zniszczenia zarodu choroby, lecz mianowany dziekanem kapituły, nie chciał korzystać z otrzymanego już paszportu, i dla spełnienia obowiązków swych, pozostał w kraju.
Zaród choroby, która go nam wydarła, pozostał i niszczył go powolnie, codzień widoczniej upadał na siłach, ale z rezygnacją chrześcjańską, może z pragnieniem chrześcjanina, patrzał na śmierć i zjednoczenie z Bogiem.
„Dnia 28. czerwca bieżącego roku ksiądz Stanisław Chołoniewski wyjechał z Kamieńca do Janowa, lubo od dwóch tygodni cierpiał mocno na kolki żołądkowe, ale przywykły do ciągłych boleści (mówi nekrolog), nie zmieniał dla nich trybu życia i zajęć swoich. Lekarstw nie chciał przyjmować, prócz gorzkiej wody, która mu nieco ulżyła cierpienia. Pierwszy nocleg był w Tynnie, gdzie dla boleści oka zmrużyć nie mógł, drugi w Konstantynowie nieco spokojniejszy, trzeciego dnia zawczasu stanął w Janowie i zaraz przywołać musiano miejscowego lekarza, który zapisał stosowne dla ulgi choremu lekarstwo. Tegoż dnia, siostra zmarłego, hrabina Grocholska z mężem przybyła; radzono mu kurację wodną, choroba do dnia 7. lipca wzmagała się. Przybyli inni krewni, kochający go i poważający jak ojca, posłano po najlepszych lekarzy. Lecz nic nie pomogło.“
W ciągu dręczącej choroby nikt z krewnych, przyjaciół, sług nawet, najmniejszej oznaki niecierpliwości nie spostrzegł, choć dnie i noce w cierpieniach i bezsenności pędził. Anielska słodycz charakteru podtrzymywana pobożnością, towarzyszyły mu do zgonu.
W dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji spowiadał się, nazajutrz komunję przyjął, nie czując się jeszcze tak słabym, aby ostatniego pomazania żądać. Dopiero dnia 20. sierpnia, gdy usilnie nagleni lekarze wyznać mu musieli, że się znajduje w niebezpieczeństwie, przywołał do siebie proboszcza miejscowego i powtórzył przed nim spowiedź, gotując się na śmierć. A chociaż cierpienie połączone z gorączką i pragnieniem paliło mu usta, wytrwał nic nie przyjmując do dnia następnego, w którym ubrany, przytomny, przyjął komunję i ostatnie pomazanie.
Uspokojony i pocieszony po tem, czule podziękował przyjacielowi (Mikołajowi hr. Grocholskiemu), którego wcześnie uprosił, aby mu o niebezpieczeństwie oznajmił i nie dał opuścić obowiązków chrześcjanina.
Dnia 21. sierpnia klęcząc, powtarzał akta i modlitwy konających, i tak, w modlitwie, bez bolu, spokojny, oddał ducha Bogu o godzinie 4. po południu.
Po przyjęciu wijatyku ostatniemi słowy jego była modlitwa, którą przytomni zapamiętali:
„Najświętszy Ojcze! który mi dozwalasz opatrzyć się ciałem i krwią jednorodzonego Syna Twojego na drogę wieczności, bądź pochwalony i w tej chwili, jako Cię chwaliłem przez całe życie moje; nie racz pamiętać na grzechy moje, kiedy Ci będę zdawał potrójny rachunek jako człowiek, jako chrześcjanin i jako kapłan, a postąp ze mną wedle miłosierdzia Twego.“
Ta piękna, spokojem chrześcjańskiej prawdziwie duszy, modlitwa umierającego, musiała łzy wycisnąć z oczów przytomnych; ale rzewniejszą łzą zapłakali, gdy go ujrzeli umarłym już i na wieki sobie i światu wydartym. Wielu zapewne obcych jak my, a szczycących się przyjaźnią księdza Stanisława, z równem naszemu strapieniem, osłupieniem przyjęli wieść tej śmierci i podzielili boleść rodziny.
Pogrzeb i eksportacja, mające się odbyć w Janowie, naznaczone zostały w dniach 4. i 5. września. Tłum obywateli, krewnych, przyjaciół, znajomych z różnych stron przybyłych i ludu ubogiego był ogromny. Połowa prawie duchowieństwa djecezji znajdowała się w Janowie, niosąc dowód czci i szacunku dla zmarłego.
Ubodzy, których tajemnie wspierał ksiądz Stanisław Chołoniewski, cały wylany dla cierpiących w jakikolwiek sposób, niektórzy o mil kilkadziesiąt do zwłok dobroczyńcy się przywlekli, mówiąc, że to za święty uważali obowiązek. Eksportacja ciała odbyła się z wielką okazałością w dniu 4. września, pogrzeb dnia następującego. Z mów pogrzebowych mianych w ciągu dwóch tych dni, najpowszechniej uczute były: księdza Brudzyńskiego, kanonika krakowskiego, przy wyprowadzeniu ciała z zamku, druga księdza Jana Ostapowicza, proboszcza niemirowskiego, słynnego z wymowy kaznodziejskiej, który do łez słuchaczy swoich wyliczaniem cnót i zasług zmarłego przywiódł.
Dnia 5. września także odbył się obrzęd żałobny po księdzu Stanisławie w Petersburgu, w kościele św. Katarzyny, na który ziomkowie i krewni zmarłego zgromadzili się.
Nie wiem czy nie pierwszą, ogłoszoną drukiem pracą oryginalną księdza Stanisława Chołoniewskiego, była wytworna a króciótka rozprawka w Athenaeum, pod tytułem: Kilka słów o polemice chrześcjańskiej w przedmiotach moralno-filozofcznych (przez kapłana katolickiego, djecezji Kamieniecko-Podolskiej. Od. I. T. VI. str. 1 — 12). Po niej umieściło Athenaeum nasze kilka znakomitych artykułów pióra nieodżałowanego zmarłego. Sen w Podhorcach, tak potężny myślami, tak oryginalny i poetyczny formą, tyle życia i tyle objawiający siły, ukazał się też najprzód w Athenaeum. Winno ono jeszcze ułamek korespondencji de Maistra z Janem Potockim i kilka innych ozdób swoich, księdzu Chołoniewskiemu. Oprócz tego wydał tłómaczenia dwóch zbiorów kazań księdza Veith, „w czem — mówi słusznie nekrolog — zwykłą sobie skromność okazał, gdy własne jego w tym rodzaju utwory są nierównie wyższe.“ Dwa wieczory u pani starościny Olbromskiej, najmniej podobno ze wszystkich pism księdza Chołoniewskiego przypadły do smaku publice. Lecz i tu dla formy umyślnie obranej, a mało powabnej może dla ogółu, zaniedbano wejrzeć na wielkie piękności i myśli głębokie. Uskarżają się na ciemność allegorji, na zbyteczne osłabienie głównej myśli, dla wielu niedojrzanej, bo nikt powolnie i z zastanowieniem czytać nie chce. Może to być, iż słysząc Dwa wieczory czytane przez autora i wyjaśnione nam przez niego, lepiej od innych jesteśmy w stanie pojąć je i ocenić, lecz nam się zdaje, że zarzuty względem formy, więcej nasze niedbalstwo i lekkość, niż istotną jaką wadę mają za przyczynę.
Ostatniem pismem przez ręce nasze wysłanem do druku, dotąd podobno nie wyszłem jeszcze, są Odpowiedzi na dwa pytania i Legenda wschodnia. Odpowiedzi te rozwiązują zagadnienia: o postępie i rozumieniu chrześcjańskiem i o życiu w stanie małżeńskim. Wszystko cokolwiek pisał, tłumaczył, wydawał ksiądz Stanisław Chołoniewski, nosi na sobie jednę — główną, wybitną cechę — wielkiej i szczerej pobożności, ducha prawdziwie chrześcjańskiego i serdecznej chęci nawrócenia wszystkich ku Bogu. Żadnych tu ustępstw dla smaku wieku, dla pochlebiania publiczności, przypodobania się ogółowi; forma zgodna z głębią, szata urosła z ciałem, jak owa tradycyjna Chrystusowa, styl wielkiej czystości, poprawności i prawdziwie polski, przejęty Skargą, którego wielbicielem był ksiądz Stanisław.
Wszakże poznajesz w nim głęboko uczonego, a z uczonością nie na popis wychodzącego, nie szermującego nią na zamalowanie oczu, używającego jej tylko na poparcie przekonania, na utwierdzenie umysłów. Nigdzie innego celu nad wiarę i prawdę. Sen w Podhorcach, najpoetyczniejszy utwór księdza Stanisława, na pozór płód fantazji, w głębi tchnie religijną myślą, która buchając płomieniem, tak śliczne przybiera barwy! Żywa wyobraźnia nigdzie go nie uniesie za wykreślone wiarą szranki, nigdy on nie przejdzie za koło, własną wolą opasujące dlań plac popisu zdolności ludzkich. Wszędzie on jest najprzód kapłanem. W życiu prywatnem, publicznem, pisarskiem widzisz go zawsze księdzem przedewszystkiem. Słodki w towarzystwie, ujmujący dobrotliwością, grzecznością, współczuciem, dowcipny z serca nie z głowy, ale dowcipu prawdziwie polskiego, z którego się miłość braterska dla ludzi przebijać umiała; gdziekolwiek był, cokolwiek poczynał, nie starł z siebie na chwilę świętego i wielkiego charakteru kapłańskiego. Wśród zabawy, gdy przyszła godzina modlitwy, wychodził od ludzi, aby pokrzepić się rozmową z Bogiem. W pismach też pomniał najprzód na to, co stan mu nakazywał, tak zawsze, tak wszędzie.
Nie będziemy go tu sądzili jako pisarza: raz dla tego, że sąd nasz słusznie podejrzanym być może, bo z sercaby przejętego boleścią i przywiązaniem pochodził; powtóre, że może nie czas jest dziś całkowicie o nim wyrokować. Pozostałe po nim pisma, znane nam w części w rękopiśmie, rozprawy, obrazy i najbardziej ze wszystkiego zajmujące notaty własnych wrażeń i wydarzeń, jeśli kiedy, jak się spodziewamy, ogłoszone zostaną, dadzą dopiero poznać pisarza.
Lecz życie ukończone, przerwane w chwili, gdy najużyteczniejszem być mogło dla kraju i wiary, już sąd o człowieku samo wydało. Z czynów poznać ludzi: spojrzyjcie na czynności, a nie oglądajcie się na namiętne sądy ludzi niechętnych, zazdrosnych, nadto ograniczonych, żeby go ocenić potrafili, zbyt zawistnych, żeby wyrzekli co sumienie każe. Tak jest: przypatrzcie mu się uchodzącemu od świata dla sukni kapłańskiej, uchodzącemu od tronu papiezkiego dla skromnej i ciężkiej pracy na ziemi własnej, nie wahającemu wziąć pióro do ręki, gdy wiedział, ile nienawiści, ile przewrotnych tłumaczeń, ile przykrości wszyscy piszący u nas zarabiają, pozostającemu w kraju dla obowiązków dziekana djecezji i poświęcającemu może życie dla dobra kościoła; przypatrzcie się umierającemu z pokojem i rezygnacją, z modlitwą na ustach; przypatrzcie mu się, a gdy usłyszycie uwłaczających jego pamięci, przebaczcie im, jak im przy śmierci pewnie on także z uśmiechem przebaczył.


Słowa kardynała Odeschalchi, który mówił o księdzu Chołoniewskim: idzie drogą świętych, pozostały może najwymowniejszem a najsprawiedłiwszem ocenieniem jego żywota. Nic do nich dodać nie umiemy, wstydząc się niedostateczności ubolewań i tych kilku słów sprawiedliwości późnej, którą składamy ze łzą prawdziwego żalu, na grobie nieodżałowanego przyjaciela.

Gródek d. 20. września 1846 r.



V.
ZAPOROŻE.

История новой Сѣчи, или послѣдняго коша запорожскаго, составлена изъ подлпнныхъ документовъ запорожскаго сѣчеваго Архива, А. Скальковскимъ. Издаше второе, часть I. Одесса, 1846. 8. 367. Часть II. 367 стр.).
Jedną z najciekawszych zagadek historycznych, których dla braku dowodów rozwiązać dziś prawie niepodobna, jest utworzenie się kozactwa, którego pierworodne elementa i samo pierwsze zawiązanie się na Niżu, dotąd pozostaje tajemnicą niedocieczoną. Żadne wielkie imię nie przyświeca porankowi tego osobliwszego zgromadzenia ludzi, a gdy ich znajdujemy na kartach historji, już oni stają w nich takiemi, jakiemi mają być do ostatka swego bytu; imiona pierwszych polskich hetmanów, są raczej oznaką opanowania Kozaczyzny przez Polskę, niżeli uformowania się jej. Po za początek XVI wieku mgłami okryta kozacza przeszłość, nieodgadniona, zagadkowa. Wielu siliło się zajrzeć w ciekawe instytucje kozactwa, ażali w nich nie odkryją słowa tajemniczego, dającego jaśniejsze pojęcie początku stowarzyszenia, ale ani instytucje, ani historja, dostatecznie nie powiadają jeszcze, jak zawiązało się to rycerstwo osobliwsze, długo obroną, długo postrachem i niepokojem dla Polski będące.
Za granicę, nieprzestąpioną dotąd, początków XVI wieku, w których ukazują się już Kozacy na scenie historycznej, nikt dotąd wyjść nie potrafił.
Do najważniejszych dla dziejów kozaczyzny wypadków, policzyć należy odkrycie archiwum zaporożskiego, wprawdzie z późniejszych i ostatnich czasów, ale niemniej wielkiej i niezaprzeczonej wagi. Odkrycie to winniśmy pilności i gorliwości p. A. A. Skalkowskiego; który też pierwszy dotąd z niego korzystał. Nie wiem, czy wprzód egzystencji takiego archiwum domyślać się nawet było można. Wedle powszechnego mniemania, Zaporożcy nie wiele dbać mogli o zachowanie piśmiennych pamiątek bytu, który się odbijał uroczo w ich pieśniach i podaniu. Przecież dziwnym trafem pracowitemu badaczowi, który tyle już uczynił dla historji noworossyjskiego kraju, statystyki jego i pamiątek, udało się odkryć, uporządkować i korzystać z ciekawych obłamków akt, zawierających najautentyczniejsze dzieje ostatniego wieku Zaporoża.
W archiwum wynalezionem przez A. Skalkowskiego, nietylko jedna historja ostatnich czasów, ale wiele do dziejów dawniejszych się znajduje. Przez analogję wnosić można z wielu szczętów o bycie kozackim w XVII wieku, a nawet po części w XVI.
Głównie z archiwum zaporożskiego czerpiąc, napisał Skalkowski, drugie już mającą wydanie, historję ostatniego kosza zaporożskiego. Nie zaniedbał wszakże oglądać się i na dawniej już nabyte materjały, powieści Müllera, Bantysz-Kamieńskiego, Maksymowicza, Korża i innych. Z tego utworzona całość jak dalece zajmującą jest, mówić nie potrzebujemy. Dwie dotąd wydane części, a najbardziej pierwsza, dla badaczy polskich przedstawiają źródło szacowne, zwłaszcza jeśli je obok źródeł dawniejszych się postawi i z niemi porówna. Prawda nie inaczej się może zdobywa, jak wpatrzeniem się w dwie zupełnie przeciwne strony jednej rzeczy. Nie zawadzi więc poradzić się dzieł, które jednę z nich wyjaśniają. Co do nas, oddając sprawiedliwość wielkiej pracowitości, talentowi i jasnemu wykładowi p. Skalkowskiego, chcemy tu czytelnikom dać pojęcie kozaczyzny, wedle nowych źródeł, zwłaszcza jej wewnętrznego bytu i instytucyj, opisanych w części pierwszej historji pana Skalkowskiego.
Przebieżym więc krótko treść wzmiankowanego dzieła, przeplatając uwagami, jakie się nam nastręczą.
A najprzód co się tyczy głównego materjału historji niniejszej. Archiwum odzyskane przez p. Skalkowskiego w części, zawiera akta odnoszące się do lat 1730-1775 w oryginale, kopje zaś wierzytelne różnych dawniejszych, do roku 1660 rozciągające się. Do drugiego wydania dzieła o Zaporożcach, znacznie bardzo rozszerzonego, dodał p. Skalkowski wiadomości wyjęte ze zdobytych znowu przezeń sześćdziesięciu plik nowych akt. W czasie pobytu naszego w Odessie, samiśmy ten szacowny zabytek oglądali, i mogli się przekonać, jak wielkiej i cierpliwej pracy wymagało wyczytanie, wypisanie zeń potrzebnych faktów i uporządkowanie ich wreszcie logiczne.
Pracę tę zawdzięczy p. Skalkowskiemu przyjęcie jego dzieła i pociecha wewnętrzna z dokonanego użytecznego, a nie łatwego przedsięwzięcia.
Jakim sposobem, z jakich elementów, kiedy mianowicie powstało kozactwo, jest i będzie wiekuistą może zagadką. Napróżno może silą się ją rozwiązać w sposób stanowczy. Tu nie myśl organizacyjna jednego człowieka, nie wyrozumowany plan polityka, ale sama potrzeba stworzyła instytucję. Kozactwo na brzegu Tatarszczyzny wyrosło samo przez się, sponte, jak wyrastają drzewa w dolinach, kwiaty w cieniu drzew, ogromne trawy zielone na starych pobojowiskach.
Nikt założycielem jego nie był, krom okoliczności i czasu. Z ludności poblizkich, ciągle najeżdżanych i łupionych, mężniejsi wystąpili ku obronie granicy i siedli na niej na straży. Do nich przyłączyli się zdala, może chciwi boju młodzieńcy (mołodcy), i tak rzucone było pierwsze ziarno kozackiej drużyny. Wszystko, co widzimy w instytucjach kozaczyzny, było koniecznością z jej pobytu wynikłą. Bezżeństwo, stowarzyszenia węzły, zapał religijny, i wszystko, co wedle p. Skalkowskiego Zaporoże podobnem czyni do rycerskiego zakonu, nie na wzór czegoś, nie po myśli czyjejś, ale z potrzeby wynikło i samo z siebie powstało. W początku XVI wieku Polska zwróciła oczy na tę straż pograniczną, samorodną, i zapragnęła uregulować ją, urządzić, zagarnąć i na swą korzyść obrócić. Udało się to w części tylko, w części spełzły myśli piękne, wykonaniem słabem i niedość wyrachowanem.
Wszelką słuszność ma p. Skalkowski twierdząc, że najstarsze wzorowe kozactwo, utworzyło się w Rusi południowej, że Dońcy i inni, są późniejsi od Zaporożców, (choć o niewiele), i może już na wzór Niżowców ustanowieni. Wszakże, z równem prawdopodobieństwem twierdzićby można, że jedne potrzeby, jedne okoliczności, jedne przyczyny, w różnych miejscach skutki jednakie wyrodzić mogły.
Kozactwo zaporożskie zjawia się w historji polskiej między r. 1500 a 1516. W tym czasie już stowarzyszenie dobrowolne uregulować się, w ciało odrębne i polityczne znaczenie mające, zsiadać poczyna; Polska wyciąga rękę ku tej pogranicznej straży. W początku XVI wieku Kozacy są już tem, czem pozostać mają do końca; pozostały byt tajemniczy pierwiastkowy ich XV, a może XVI wieku sięgać. Prawie współcześnie z zaporożskiem, zjawia się kozactwo dońskie, i oba otrzymują od Polski i Rossji prawa, na posiadane już de facto ziemie i sankcję instytucji. Ze stowarzyszenia dobrowolnego, swobodnego, stają się ciałem wojskowem, stanem odrębnym, i przysięgają na niezmienne wytrwanie na stanowisku i w charakterze swoim.
Za najstarszy akt, tyczący się Kozaków zaporożskich, cytuje p. Skalkowski w uniwersale Bohdana Chmielnickiego, 15. stycznia 1655 zawarty, konfirmacyjny przywilej Stefana Batorego z roku 1576, 20. sierpnia.
Przywilej ten potwierdził Kozakom zaporożskim ziemie, zwłaszcza na zimowiska posiadanie miasteczka Trechtemirowa w dół nad Dnieprem do Czyhryna, i zaporożskich stepów w chyhryńszczyźnie, ziemie, osady, wsie, gródki, chutory, rybołówstwo. W szerz zaś od Dniepru na step, ile używali od dawna. Także Gródek stary zaporożski, Samarę z przewozem i ziemiami w górę Dniepru do rzeczki Orła, a w dół do stepów nogajskich i krymskich; przez Dniepr zaś i limany dnieprowy i Bohu, jak bywało „od wieków“ do oczakowskich ullusów, i w górę rzeki Bohu do rzeki Sieniuchy. Od samarskich zaś ziem, przez step do rzeki Donu, gdzie za Przecława Lanckorońskiego, Kozacy zaporożscy miewali zimowniki swoje, etc. etc.
Taką przestrzeń kraju udzielną, w posiadanie objęli Zaporożcy, najprzód ją zająwszy de facto, potem prawnie sobie mając nadaną. Pan Skalkowski zdaje się powątpiewać, jakiemby prawem Polska mogła nadawać to, co nie było dowiedzioną jej własnością? Dla nas niezaprzeczonem jest, że polscy królowie w spadku po litewskich książętach, mieli do tych, zdawna zawojowanych aż po Czarne morze ziem, prawo niezaprzeczone. Dowody historyczne własne i świadectwo obcych (Chalcocandyles piszący za Kazimierza Jagiellończyka) posiadamy. Nadanie więc, a raczej potwierdzenie, ważne było na swój czas dla kozactwa.
Przecław z Brzezia Lanckoroński, którego pierwszym hetmanem wiemy (a hetmaństwo to między rokiem 1500 a 1515 się mieści), odnosi pierwsze zawładanie kozactwem przez Polskę, do panowania Zygmunta I. Ten Przecław starosta chmielnicki, wspomniany jest u Starowolskiego, (Bellatores Sarm. LXXVII), jako uczeń Konstantego księcia Ostrogskiego, który inter Russiae accolas floruit. W młodości swej, całą zwiedził Europę, był nawet w Jeruzalem i różnych krajach dzikich (barbarorum diversa regna odiit), gdzie się wiele, wojskowości tyczącego, wyuczyć miał zręczność. Wróciwszy do kraju, mówi Starowolski, użył nauki wojennej ku potrzebie i pożytkowi miejscowemu, wiele nowych rzeczy stanowiąc; inne, do dawnego przywracając porządku i karność wprowadzając ścisłą. On pierwszy z Ostafim Rusinem (cum Ostaphaeo illo Roxolano), Kozaków zaporożskich twórcą (sic), (cum Ostaphaeo illo Roxolano Cosachorum Zaporosensium authore), w tysiąc dwieście jazdy kozackiej ku Oczakowu wybiegł, i pobiwszy i nabiwszy Tatarów, 30 000 bydła różnego, i pięćset koni zdobyczy przywiódł ztamtąd. Pózniej pobił Turków u Białogrodu (quod et Moncastrum vocaut). O późniejszych jego czynach w Prusiech wspomniawszy, Starowolski nie oznacza ani roku urodzenia jego, ani śmierci. Niesiecki rok śmierci daje 1531, i powiada, że czytał list Zygmunta I., dozwalający mu zaciągu dwóchset ludzi na wyprawę. Żeby zaś miał być hetmanem kozackim, o tem u naszych pisarzy nie znajdujemy wyraźnej wzmianki. Mógł im przypadkowo hetmanić, to jest dowodzie, a nie być przecie hetmanem. Starowolski, który mało co o nim wiedział, przecież Ostafiemu Rusinowi, nie jemu, uformowanie porządnej kozaczyzny przyznaje.
Cytuje tu pan Skalkowski zdanie pana Broniewskiego, historyka dońskich Kozaków, odnoszącego historyczny początek Dońców do 1520-1540 roku. My dodamy, że Grondski (Hist. belli Cosacco Polonia, pag. 15 et seq.), mówiąc o początkach kozaczyzny, zdaje się mieć ich nawet za starszych od Zaporożców: Cosaccorum antiguissimi simul et celeberrimi etc. vocantur Dunenses. Po nich dopiero przywodzi Zaporovienses, Zadnieprscy et Ukrainscii etc. — Z tego wszystkiego jednak zdaje się okazywać, że oba kozacze stowarzyszenia są pewnie współczesne, ale cokolwiek odmiennych charakterów, dla różnych wpływów tu Polski, tu Rusi wschodniej.
Pięć lat przed nadaniem przywileju Stefana Batorego, w r. 1571, dońscy Kozacy mieli nadany także list konfirmacyjny, podobny tamtemu, od Cara Iwana Wasilewicza. Kozactwo inne późniejsze, słusznie widzi pan Skalkowski tylko na wzór pierwobytnego uformowanem, jako grebieńskie w 1580, jaickie (uralskie) 1584 i t. d.
Granice Zaporoża w początku XVIII wieku (a pewnie i XVII także), wedle oznaczenia na karcie de Bocsett’a, były: na północ od Krylowa granicy polskiej Dnieprem do Perewołocznej, graniczyło z hetmańszczyzną (Ukrainą wschodnią). Na wschód od Perewołocznej do Bachmutu Orłem rzeką i Dońcem, z ziemiami Kozaków słobodzkich, osadzonych tu za Bohdana Chmielnickiego. Z lewej strony Dońca i Kalmijusa, do ujścia tej rzeczki w morze Azowskie, szła granica Kozaków dońskich. Na południe od ujścia Berdy, do ujścia Końskich Wód (do Dniepru); granicą teraźniejszą północnej części taurydzkiej gubernii rozciągał się step pusty, koczowisko Tatarów nogajskich, a z Ukrainy szła tu droga, zwana Murawskim szlakiem, czyli traktem. Na południo-zachód, poczynając od ujścia Bohu do Dnieprowskiego Limanu, czyli od Zaporożskiego Perewezkiego Postu w górę Bohem do Zaporożskiego Gardu, czyli stanowiska i toni rybnej, szła granica od Nogajców, zwanych przez Kozaków białogrodzkiemi, jedyssańskiemi, budżackiemi lub oczakowskiemi; wreszcie na zachód, poczynając od Gardu do Sinych Wód lub Czarnego Szlaku, a ztąd granicą zachodnią ukraińską, sąsiadowali z polskiemi województwami od Orlika do Czyhryna, w początku XVIII wieku już stolicą starostwa, a na Kozaczym gródkiem.
Tak ograniczone ziemie zaporożskie zwały się, powiada pan Skalkowski u Rusi Ukrainą Zadnieprzańską, u Polaków Niżem lub Dzikiem Polem. Nam się zdaje, że Dzikie pole, właściwiej do stepu niegdyś litewskiego, za Zygmunta I. dozwolonego na wypasy Nogajcom, a później przez nich zawładanego stosowało się. Polacy zwali także ziemie kozackie Zaporożem; nazwisko Niżu, w XVI wieku używane, później spotykamy coraz rzadziej.
Pięć było głównych granic Zaporoża, a raczej stanowisk granicznych: 1. w Perewołocznie od hetmańszczyzny; 2. w Bachmucie od słobód; 3. u Kalmijusu od Dońców; 4. u Nikityńskiego przewozu nad Bohskim Limanem, przeciw Oczakowa, od Krymu i Turcji; 5. w Gardzie, od rzeczy-pospolitej polskiej.
Pan Skalkowski obszernie nieco rozciąga się o sąsiadach Zaporoża, a zwłaszcza o Tatarach, o których my tu nie widzimy potrzeby się rozszerzać. Uderzy zapewnie niejednego, jak mała istotnie była ilość Tatarów, a jak wielki postrach, imienia niegdyś groźnego Europie! Kiedy Rossja, której winniśmy rozstrojenie i zniszczenie tej najezdniczej tłuszczy, policzyła ich siły, już było po nich. Statystyczne obrachunki, nie dają całej ludności Nogajców w początku XVIII wieku nad 60.000 płci obojej.
Już w XVIII wieku całe Zaporoże zostawało pod strażą pięciu oddziałów wojska, rozciągających się po nad jego granicami. Cały kraj dzielił się (wedle wszelkiego podobieństwa od dawna), na pięć okręgów (pałanek), którym przewodniczyli pułkownicy, naglądający razem na granice. W 1735 r. założony nowy Post Prognoiński, a później jeszcze dwie nowe pałanki, z powodu pomnożenia ludności wiejskiej w Zaporożu, już co raz przeradzającem się i zmieniającem powolnie w osady wojskowe właściwe.
Oprócz siczy samej, ogniska i stolicy kosza, gdzie Kozacy nieżonaci i towarzystwo zamieszkiwało, kraj dzielił się na ośm pałanek: Kudacką, Buh-Gardowską, Ingulską, Pregnoińską, Orelską (Orłowską), Samarską, Protowczańską i Kalmijuską. W pałankach były wsie, zamieszkane przez żonatych Kozaków i poddanych zaporożskich, lud, czerń.
P. Skalkowski podaje ciekawe statystyczne wiadomości o ludności i liczbie siół w Zaporożu, i o osadach w Oczakowskiem, przez wychodźców zaludnionych w latach 1764-1767, jako Hołcie, Krzywem, Jeziorze nad Kodymą, Jasienowem, Holmie, Pereletach i Bałcie.
Bałta, naprzeciw polskiego miasteczka Palejowe Jezioro, założona około roku 1748, miała w 1764 z 500 sadyb. Zaludniona była na stronie tureckiej przez Wołochów, Żydów i różnych zbiegów.
Ognisko Zaporoża, Niżu, stanowiła sicz, to jest, stały obóz wojska zaporożskiego kozaczego. Od miejsca tego zwali się Kozacy Niżowcami. Wojsko — powiada Skalkowski — składało się ze starszyzny i towarzystwa, podzielonego na kurzenie. Stolicą była tak zwana sicz czyli kosz Zaporożców. Rozmaite są wywody tych nazwań, po większej części zbytecznie naciągane. Wejrzawszy na przeszłość Zaporoża, łatwo się przekonać, że większej części nazwań odnoszących się do dawnej kozaczyzny, początku szukać potrzeba w języku polskim. Późniejsze nawet XVIII wieku archiwum zaporożskie dowodzi, jak język kozaczy przesycony był polszczyzną, z której do końca się nie wyzuł. Słusznie też bardzo p. Skalkowski często odwołuje się do źródłosłowu polskiego. Nazwania siczy i kosza nigdzie, tylko w polskim języku szukać potrzeba. Pozostałe wyrażenia zasiec się w obozie, zasieki dowodzą, że i sicz nie oznacza nic innego, jak obóz. Koszem nazywano go także dla plecionych płotów, stanowiących może pierwiastkowe palisady. Grondski wychwalając Kozaków poświadcza, że byli w sypaniu wałów i stawianiu palisad biegli i wprawni. (Bellum Cos. Pol. 15 in confciendis fossis, vallis et agendis cuniculis peritissime).
Sicz, był to ufortyfikowany gródek, opasany wałem i palisadą dziwnej budowy. Składała się ona z trzech części: przedmieścia, czyli tak zwanego kramnego bazaru, gdzie każdy kureń i przybylcy goście mieli swoje kramy i szynki, gdzie stały mieszkania bazarnych, atamanów i wojskowego kantarżeja (strażnika wag i miar). Brama, baszta mocna, osadzona działami, prowadziła z kramnego bazaru do kosza, to jest, na obszerny plac, gdzie stało trzydzieści ośm budowli długich, w sposobie koszar, zowiących się kurzeniami. Budowle te dokoła opasywały plac nieprzerwaną linja, stojąc jedne za drugiemi. Naprzeciw baszty, miedzy opasującym wałem a rzeczką Podpolną, stała polanka, to jest mieszkanie koszowego i starszyzny, soborna cerkiew siczowa Opieki Matki Bożej, patronki wojska, dom dla duchownych, skarbiec wojskowy i kancelarja. Trzecia część siczy stanowiła oddzielną forteczkę, na zachód kosza leżącą, rodzaj cytadeli, gdzie w r. 1735 był już komendant ruski z załogą. Wszystkie budowy były drewniane, a koszowego dom wyglądał na prostą wieśniaczą chałupę, bez żadnych osobliwszych wygód i zbytku, nawet bez komory i skarbca, bo mienie koszowego chowane było w składzie powszechnym kurenia, do którego on należał. Sicz z trzech stron opasana była rzeczką Podpolną, łączącą się długim zakrętem zwanym Sysiną z Dnieprem. Od strony wałów trakt wielki nad rzeką Bazawlukiem, szedł niedaleko ujścia Słonej, do niego stał most nazwany „Mostkiem Cerkiewnym.“ Rzeczka Podpolna była tak głęboką, że zaporożskie wojenne łodzie, dęby, greckie i tureckie tumbasy z wagą przepływały ją, lub stawały tu na kotwicach. Portem właściwym była zatoka zwana „Ustępem,“ obszerna, ale dziś zamulona i zaniesiona piaskami.
Cytuje pan Skalkowski słowa starego zaporożca, Korża, dowodzące, że koszem zwano szałasy pastusze, przewożone na kołach. Od nich to zapewne wielki obóz, przenośnie nazwany koszem Zaporożców, a nazwanie to utrzymało się do ostatnich czasów bytu kozaczego. Cytuje także zdanie orjentalistów, dochodzących, że kosz po turecku znaczy zbierać. Wiele wyrazów używanych na Zaporożu pożyczone są u Turków i Tatarów, ale nie sądzimy, aby te wyrazy były nie słowiańskiego, lecz całkiem obcego pochodzenia. Kosz znaczył nie tylko w siczy, ale i wszędzie główną kwaterę starszyzny kozaczej, potem towarzystwo całe, wielką jedność kozaczą.
Kurenie (zowiące się tak od dymów, właściwie dymy to jest chaty) były mieszkaniem towarzystwa, bezżennych kozaków; żonaci mieszkali w pałankach i wydzieleni już byli z tego stowarzyszenia, złożonego z samych tylko nieżonatych początkowo. Żonaci zostawali imieniem kozakami, siedzieli na ziemiach Zaporoża, ale egzystencją swoją świadczyli już o nadchodzącym upadku. Towarzystwo (nieżonaci) corocznie losem mieli wydzielane sobie tonie na rzekach i miejsca do łowów. Pozostałe od losów ziemie rozdawano na starszyznę, duchownych, wieśniaków, gości, nawet czabanów tatarskich i wołoskich.
To coroczne miotanie losów jest wielkiej wagi. Zwyczaj to stary, okazujący, jak na Zaporożu nic nie było wyłączną własnością jednego, wszystko należało do wszystkich. Że nawet dożywotnio nie nadawano ziemi, przekonywa, jak chciano prawo wspólności ugruntować, corocznie o niem przypominając. Okaże się i niżej, że wszystko to wyrachowane było w ten sposób.
Trzydzieści ośm było wielkich kurzeni czyli dymów, w których mieściły się całe razem żyjące sotnie towarzyszy. Pan Skalkowski podaje liczbę towarzystwa w trzech latach 1755, 1759 i 1769. Ogółem w pierwszym było 13.065, w drugim 11.769, w ostatnim 12.247 samego żołnierza gotowego do boju i dobrze zbrojnego, gdyż ogółem, wedle doniesień kozaczych, w r. 1755 liczyli 27.000 ludzi w siczy, zapewne ze starymi, żonatymi i niezdatnymi do boju rachując.
Nazwanie kurzeni zkądby pochodziły, nie rozwiązuje pan Skalkowski, musiały być czysto tradycyjne lub przypadkowe. Korż opowiada, jak od wypadków nadawano imiona ludziom, toż samo być mogło i z całemi kurzeniami. Kureń, po małorossyjsku, oznacza do dziś dnia szałas jak i kosz. Nazwania kurzeni starożytniejszych były: Niezajmajski, Koniołowski, Umański, Korsuński, Myszastowski i t. d. Kurenie w Wielkim Ługu, powiada Korż, stawiane były z bierwion, od siekiery i piły obrabianych. Niektóre były tak obszerne, że więcej 600 kozaków mieściło się w jednym. Wewnątrz nie było przegród żadnych. Do koła, pod ścianami, aż do drzwi były stoły i wązkie ławy. Pierwsze, honorowe miejsce pod obrazami, zasiadał ataman kurzenny. Przed ikonami paliły się lampy bogate i świece, w wielkie święta zwłaszcza zapalane. Piece do pieczenia chleba osobno stawiane były, gdzie i kucharz się mieścił, w kurzeniu zaś tylko piece dla ogrzania. Każdy z tych kurzeni miał swoją gromadzką własność, szynk i kram na bazarze, dwór przy zabudowaniu swojem i po pałankach. Własność ta powszechna nie mogła być żadną miarą odprzedana lub odstąpiona jednemu, dowody są wyraźne. Koszowy, nawet ataman, rachował się w swoim kurzeniu jako prosty towarzysz, tak bardzo szacowano cześć należenia do niego.
Sicz rządziła się wybraną z miedzy siebie starszyzną, dzielącą się na stopnie i urzędy. P. Skalkowski daje nam z ostatnich czasów dokładne spisy starszyzny Zaporoża. Na czele stał ataman koszowy, po nim wojskowy sędzia, assauła wojska, pisarz wojska zaporożskiego i 38 kurzennych atamanów. Za nimi szli pięciu pułkowników pałanek, a przy każdym z nich pisarz, assauła, podpisarz i podassauła; dalej komendy na postach złożone, podobnie jak pałanek starszyzna, komendy na przewozach: wszystkiego ogółem sto kilkanaście ludzi różnych stopni. W czasie wojny zdaje się, że liczba ta powiększała się, jak widać ze spisu 1796 r.
Wszystkie starszyzny były u kozaków wybieralne. Dość było być kozakiem i członkiem tego towarzystwa, aby być wybranym na kurzennego starszyzny. Z kurzennych wybierano koszowych, atamana, sędziego, assaułę, pisarza; tak się domyślamy przynajmniej. Nie wiemy, czy były przykłady dawniej wyboru na koszowych wprost z towarzystwa.
Urzędy były wyborowe i nie dożywotnie, ale tak jak podział i losowanie ziemi corocznie się zmieniały. Co rok do 1. stycznia towarzystwo zbierało się do siczy (sami kozacy bezżenni), i po zwołaniu przez koszowego assaułę, który chodził po kurzeniach z wojskowym niosącym buławę, gromadziło się przed mszą na rynek wielki czyli Majdan, a tu, „wedle starego obyczaju“ następowały wybory. Starszyzna z lat przeszłych powinna była składając dziękować za powierzony urząd. Niekiedy wybory te wrzawliwe pełne były sporów, a czasem kończyły się bitwą i krwi rozlewem.
Starsi składali z siebie wszystkie oznaki władzy: czapki, buławę, pieczęć, kałamarz (pisarz), szablę, obok ksiąg rachunkowych, przygotowanych na stole. Towarzystwo odbierało rachunki tylko od tych, z których nie było rade.
Wybory te, lub rada powszechna, różniła się od rady wojskowej czyli schadzki tem, że na ostatniej mieli miejsce i głos tylko starszyzna sama.
Ataman koszowy, główny naczelnik, rodzaj rocznego dyktatora, stał na czele siczy, z władzą na pozór nieograniczoną, ale ona, jak inne tego rodzaju, całkiem wszakże zależała od opinji, od wyrażania głosem jednego myśli wszystkich. Skoro wyrażona myśl ojca atamana nie godziła się ze zdaniem starszyzny i towarzystwa, dawano do zrozumienia atamanowi o tem; otaczająca rada wstrzymywała czynności.
Władza atamanów w ostatnich czasach była bardzo wielka, oni byli główną swojego kraiku, wojska, a nawet duchowieństwa starszyzną. Jako ostateczny sędzia Zaporożcow, ataman wyrokował bez odwołania i karał nawet śmiercią. W imieniu siczy, albo raczej: „kosza przesławnego wojska zaporożskiego,“ znosił się z sąsiedniemi mocarstwami, Krymem, Turkami i t. p., z pogranicznemu władzami, potwierdzał wybory urzędników wojskowych, rozdzielał towarzystwa na kurzenie, losowanie ziem, wód i lasów coroczne, podział zdobyczy rozporządzał. On rozstrzygał o przyjęciu kozaka do towarzystwa i uwolnieniu z niego.
Rada jednakże wojenna, wyrażająca opinję całego kosza, częstokroć wpływała silnie na czynności atamana. Przed nią obowiązany był ataman objawiać o wszelkiej następującej czynności ważnej, pytając swej rady wedle formy: „A cóż bracia (dzieci) będziemy robili?“.
Koszowego władza ograniczona też była rocznym czasu przeciągiem. W późniejszych dopiero czasach wybory koszowych umyślnie z roku na rok odkładano. Trafiało się, że ulubionych atamanów okrzykami wzywano, aby „panowali“ i nadal, wszakże dla formy składali corocznie buławę i szablę na stole.
Wojskowa starszyzna właściwa składała się tylko z czterech osób: koszowego, sędziego, pisarza i assauły, dawano przecież poczestne imię starszyzny zasłużonym starcom, którzy dawniej urząd jaki piastowali. Ci starcy zasiadali na radzie i w kurzeniu pierwsze miejsce po starszyźnie. Sędzia był pomocą atamanowi w ostatecznem wyrokowaniu, we wszystkich sprawach siczowych, zastępował go także pod niebytność czasową z władzą najwyższą. Przy nim były koszowy skarb i armata. Pisarz wojskowy, członek rady przybocznej atamana, ekspedjował wszystkie listy, instrukcje i co tylko pisanego w siczy wychodziło. Podpisywał na aktach, listach i t. d. nie swoje imię, ale formułę, zwyczajnie w takich razach używaną. Pisarze poważani byli dla swej umiejętności i użyteczności bardzo wysoko.
Wojskowy assauła był przybocznym atamana rozkazów roznosicielem i stróżem porządku. Niekiedy wyprawiano go z komendą dla chwytania hultajów i oczyszczania granic; dla dośledzenia prawdy w zaszłych po pałankach sporach. Ataman koszowy miewał przy sobie po kilkadziesiąt ludzi z kurzenia, z którego pochodził, wybranych dla przybocznej straży.
Wojskowemi klejnotami zwały się znaki władzy, nadawane wojsku przez królów polskich, potem przez cesarzów rossyjskich, jako wielka chorągiew z orłem białym, później czarnym cesarskim, buława, buńczuk, kita, pieczęć, proporczyki, laski, a w ostatnich czasach srebrne bębny. Pierwszy raz te znamiona nadał wojsku zaporożskiemu Stefan Batory. Buława i buzdygan były srebrne, mniejsze żelazne rozdawane były pułkownikom i na znak wolnego przejścia (sauf conduit), gdzie zrozumialsze były niż pisma i paszporty.
Buńczuk składał się z wysokiej dzidy, złotem jabłkiem zakończonej, z przytwierdzonemi u góry dwoma lub trzema białemi ogonami końskiemi. W czasie uroczystości nieśli te znamiona: buławę koszowy, laskę i pieczęć sędzia, drugą laskę assauła, wielką chorągiew, buńczuk i kitę wojskowa starszyzna tytułowana chorążym, buńczucznym i piernacznikiem.
Pułkownicy byli pochodowi i po pałankach. Przy nich w wyprawach była i starszyzna pułkowa, złożona z assauły, pisarza, podassauły i podpisarza.
Pułkownik miał buzdygan, jako znak władzy, noszony za pasem, i znaczek, czyli małą chorągiewkę, niesioną przez pułkowego chorążego. Pałanki miały osobne pieczęcie. Kosza zaporożskiego pieczęć wielka wyobrażała kozaka w polu z rusznicą na ramieniu, szablą u boku, jakby na straży stojącego, przy wetkniętej w ziemię pice.
Pieczęć Kudackiej pałanki miała konia, nad nim skrzyżowany miecz i strzałę, z boku gwiazdę i księżyc; Samarskiej lwa podtrzymującego tarczę ukoronowaną, na której skrzyżowane dwie strzały przecięte lukiem; Buh-gardowskiej jelenia i pikę i t. d. Pan Skalkowski daje rysunki kilku pieczęci ciekawych, ale nie starych.
Atamani kurenni byli naczelnikami tych dziwnych gromad, które nosiły imię kurzeni, i stanowiły rodzaj rycerskich rodzin, związanych węzłami braterstwa wojskowego. Pan Skalkowski dowodzi, że tylko z atamanów kurzennych wybierani bywali koszowi i starszyzna. Niekiedy koszowi podziękowawszy, zostawali znów kurzennymi. Władza i znaczenie ich były wielkie, nazywano ich w kurzeniach ojcami i słuchano jak ojców, przyjmowano nawet bardzo srogie kary. U nich były klucze od skarbu wojskowego kurzenia, a bez nich otworzyć go nie było wolno.
Ataman kurzenny był uosobieniem kurzenia, jak koszowy był reprezentantem całej siczy kozackiej. Atamanowie kurzenni zostawali na gospodarstwie w siczy, a w pochód z wybranemi ludźmi wychodzili nakaźni. Kurzeń każdy miał chorągiewkę swoje.
Do wojskowej służby należeli: dobosz mający pewne znaczenie z powodu swej funkcji, on dawał sygnały do wszystkich ważniejszych czynności, zwoływał na wybór dnia 1. stycznia. Wysyłano go czasem po ważnych zbrodniarzy, asystował przy egzekucjach wyroków.
Puszkarz wojskowy zawiadywał artylerją, prochami, ołowiem i kulami, przewodził armatą. On strzegł puszkarni, gdzie osadzano winowajców.
Wojskowy tłumacz, zwłaszcza dla stosunków z Krymem i Turcją, ważną był figurą w wojsku; towarzyszył on pisarzowi i atamanowi.
Wojskowy kantarżej strzegł wag i miar w bazarze siczowym, pobierał opłaty od handlujących, którzy ralec, ofiarę dobrowolną składali dla starszyzny.
Szafarze znajdowali się na przewozach w Kudaku, Samarze i Buhgardzie. Ci pobierali opłatę przewozową i doglądali promów i łodzi.
Pan Skalkowski cytuje tu jeszcze atamana siczowej szkoły, zostającej pod zwierzchnictwem starszego duchownego, ale tego mamy za całkiem nową kreację; ostatnich czasów, gdy coraz więcej żeniło się kozaków, i to stowarzyszenie, w początkach bezżenne, z karbów wychodzić poczynało.
Towarzystwem zwali się tylko kozacy bezżenni, nie żonaci.
Autor nastaje bardzo na podobieństwo zaporożskiego towarzystwa do monastycznej reguły, do rycerskiego zakonu, jakby upatrywał w instytucjach ślad nadanego mu, a później zatraconego charakteru tego. Myśl ta oryginalna nie jest bez zasady; chociaż podobieństwo do rycerskiego zakonu, wyrobiło się samo przez się, sponte, a nie nadane przez kogobądź zostało. Że Zaporożców wiązały węzły towarzystwa (wspólności mienia) i wiary i powołania, nic pewniejszego; ale pomimo to nie była nigdy kozaczyzna czemś do rycerskiej reguły podobna. Jedno męztwo i gorliwość religijna (później rozwinięta może prześladowaniem) nie wystarczają tu jeszcze. Podobieństwo przypadkowe dziwnie hypotezę, a raczej porównanie pana Skalkowskiego podtrzymuje, ale tu tylko dowcipne zbliżenie, nic więcej. Najgodniejszem uwagi tu, jest wspólność mienia. Spartańskie owe publiczne uczty, narady, stowarzyszenie z wyzuciem osobistości na korzyść ogółu. To sicz czyni zjawiskiem na swój czas nadzwyczaj zajmującem, zagadnieniem dla historyka równie ważnem, jak dla psychologa i polityka. Kto wie nie jest-li to pozostałość staro-słowiańskich gminnych instytucyj, przerodzona i zmieniona naciskiem okoliczności? To małe stowarzyszenie ludzi bezpotomnych, pozbawionych rodziny, związków i w sławie towarzystwa szukających nagrody, za poświęcone mu związki i przyjemności żywota familijnego, musi zastanawiać tembardziej, że składający je członkowie, zbiegowisko różnego i mało oświeconego ludu, nie zdają się pojmować wysokich celów, jakie im przypisuje pan Skalkowski. Tułaczowi, wygnańcowi, prześladowanemu, który się już zaparł swoich i wystąpił przeciwko rządzącym społecznością prawom, miło może było znaleźć kąt, w którym opiekę, braci, cel nowy dla życia i zabezpieczenie przyszłości mu dawano. To trochę tłumaczy, dla czego sicz nigdy pustką nie stała. Samo niebezpieczeństwo, na które narażeni byli w walkach Kozacy, może było też pociągające dla organizacyj pewnych żądnych boju i czynności. Ale jak wytłumaczyć w owych czasach zaparcie się osobistej własności i zlanie takie z ogółem?
Upadek rycerskich zakonów, powiada autor, wyrodził potrzebę powstania nowego przedmurza od Turcji. Kozactwo zawiązało się i stanęło na granicy.
Porównanie do zakonu, które Skalkowski usilnie przeciąga, jest, jakeśmy wyżej powiedzieli, dowcipne, w pewien sposób trafne, ale ściśle brane być nie powinno.
Nastaje na to, że kozactwo wiązało się pod hasłem wiary, i wszelki zapisujący się do towarzystwa, przyjmował greko-rossyjską. Być to mogło i było w ostatnich czasach, nie wiem czy egzystowało w początku. Wojny XVII wieku z Polską, może poprzedzające je okoliczności, wyrobiły ducha tego religijnego, który później tak jasno już jest widny. Same wojny z poganami rozwijały uczucie religijne, przekonaniem o walce za wiarę. Co się tyczy ślubu, jak go zowie Skalkowski czystości, nie sądzim aby o nim kiedykolwiek była mowa u Kozaków. Wcale co innego była bezżenność. Bezżenność ta jest koniecznością dla ludzi w ciągłej walce i w takiej wspólności wszystkiego żyjących. Ona dowodzi, jak silnie tu budowały czasy i okoliczności. Wszystko co ze sobą ciągnie małżeństwo, przywiązuje do miejsca, do ziemi, do własności, do życia, zmiękcza i osłabia człowieka. Tu potrzeba było ludzi nie mających nic za sobą i całą duszą żyjących w orężu. To też czasy, gdy po pałankach poczynają się mnożyć familje żonatych kozaków, są już epoką upadku kozaczyzny. Bezżenność, którą brak zastanowienia i niechęć wyrzucały zakonom rycerskim, mniszym stowarzyszeniom i kapłaństwu naszemu, okazuje się tu wypadkiem naturalnym, gdy chodzi o uzbrojenie ludzi do ciągłego boju. Tak wszędzie, gdzie człowiek powołany jest do wielkiej a ciągłej czynności z poświęceniem siebie samego nieustannem, musi on najprzód wyrzec się związków, coby mu ciężyły na drodze, coby go w tył zwracały, coby trudniejszą stokroć czyniły walkę wspomnieniem strat, jakie może pociągnąć za sobą. Bezżenność kozactwa wynikła ze wspólności mienia i stanu bojującego. Lecz bezżenności ślub, jak go chce mieć pan Skalkowski, nie był właściwie ślubem, gdyż Kozacy żenili się i z żonami zamieszkiwali w pałankach, a w czasie wypraw swych wcale nie stronili od kobiet. Zakaz przechowywania kobiet w siczy był tylko policyjno-administracyjnym środkiem utrzymania spokojności i porządku. Dla tego to matki, siostry, dziecięcia własnego do kosza wprowadzać nie było wolno.
Zapytuje się autor, zkąd w Rusi mogły się wziąć podobne instytucje i przypisuje egzystencją ich wpływowi Polski. Zapewne w części, ale instytucje są wynikłością czasu i wypadków, i tu nie inaczej urosły. One z kolei wpływały na ludzi i okoliczności znowu, bo takie jest prawo powszechne bytu.
Cytowany tu pan Grabowski, nic zupełnie nie dowodzi, krom, że także widzi podobieństwo Zaporoża do zakonu rycerskiego. Radzić bezżeństwo, jako stan zasług pełny w oczach Boga (wedle opinji pana Skalkowskiego), nie sądzę, żeby mieli Polacy, ani żeby oni koniecznie tę formę monastyczną nadali Zaporożu. Forma ta raczej w widokach porządku wzięta i koniecznością w takiem stowarzyszeniu będąca, sama z siebie powstała.
Dowody jakie daje autor, że szlachta polska łączyła się z Kozakami przeciwko bisurmanom, mogłyby być daleko liczniejsze. Kwestji nie ulegają stare zwłaszcza związki siczy z Polakami, oparte na wspólnej nienawiści pogan.
Dość obszernie rozwodzi się autor dalej nad pojęciem wspólności wszystkiego u Zaporożców, nad wyrzeczeniem się przez nich osobistej własności na korzyść ogółu. Nikt — powiada — nie stanowił osobnej osoby w towarzystwie, każdy był częścią gromady miru.
Wszystkie czynności starszyzny były za poradą gromady całej w imieniu kosza. Kozacy kurenni za całą własność mieli w Zaporożu zimownik, kilka, kilkadziesiąt koni, część zdobyczy w skarbcu, i handlem zapracowany grosz. Handel wszakże należał do ostatniej epoki upadku. Zimowniki wedle wszelkiego podobieństwa w XVI wieku losem się rozdzielały corocznie, jak ziemie i wody. Koń tylko i oręż stanowiły własność kozaka.
Cytowany ułamek skazki kozaczej, doskonale maluje wyrzeczenie się mienia wszelkiego u Zaporożców: „Przyszedłem do siczy (powiada powieść), i zapisałem się do kurzenia, a gdy mnie całkiem przyjęto, ataman zgromadziwszy wszystkich, wymierzył mi w kureniu trzy arszyny wzdłuż, dwa w szerz i rzekł: „Ot tobie dom (domowina grób), a jak umrzesz zrobim ci krótszy jeszcze“. Nie dziw, że w ostatnich już czasach upadku za Kalniszewskiego atamana, osobista własność ukazuje się u starszyzny. Lecz dawniej wszystko było powszechnem mieniem kosza lub szczególnem kurzenia, nigdy kozaka pojedyńczego. Stół nawet, jego pomieszkanie, był wspólny wszystkim. Jeden kucharz gotował dla kurzenia każdego, wszyscy siadali za jeden stół pod wodzą atamana. Kucharze należeli też do towarzystwa i oni także zbierali małą opłatę stołową na zakupienie potrzebnych w rynku zapasów kuchennych.
Dowody, jakie przywodzi Skalkowski, że ataman koszowy częstokroć podlegać musiał kurzennym i czynić ich wolą, nie koniecznie nas przekonywują, że zawsze tak było. Zależeć to mogło i od charakteru atamana i od wielu okoliczności. Przywiedziony przykład z r. 1746, każe się domyślać odegranej tylko komedji, którą się pan koszowy zasłonił przed Korsuńskim rządzcą. Nie potrzeba wreszcie dowodów wyszukanych na to, że Zaporoże było wielką gminą, rządzącą się samą przez się, i charakteru najzupełniej dogmatycznego. W stosunkach z sąsiadami ataman odzywał się zawsze imieniem wszystkich, listy podpisywano: „Wojsko zaporożskie niżowe, ataman koszowy, starszyzna wojskowa, starcy, atamani kurzenni i całe towarzystwo“. Nikt nie działał w imieniu własnem, ale z towarzystwem.
To towarzystwo, jak gdyby stowarzyszenie tajemnicze, miało wyrazy przyjęte do poznania i powitania. Pierwszy Korż wspomniał o nich. Kozak przybywający do zimownika, nie zsiadając z konia, witał podwórko wołając: puhu! puhu! kozak z chaty odpowiadał także puhaniem, a gość na nie dopiero wołał: kozak z ługu. To było przyjęcie, rozpoznanie się w podwórku; w izbie także forma przywitania stała była. Kozak wchodząc, mówił do gospodarza: „atamanie, towarzystwo głową wam“. Na co gospodarz odpowiadał: „głową, proszę siadać panie mołodcze“.
Pan Skalkowski wypisując to z Korża, który sam podobno omylił się, dyktując powitanie, usiłuje wytłómaczyć, co ta głowa znaczyła. Należało i tu szukać źródła w polskim języku. W XVI wieku u nas mówiono powszechnie: czołem panie bracie, głową panie bracie, przy powitaniu. Kozackie pozdrowienie toż samo znaczy, i ni mniej ni więcej jest opowiedzeniem pokłonu. W broszurze Albertus z wojny dowiadujemy się, że ten rodzaj pozdrowienia był właściwiej wojskowy, bo pleban, którego wita Albertus, w początku zdaje się nie rozumieć o co chodzi.
Rząd Zaporoża słusznie charakteryzuje Skalkowski demokratyczno-patrjarchalnym. Mało przywiązujemy wagi do wyrazów, a przecież częste użycie słów: ojciec, brat, w społeczeństwie takiem, jak było kozackie, nie jest bez znaczenia. Poszanowanie starców i miejsce ich w towarzystwie udowodnił przywiedzionemi cytatami autor.
Rozróżnia jeszcze w towarzystwie krom starszyzny, starców i młodzieńców, mołodców. Oni to byli zapewne powodem do dziwacznych posądzeń, które rzucano na Kozaków w XVII wieku. Mołodcy znajdowali się w liczbie kilkudziesięciu, sposobiąc się na kozaków! Zwykle byli to chłopcy od lat 15 do 20, do orszaku koszowego przywiązani. Starsi kozacy mieli ich po jednemu u boku. Autor obstając przy porównaniu do zakonu, czyni ich nowicjuszami niby.
Przyjmowano do towarzystwa wszelkiego stanu i pochodzenia ludzi wolnych, ale włościan nie chłopów. Tak chce autor, wątpimy jednak bardzo, czy zawsze tak być mogło.
Nowo zaciągającego się powinien był przedstawić stary Kozak i ręczyć za niego. Kozacy uwalniali się z siczy, gdy w niej byli zbyteczni, lub żądali tego, ślub więc żaden nie wiązał na całe życie; niektórzy pożeniwszy się (ale przykłady są tylko w ostatnich czasach), osiadali w Małorusi, lub gdzieindziej pod starość.
Tu jeszcze przywiedzione są przykłady, że wiele osób znakomitych w XVIII wieku wpisywało się w towarzystwo, jako członkowie honorowi, zwłaszcza generałowie i pułkownicy rossyjscy. Między członkami honorowemi siczy, znajdujemy z podziwieniem znakomitego astronoma Krzysztofa Eulera. Prawdziwie charakterystycznym jest ułamek listu cytowany tu, w którym Bohusławski gubernator, szlachcic, Michał Kleczkowski, odpowiada na propozycję koszowego, aby się zapisał do wojska zaporożskiego.
Było to już w r. 1752. Pan Kleczkowski wcale bez ceremonji odpisuje koszowemu Ihnatowiczowi: „Co zaś WMość pan raczysz pisać w liście swym do nas, zapraszając w służbę zaporożską, odpowiadam: gdybym był złodziejem, albo rozbójnikiem, albo hultajem jakim, albo drapieżcą; gdyby mi się zachciało onych rycerstw stepowych i dokazywania z za krzaków, odbierania luziom nietylko chudoby ale i życia; możebym na waszą służbą się udał. Ale że ja pod znakiem koronnym i tak towarzyszem zostaję, owej służby waszej nie potrzebuję“.
List ten dziwnie dumny świadczy o wyobrażeniach, jakie miano nawet na granicy wówczas o Kozakach zaporożskich.
Jaka była fizjonomja, jaki widok tych zaporożskich stepów głuchych, które długo na mapach dzikiem polem się zwały? domyśla się autor. Gdzieniegdzie przytuleni w zaroślach hajdamacy i hultaje, dalej w stepie zimownik kozacki, licho i do czasu sklecony, pół w ziemi, pół nad ziemią, kędyś do góry przyparty, a w trawach zielonych wielkie tabuny koni, a po granicach snujące się posty i straże Niżowców. Nigdzie drogi, prócz kilku starych, odwiecznych szlaków, któremi ciągnęły karawany po sól do Krymu, po rybę na Don i w Zaporoże, ze zbożem i towarem do Oczakowa. Droga główna zwała się u Polaków Czarnym szlakiem, niekoniecznie, jak chce pan Skalkowski, dla niebezpieczeństw podróży, ale też może dla samego koloru ziemi, czerniejącej wpośród zielonego stepu. Zwano ją także szpakowym traktem, od imienia atamana przewodnika karawan kozackich, później ajdamaki, Szpaka (około 1733 roku).
Na karcie Zanoniego napisano po turecku: Kerwan-Joli, karawan droga, po polsku droga niedojrzana. Ciągnęła się ona głębokiemi parowy, brzegiem rzeczki Bałkami, aż do przewozu na Dnieprze Nikity.
Drugi trakt był Murawski z Mało-Rossji przez wschodni step zaporożski do Końskich Wód i na krymskie już ziemie idący. Zimowniki kozackie w stepie, stanowiły dla czumaków stacje spoczynku i były razem szynkami, gospodami. Karawany więc szły bezpiecznie tutaj, przez samych osłaniane Kozaków od napaści i grabieży. Za Dniepr przechodząc czumak, smarował koszulę w dziegciu, bojąc się dżumy, rusznicę gotował, dobywał z wozu piki, a na szyi wieszał human (ładownicę), w której był i bilet na swobodny przejazd. Nogajski step pusty był zupełnie, w nim tylko trawę i wodę znalazł podróżny. Od Zaporoża do Baszty Perekopskiej stada tylko tatarskie pasły się na zielonych przestrzeniach, strzeżone przez dzikich jak one czabanów. Naówczas w istocie podróż przez te stepy była dramatyczną i zajmującą samem niebezpieczeństwem ciągłem, towarzyszącem pielgrzymowi, który doszedłszy do Perekopskiej bramy, jeszcze nie kończył bolesnych prób i trudów.
Po źródliskach, po mogiłach, łobodach, rzeczułkach kierowano się w tej milczącej pustyni, którą najlepiej znał mieszkaniec Zaporoża, zawsze patrzący w dal, ażali w niej nie ujrzy tatarskiej ordy, ku Rusi się skradającej.
Oto wedle jednego dokumentu z połowy XVIII w. wizerunek stepu odmalowany przez samych Zaporożców:
„Od ujścia rzeczki Orla Łysej-Górki, do komisarskiej Szujałkowskiego mogiły, która się zowie Szujałkowskiego dlatego, że tam komisarza Szujałkowskiego zaporożscy Kozacy, w czasie wypędzenia lachów z Samary (1635), zabili; od Riaskich mogiłek do Gromowej mogiły, dziś zwanej Majdaniec, która się dla tego nazywa Gromową, że na niej, stojącego Kozaka na pikiecie, piorun z koniem ubił; od tejże mogiły do mogiłek Try-Braty nazwanych, które się zowią dla tego Try braty, że tam dawnych czasów trzej bracia przed napadem Tatarów schronili się, gdzie jednego zabito a dwóch żywcem wzięto; od Chriaszczowatej mogiły do Dunajewskiego Bajraku w uroczysku Berezie, w którem uroczysku w bajraku siedział na zimowisku Kozak Lewuszkowskiego kurzenia Sydor Dunaj dawnych czasów, a tam go napadłszy orda zrąbała i stąd się zowie Dunajów Bajrak mogiła, między Bykiem a Dobrówkami rozkopana; od tych uroczysk na wyżynach Gryszyńskiej bałki, mogiła rozkopana, tam Kozak dońskiego kurzenia Grysza, dawnych czasów postrzelony od Tatarów, skąd i bałka jego imię nosi, i t. d.“
Opis ten stepu w istocie wart był wypisu. Co za kraj! gdzie mogiły tylko i ślady śmierci drogę znaczą! A jak ta przeszłość znajoma Zaporożu, jak pamiętna! jak każdy wzgórek nazwać umieją i kronikę jego opowiedzieć!!
Oto jeszcze, z kroniki ruskiej rękopisnej XVII wieku, kilka słów o wyprawach kozackich na stepy: „Wyruszyli przecież w te szerokie pustkowia i stepy, gdzie nie było jednej ścieżynki, ani śladu, jak na morzu, i wspomnieni rycerze dobrze znając przejścia, jak na wiadomych drogach, przy niebezpieczeństwie, aby nie byli gdzie od Tatar napadnięci, jeździli; miesiąc i więcej ognia nie znali, raz we dnie mizernego jadła, zacierki i suchara tłuczonego zjedli, koniom rżeć nie dając; jak dzikie zwierzęta po tarnach i trzcinach ukrywali się, z ostrożnością wielką w drogę się dalszą posuwając po krzakach i zjeżdżając do kupy.
„Na dzikim tym stepie, rozpoznawali drogę swoją dniem po słońcu, po mogiłach i wzgórzach, nocą po gwiazdach, wietrze, rzekach. A tak Tatarów wypatrzywszy, napadali na nich niespodzianie i małą garścią rozbijali wielkie ich gromady, zabranych w niewolę do Moskwy lub do Polski, gdzie zręczniej było, odsyłali, łaskę królewską przez to zasługując sobie.“
Kozacy musieli się niejako ztatarzyć, aby wyśledzać Tatarów, podchodzić ich i walczyć z nimi. Orężem może i znajomością rzemiosła wojennego przechodzili Kozacy Tatarów; odwaga, zuchwalstwo, równe były ze stron obu. Często Tatarzy niespodzianie wpadali na Zaporoże, i dla tego musiano w końcu największe zachowywać ostrożności, aby się nie dać napaść nagle. Korż opisuje, że na ten cel porobione były strażnice, reduty i osobne sygnały zwane figurami. Kozacy pikietowi ciągle poglądali z kurchanów, czy nie pokażą się gdzie Nogajcy, co często we 20 na daleko liczniejszą wrzaskliwie wpadając gromadę, razili ją więcej postrachem, niż orężem. Kozacy wjeżdżając na mogiły stepowe, mieli przykaz nie inaczej na nich pokazywać się, jak po jednemu, aby w ten sposób rozróżnić ich było można w stepie od Tatar.
Na lewej stronie Dniepru, od północo-wschodu hetmańszczyzny, poczynając od ujścia Orla do Konki (Końskich Wód), stały tak zwane reduty i figury. Jedna reduta czyli strażnica od drugiej na 20, 30 werst, ale tak, aby jednę z drugiej widzieć było można. Strażnice te były obszerne nakształt kurzeni, opasane parkanami, wewnątrz jedna izba, sień i komórka. Na nich po 50 ludzi, zmieniających się, wartowało. Ci jeździli na zwiady i wyglądy w stepy. Przy każdej strażnicy stała figura i sygnał, który składał się z dwudziestu beczek smolnych, od sześciu w górę coraz zwężający się i kończący jedną. Beczki połączone były linami smolnemi; zapalano wierzchnią za pomocą sznura długiego, którego koniec klak saletrowany składał. Na dany znak o Tatarach zapalał się jeden sygnał, a za nim inne pograniczne. Wynalazek ten może nie być tak nowym, jak się na oko wydaje i podania świadczą o starożytności zwyczaju zapalania ogni i stosów drew suchych na górach w czasie niebezpieczeństwa. Na Litwie obyczaj ten zdaje się niezmiernie dawnym.
Zimowniki, pomieszkania zimowe, mieli tylko towarzysze zaporożscy, później żonaci także Kozacy; niektóre z nich wielkie ziemi przestrzenie miały sobie przydawane, od 15 do 20 werst okręgu. Losami corocznie rozdawano zimowiska Kozakom, a ta doczesna własność stawała się tak świętą, że nikt siana ukosić, ryby łowić, na cudzej nie śmiał przestrzeni. W r. 1755 w czterech pałankach było czterysta trzydzieści zimowników. Kozacy zajmowali się tu uprawą roli bardzo mało, a raczej polowaniem, rybołówstwem, chowem stad i handlem.
P. Skalkowski wspomina tu o niedokładnościach, znalezionych na karcie Zanoniego, które zresztą, jak się przekonywamy codzień, nie jednej tej tylko karty rysunek szpecą, pełno ich jest w całym atlasie.
Nie potrzebujemy się rozszerzać z p. Skałkowskim o przywiązaniu Kozaków do wiary swojej i gorliwości ich religijnej. Ten charakteru Zaporoża znak właściwy, zwłaszcza od XVII wieku, ukazuje się wyraziście i dobitnie. Wstręt Niżowców ku wszelkim ludziom obcej wiary, przechodził w krwawy i nieubłagany fanatyzm. Bądźmy więc sprawiedliwi; jak z jednej strony o fanatyzm katolicki obwinia autor szlachtę i duchowieństwo polskie, tak z drugiej nie może zaprzeczyć, żeby się przy braku oświaty i Kozacy nie dali unosić daleko niebezpieczniejszemu, bo zawsze krwi rozlewem kończącemu fanatyzmowi.
Były to nieuchronne walki, nieuchronne, w wiekach głębokiej i szczerej wiary, skutki zbliżenia ludzi różnych przekonań; rozpoznawajmy je z bezstronnością historyka i nie kładźmy winy na jedne tylko barki.
Najlepszym dowodem niecierpliwej nietolerancji Zaporożców, nawet względem starowierców ruskich, jest ich postanowienie — „aby na ziemi Zaporoża różnowiercy nie byli i nie mieszkali.“ (Иновѣрнымъ не быть и не жить).).
Cerkiew Zaporoża tem była odrębną, że nie podlegała wyższej władzy duchownej za granicami ziemi kozackiej, ale pragnęła zarządzać sama sobą.
Kosz zaporożski usiłował nie podlegać i nie zależeć od hierarchii powszechnej rossyjskiego kościoła; koszowy uważał się za naczelnika i głowę, a jak się wyraża p. Skalkowski, za W. Mistrza zakonu swego. Szczególne zaś poważanie mieli Kozacy dla klasztorów kijowskich, zwłaszcza dla międzygórskiego monasteru Przemienienia Pańskiego. Sicz jako parafja liczyła się do tego monasteru, zależącego dawniej wprost od patrjarchy.
Na Zaporożu księży brano tylko z międzygórskich mnichów, niemi osadzano cerkiew Siczy, monaster Samarski, oni wyświęcali księży do pałanek. Przy tej niezależności od metropolji kijowskiej upierali się Zaporożcy od 1686 roku, skarżąc się patrjarsze na Gedeona metropolitę, który sicz chciał pod swoję zająć opiekę.
I to godna uwagi, że duchowni w siczy nie zostawali dożywotnio, ale po roku zależeli „od łaski wojskowej,“ która albo ich w miejscu pozostawiała, albo prosiła u monasteru o innych. Zwało się to zwyczajną przemianą. Zaporożcy wzięci pod opiekę moskiewskiego i całej Rusi patrjarchy, oddani znowu zostali w roku 1688 do parafji międzygórskiej. Władza patrjarchy, jak mówi Skalkowski, była tylko nominalna, w istocie zaś sam koszowy rozrządzał nawet kościołem.
Przez czas kosza tureckiego od 1709 roku nie wiadomo spełna, jacy duchowni odprawiali służbę zwyczajną, a w r. 1734 znowu zwrócono się z powrotem na ziemie dawne, do parafji międzygórskiej. Tak dalece Kozacy stali przy niezależności swojego duchowieństwa, że w r. 1769, gdy przyszło iść na wojnę, nie dozwolili, aby towarzyszący im trzej jeromonachowie podlegali zwierzchnictwu ober-świaszczennika armji czynnej. Inne przykłady tegoż rodzaju opuszczamy.
Pobożność Zaporożców, wedle autora, była gorliwa bardzo i zapału pełna. Mieli oni czternaście cerkwi stałych, dwie wojskowe przewoźne. Skarbce tych cerkwi i ich dochody stałe i przypadkowe z ofiar Zaporożców były dość znaczne. Część zdobyczy pobożniejsi oddawali na cerkwie; ofiary tego rodzaju cytowane przez autora, są wymownym dowodem gorliwości religijnej. Naczynia do świętych ofiar srebrne i złote robiono w Kijowie i stolicy. Starcy zwłaszcza zajmowali się ubieraniem i porządkiem cerkwi prawie codziennie. Korż opisuje bogactwa wielkie siczowego skarbca. Przy głównej siczowej cerkwi była dzwonnica z czterema oknami, na których stały armaty, zarówno ku obronie od napaści i do wystrzałów świątecznych służące. Budowy były drewniane; siczowa cerkiew zawsze nosiła tytuł: Opieki Matki Bożej. W niej na tablicach umieszczone były imiona poległych w boju, których wspominano przy nabożeństwie.
Autor opisuje epizodycznie pobyt w siczy biskupa Miletu, Anatola, który w roku 1759 tu przebywał, a nabożeństwo uroczyste tak się Zaporożcom podobało, że go chcieli zatrzymać nadal u siebie; lecz dozwolenia na to od rządu nie dostali. Przy cerkwi siczowej była szkoła, jak sądzimy, w bliższych nas czasach już urządzona. Uczniowie jej mieli wyłączny przywilej kolędowania w siczy.
O prawach i sądownictwie u Zaporożców najlepiej opowiedział Korż, naoczny świadek, wszakże i akta, z których korzysta p. Skalkowski, nowych dostarczają w tej mierze szczegółów. W ogólności uczucie sprawiedliwości, obyczaj stary, tradycje, składały prawodawstwo siczy, a ostateczny wyrok wydawał ataman.
Żadnego zbioru praw nie mamy. Sądy też ograniczone być musiały samym stanem Zaporoża, który pewnego rodzaju spraw (np. granicznych, i t. p.), nie znał. Jedyne sprawy mogły być o szkody poczynione w zimownikach, o grabież, dług, osobiste spory i urazy itp.
Atamani sądzili i rozstrzygali czasem w koszu, to znów w pochodach, t. j. objazdach siczy, jakich dwa protokoły cytuje nasz autor. Sąd kosza był bez apelacji; naczelnicy pałanki donosili o spełnieniu wyroku. Wojskowy assauła zajmował się wymiarem sprawiedliwości w wojsku, gdy miał w tej mierze dane polecenie. „Obyczaj — powiada i pan Skalkowski — stanowił tu prawo“.
Kryminalnie karano, jak widzimy z przykładów, za gwałt kobiecie domierzony, kijmi publicznie w rynku, za zuchwalstwo, przywiązaniem do armaty w bazarze; wystawiano winnych pod szubienicą, zabijano powolnie kijmi, wieszano, i t. d.
Najlepszem źródłem podobno w tej mierze, pozostaje nam opowiadanie Korża. Korż opisuje, że kozacy pałanek, gdy się powadzili, szli z kołaczem, pozywać się do pałanki najprzód, kłaniając chlebem i solą. Jeśli tu nie radzi byli wyrokowi, posyłano ich do siczy, to jest, najprzód do kurzenia, w którym byli zapisani. Ataman kurenny rozsądzał ich powtóre; jeśli Kozacy należeli do dwóch kurzeni, ojcowie schodzili się i decydowali. Ostatecznie z kołaczem, chlebem i solą, pokłonem szli do koszowego, który często, jak opisuje Korż, kijmi kończył przekonanie upartego i skłaniał go do podpisania się na dany wyrok.
Kary według Korża były: szubienica, najprzód stawiano je nad szlakami wielkiemi. Wieszano podwożąc konno pod pętlę, a gdy ta założona była, popędzono konia i winowajca zostawał zawieszony. Wieszano także za nogi, za żebro na hakach, a trupa zostawiano do rozsypania się kości. Wbijano na pal (kół), sześciołokciowy, zakończony dwu-łokciowem żelezcem. Na nim także zostawał do wywiędnienia (mówi Korż) wbity tak, że gdy wiatr powiał, okręcał nim aż kości trzeszczały. Kara ta rzadko była używana. Trzecia, a może najstraszniejsza kara, były kije. Sadzano winowajcę u słupa w rynku, stawiano obok piwo, miód, wódkę, a każdy przechodzący napiwszy się uderzył, i bito tak aż do śmierci.
Gospodarstwo, a właściwie uprawa roli i nasion zbożowych, była bardzo proporcjonalnie nieznacząca. Chociaż Zaporoże zajmowało ziemie żyzne i obszerne, zajęcia wojskowe, duch kozacki, nie dozwalały im trudnić się rolą. Może też mieli sobie za upodlenie ten rodzaj pracy? Dość, że w XVIII wieku przy upadku kozactwa, gdy niechybnie uprawa roli musiała stosunkowo do dawniejszych czasów rozprzestrzenić się; zboże własne nie starczyło nigdy koszowi na jego potrzeby. Wyżywienie towarzystwa było wszakże bardzo proste i niewymyślne: na powszechny stół podawano zwyczajnie kuleszę (kaszę) hreczaną, pszenną lub jęczmienną na rzadko, mleczywo, ryby, chleb żytni, placki pszenne, palanice i korżę; rzadko potrawy mięsne. W czasie wojny wystarczało: tołokno (pszenny) i tłuczony suchar. Zasiewano też mniej żyta niż pszenicy, owsa, prosa, jęczmienia, hreczki i grochu. Ogrodowiny uprawiano: ogórki, kapustę, harbuzy, tykwy. Ogórki uważały się za wielki i wyborny przysmak. W roku 1755 sami Kozacy przyznawali się, że prawie roli nie uprawiali.
Stada składały ulubione zajęcie i główne tutaj bogactwo. Każdy zimownik miał owce, bydło i tabun koni na stepie. Konie, zwłaszcza zaporożskie, sławne były ze swej wytrzymałości i dobroci.
Koszowi miewali w ostatnich czasach tabuny po kilkaset koni.
Trudnili się Kozacy rybołowstwem także, na wydzielonych losem wodach, i handel wiedli rybą suszoną; zajmowali się (dla skór najbardziej) myśliwstwem — polowanie na lisy, których futra wychodziły ztąd do Krymu, było ważniejszem zajęciem Kozaków po pałankach. Na skarb wojskowy, cerkiew i pałankę dawali oni dziesięcinę skórami. Na step wychodziły całe wyprawy zimowe dla polowania na lisy i bawiły tam, póki skóry miały wartość, potem wyprawiano je u garbarza i rozdzielano na myśliwych. Wilki, zajęce i jelenie do roku 1760 znajdujące się w lasach Zaporoża, były także celem polowania, ale zwłaszcza dla skór, gdyż mięsa dzikiego zwierza niechętnie używali, przenosząc rybę i kaszę.
Pszczoły, sady i ogrody zaprowadzone w zimowiskach, po wsiach, dawały także przychód Kozakom.
Dochody Kozaków, całego towarzystwa, to jest skarbu wojskowego, składał żołd pobierany od Polski, później od monarchów rossyjskich; prowiant dawany, dochody szynków siczowych w pałankach i zimownikach, dymowe pobierane od włościan osiadłych na gruntach Zaporoża, po wsiach dochody z przewozów, dziesięciny z rybołowstwa i myśliwstwa, sztrofy i zdobycze wojenne. Wyobrażenie o ilości ryby poławiającej się tu, dać może, iż w roku 1771, w ciągu trzech miesięcy, na część starszyzny samej, wypadło 4380 sztuk wierozubów. Co się tyczy wojennej zdobyczy, ta jakakolwiek była, składała się najprzód (na co przed wyprawą przysięgano), do ogólnej massy; z tej wydzielała proporcjonalnie na kurenie i starszyznę. Towarzystwo właściwe nad służbę wojskową nie znało innych powinności, żonaci i osiedli daleko ich więcej mieli na sobie. Płacili podatki, dawali podwody, robotników, zboże, osypy i t. p.
W czasie wojny siano i owies obowiązani byli przygotowywać. Szynki płaciły podatek zwany kufowem od beczki wszelkiego napitku. Starców, (jak w Polsce) zasłużonych i t. p. uwalniał kosz i dawał uwolnienie od ciężarów powszechnych.
Samo położenie siczy nad rzekami spławnemi, przeznaczyło jej później, gdy duch rycerski pierwiastkowy upadać zaczął, stać się ogniskiem niemałego handlu. Handel ten początkowo może dla potrzeby miejscowej przedsięwzięty, stał się wreszcie przedmiotem zysku. Dalekie z razu wojenne na łodziach (monoxylach) wyprawy pod Konstantynopol, na brzegi Rumelji, do Warny. Izmajłowa, były niejako rozpoznaniem drogi, dla późniejszych handlowych spokojnych pochodów. Zaporożcy puszczali się na statkach swych z morza Czarnego, po nad brzegami do tureckich ziem, już tylko potem dla handlu i przemysłowej zdobyczy. Takie były XVIII wieku ich wyprawy morskie.
Główny handel zaporożski był z Turcją i Krymem, zkąd oprócz soli i wszelki inny wschodniego pochodzenia towar przychodził do siczy, z niej potem wychodził do Ukrainy i do Polski. Futra, ryby, skóry stanowiły materjał do zamiany; może jak mówi Skalkowski, masło także, kawior, tytuń, płótno. W zamian przywożono: bakalje, oliwę, wino, jedwabie, bawełnę, oręż, siodła i t. p.
Autor daje nam wiadomości o handlu z ostatnich już czasów, z których nie zawsze w tej mierze sądzić możemy o dawniejszych, pewni będąc, że rozprzestrzenienie handlowych zajęć, nastało z upadkiem ducha wojennego w Zaporożu. Handel drogą suchą z Krymem był jednym z najważniejszych; dostawano ztamtąd zamianą wino, sól, safjany, jedwab i t. p. Sól była głównym przedmiotem. Kozacy wysyłali swoje liczne, pod ich opieką zostające, watahów poczty, po sól do Krymu. Nadzorcy słonych jezior o urodzaju soli oznajmywali do kosza prosząc go o opiekę nad tym handlem. Wszystkie poczty watahów z Rusi szły przez Zaporoże. Wojsko miało bardzo wielkie dochody z tego handlu solnego.
Z Krymu przychodziły wielbłądy, które hodowano w siczy na podarki i zapewne używano też do dźwigania ciężarów. Niektóre, jak widać, rodziły się w Zaporożu. Handel z Polską usiłując objaśnić autor, poradził się najprzód Pamiątek starego szlachcica, potem Kitowicza. Oba źródła nie są dość autentyczne, a zwłaszcza pierwsze, będące prostą tylko powieścią, która często w błąd wprowadzić może, na trafnych i nie trafnych osnowana będąc domysłach. Lepsze są dowody stosunków z pogranicznemi rządcami wielkich majątków w bracławskiem, wzięte z archiwum zaporożskiego. Zaporożcy przyjeżdżali z towarem do Humania i innych miasteczek, gdzie mieli zapewnione bezpieczeństwo. Wiedli z sobą konie na sprzedaż, rybę i sól najzwyczajniej.
Tu wspomnienie o czumakach, składających karawany handlowe, a tak nazwanych od smarowania się dziegciem, przeciwko czumie. Dawniej zwłaszcza, jak słusznie uważa autor, czumak był znakomitym dla ludu, braci swej człowiekiem, jako nieustraszony, prawy i pełen znajomości krajów. W istocie, do przebycia stepu, potrzeba było odwagi, pamięci miejsc wielkiej i wytrwałości wypróbowanej. Każda watka czumacka miała swego atamana, którego wóz (maża) poprzedzał inne; ten wybrany na całą podróż, wskazywał drogę, noclegi, popasy i t. p. Drugi był kucharzem watki i na swym wozie wiózł kocieł. Czumak miał z sobą pikę i rusznicę na wozie, a w razie niebezpieczeństwa, maże stanowiły tabor, który nie łatwo dobywać było. Na wozie atamana stary kogut, nocny stróż, jechał ze związanemi nogami, jak to i dziś jeszcze widzieć można.
Handel z Małorossją, a później z nową Serbją, w ostatnich zwłaszcza czasach, wzmagał się coraz bardziej. Rząd rossyjski nadał siczy niektóre zwolnienia od ceł i swobody.
Wewnętrzny w samej siczy handel drobnostkowy, miał miejsce głównie na bazarze kramnym, gdzie była gospoda dla kupców i sklepy Zaporożców. Od bramy Hassan-Baszy zwało się i to przedmieście temże imieniem, każdy kureń miał tu swój kram, z którego dochód szedł na korzyść jego. Drugi bazar podobny był w Kamiennem i ingulskiej pałance. Tatarzy przyjeżdżali czasem do siczy, przywożąc z sobą burki, siodła, strzały, łuki, oręż, i mieniając lub zakupując stare konie i bydło na rzeź. Był i sąd regularny bazarny, w sporach handlowych ustanowiony.
Wszystko, co tu autor o handlu, a później o ustanowionych powiada pocztach, należy już do samych ostatnich czasów Zaporoża. W miarę wygasania wojennego ducha, gospodarstwo, rola, handel, które esencjonalne Zaporoża starego reguły, niedozwalające osobistej własności łamały, coraz więcej zajmować poczęły. Stowarzyszenie dawniej rycerskie uległo prawu powszechnemu upadku.
Pokój codzień bardziej zapewniany od Tatar i Turcji, podbojami rossyjskiemi, rozszerzając się do koła, czynił tę milicję prawie niepotrzebną, granica usuwała się i uciekała przed nią; musieli więc Kozacy znaleźć nowe zajęcia i przerobić się, zmienić, upaść na duchu. Ciągła walka jak dawniej, nie podsycała ich męztwa, nie rozwijała działalności. Z ostatka archiwów widzimy jasno, jak daleko odeszli Zaporożcy XVIII wieku od przodków swoich z wieku XVI.
Autor, może nie bez przyczyny, uskarza się na pisarzy, którzy bez dostatecznych źródeł usiłowali nam wystawić dawne Zaporoże. Utrzymuje on, że wyjąwszy Müllera, Beauplan’a, Chevalier’a i kilku innych opowiadających o kozactwie, reszta raczej paszkwile niż historję ich pisało. Nie będziemy się o to sprzeczali. Dodamy tylko, że dla dopełnienia obrazu, jaki sam pan Skalkowski nam daje, należałoby koniecznie poradzić się źródeł polskich, zwłaszcza co do historji i bytu w XVI i XVII wieku. Każdy przedmiot zyskuje na obejrzeniu ze stron kilku.
Im silniej sprzeciwią się sobie podania, tem jaśniej z porównania ich prawdę wyczytać można.
Kozak — powiada pan Skalkowski, mówiąc o domowem życiu i obyczajach — nie rodził się na Zaporożu, nie był żonaty, nie miał tu familji, położenie jego było całkiem nowe i niepodobne żadnemu innemu. Przychodzili i zapisywali się w siczy z dalekich polskich prowincyj: szlachta, żydzi nawet, (których naturalnie chrzczono).
Przybywający, jeśli nie był wyznania cerkwi wschodniej, przyjmował ją publicznie i przysięgę towarzystwu składał. Dawne imię swoje zmieniał na zupełnie nowe, które mu nadawano zwyczajnie od wypadku jakiego, charakteru i t. p. To się zwało kliczką. Tak nawet poprzezywano Wiśniowieckich (Bajda), Rożyńskich (Bohdan Rożny) i t. p. Tu mógł był Skalkowski przypomnieć, że i to czyniło Zaporoże podobnem do zakonu. Korż szeroko rozpowiada o nadawanych nowych imionach. Pamięć przeszłości rzucano tu na progu, aby zupełnie nowe rozpocząć życie i zerwać ostatnie ze światem związki. Zmiana imienia ma wielkie znaczenie. Dawni pisarze wspominają o próbach, które zadawano chcącym wstąpić w Zaporoże: przepływanie porohów, wyprawy morskie i t. d. Ale w ostatnich czasach nie znalazł o tem wzmianki pan Skalkowski.
Kozacy ubierali się zwyczajnie w kontusze z wylotami (tak i na pieczęciach ich widzieć można), pod któremi nosili żupan, przepasany pasem. Kitowicz dość dobrze opisuje strój odświętny Kozaka: szarawary sine, ze złotym galonem szerokim, półkontusik czerwony z wylotami, żupany białe jedwabne, pasy także ze złotem, czapki wysokie z siwych smużek, z wierzchem jedwabnym czerwonym i złotym kutasem. Czasu wojny Kozak miał spisę i samopał za cały oręż, proste siodło bez poduszki, wojłok, strzemiona drewniane, uzdę rzemienną lichą. Konie ich były lekkie i zwrotne jak wiatr. Koszule nosili grube, czarne, tłustością napojone, chroniące od brudu; szarawary płócienne, na nogach buty lub łapcie; na wierzchu koszuli krótki kontusz z cielęcej skórki niewyprawnej, bez pasa, z wylotami wielkiemi, zarzuconemi na plecy. Na głowie mieli czapki cielęce, także ostro zakończone i pochylone na bok. Głowę całą golili, osełedec wisiał nad nią, wąsy długie i spuściste, brody niektórzy zapuszczali, inni golili.
Tak ich opisuje Kitowicz, ale autor nie przyznaje, aby to miał być strój Zaporożca; raczej hajdamaki charcyza (złodzieja).
Korż, naoczny świadek, tak o tem pisze:
„Dla odróżnienia od Dońców, Zaporożcy głowę i brodę powszechnie golili, zostawiając tylko czub (chochoł ruski), od którego Wielkorusini zwali Małorusinów chochłami, kraj ich Chochlandją. Czub ten bywał czasem bardzo długi, splatano go więc i zakręcano za ucho: taki zwano osełedcem. Wszyscy nosili wąsy bardzo długie, zakręcone w górę i starannie czernione i smarowane.“
Długi wąs był chlubą Zaporożca.
Odzież czasu służby i wojny, jednakowa dla wszystkich i jednobarwna: kaftan (skórzany zwał się każan) czerkieski na wyloty i szarawary sajetowe jasne (sukienne), buty safjanowe, pas szalowy, czapka kabardynka (z wydry). Na wierzch zarzucali burkę, zwaną wilczurą. Na uroczystości i święta w siczy stroili się jak kto mógł, na co kogo stało, i bardzo bogato. Starszyzna ubierała się nawet w aksamity, ale to w ostatnich czasach. Oręż nie wielki był i nie wymyślny; szabla dość rzadka, pistolety tylko dla stroju, spisa i rusznica stanowiły zasadę uzbrojenia. Przypominamy tu, nie przywodząc opisu uzbrojenia Beauplan’a, który widzieć musiał Kozaka ustrojonego na święto, może i przeciężonego rynsztunkiem.
Stół był jeden powszechny dla wszystkich; kucharz nalewał w drewniane misy jadło, stawiał napoje różne w konwiach z czerpakami (szklanek nie używano), i zwoływano do stołu. Ataman zasiadał pomodliwszy się w końcu stoła pod ikonami, potem Kozacy wszyscy. Stawiając rybę na stole, obracano ją głową ku atamanowi.
Po skończonym obiedzie modlono się znowu, kłaniano atamanowi i jedni drugim, dziękowano kucharzowi: „Bóg zapłać bracie!“ i składano po groszu dla niego, lub więcej, jeśli kto chciał. Jeść gotowano trzy razy na dzień w dużych miedzianych kotłach.
Zaporożcy na strój, jadło, napój chętnie tracili co mieli (gdy byli za siczą), nie mając dla kogo zbierać, nie troszcząc się o jutro, rozsypywali co na ich część przypadało z obojętnością największą. Niektórzy przekazywali na cerkwie swoje bogactwa i majętność ruchomą. Pisano wiele o niezmiernych skarbach Zaporoża, o beczkach srebra i złota, i do dziś dnia krążą u ludu powieści o zaklętych zakopanych skarbach na Niżu. Życie i obyczaje żonatych niczem się nie różniły od zwyczajnych Małorusinów.
Korż, jako o całkiem osobnej klasie narodu, wspomina o pastuchach. Ci tabuńczycy, skotary, czabany nosili rzemienny pas, a przez plecy uwieszony rzemienny haman, nabijany stalowemi lub srebrnemi guzami, sprzączkami, błyskotkami. W hamanie było krzesiwo, krzemień, hubka, do pasa uczepiona szwajka i łyżka z futerałem drewniana.
Pastusze obyczaje, potrawy, ubiory były całkiem odrębne; długie w pustych stepach samotne przebywanie, nadawało im charakter dzikością napiętnowany, milczący. Czabany rzucali się na nieosiodłane konie i kierując tylko dłoniami, zmuszali dzikiego rumaka do posłuszeństwa, walcząc z nim. Czasem walczyli odważni z całemi stadami wilków, lub co trudniej przychodziło, ze śnieżnicami, burzami, zamieciami, przeciw którym nie było schronienia w nagiej pustyni. Odosobnienie od ludzi, ciągłe przebywanie z bydlętami, czyniło ich zaiste ciekawem plemieniem, centaurom podobnym.
Kończąc obraz swój Zaporoża, autor nasz usiłuje dać nam wyobrażenie literatury kozackiej. Może być bardzo, że jak chce i dowodzi pan Skalkowski, wojsko nie było bez hramotnych w XVIII wieku, że miało wielu co czytać i pisać umieli, ale ci najmniej na właściwą literaturę Zaporoża wpływali. Pamiątką kozactwa są głównie cudnej piękności dumy, pieśni, śpiewy, które składali wszyscy, ale pewnie nie piśmienni.
Te pieśni z serca wyszłe, jeden wyśpiewał, wszyscy później powtarzali, dodając do nich, co myśl przyniosła. Tak powstawała duma ludowa Zaporoża, której barwom, wyrażeniom, energicznej prostocie, dziwić się musimy i zachwycać niemi.
Chociaż literaturę siczową dzieli nasz autor na: 1. podania, 2. pieśni i 3. urzędowe akta, właściwie najwięcej uwagi zwraca pieśń sama.
Akta urzędowe są drogim materjałem dla historji; pieśń właściwym utworem fantazji i objawem ducha; podań dzisiaj powątpiewamy, aby wiele znaleźć się mogło. Z upadkiem Zaporoża umarło podanie, którego podać nie było komu. Że Kozacy dawniej dochowywali święcie tradycyj, widać to z cytowanego wyżej aktu, gdzie opisując step, każde nazwanie mogiły tłumacza. Pieśń formą swą łatwiejsza do schwycenia, pieśń, co ma skrzydeł dwoje jak ptaszek, uleciała do Rusi sąsiedniej i zasiadła pod jej strzechą. Tu ją do dziś dnia zbierają badacze, materjał przyszłemu wielkiemu poecie, co będzie Homerem Zaporoża, gotując. W starej siczy pieśń, a zwłaszcza pieśń historyczna, rzucona przez teorbanistów, bandurzystów, o dawnych, o sławnych hetmanach, o mężnych Kozakach, o dalekich na morze wyprawach, długie godziny spoczynku skracała.

Nastaje wielce i słusznie autor na różnice, jakie dzielą poezje zaporożskie od małorossyjskich. Charakter pierwszych wcale odrębny być musiał, ale dziś pomięszano tak, że wydzielić co Zaporożu należy, prawie niepodobna. Jednem z piętn właściwych Kozakom siczowym jest obojętność ich dla kobiety. Oto jak ojciec posyłając syna (przybranego) w Zaporoże, naucza go w jednej pieśni:

Musimy kochać kobiety,
Jak siostry nasze i matki,
Prócz nich nikogo nam kochać,
Uciekać jak od szatana.
Bo wiedz mój synu miły,
Że rycerz wojować musi,
A żalby mu było żony.

W innej pieśni, przez pana Kuleszę przywiedzionej (jeśli nie utworzonej), Kozacy zobaczywszy czaplę na błocie, biorą ją za kobietę. Ale nie potrzebujemy tu rozszerzać się nad pieśnią, której przykłady liczne i obszerną o niej wiadomość podało już Athenaeum.
Słowo jeszcze o urzędowych aktach Zaporoża. Największy ich zbiór znany, bezwątpienia znajduje się w ręku autora, któremu winniśmy historję ostatniego kosza. Powiada on, że stare akta dochodzą u niego do XVI. wieku. Z XVII. wieku większą jeszcze liczbę posiada ich w wynalezionem archiwum, i spodziewamy się, że je ogłosi w następnych tomach swej historji. Jeśli częstokroć przywodzone obszernie XVIII. wieku urzędowe pisma zasługują na uwagę, tembardziej winien pan Skalkowski użyć i w całości wydać to, co ma z XVI. i XVII. wieku. Spodziewamy się, że uczynić tego nie zaniedba. Nie pójdziemy dalej za naszym autorem w historją ostatniego kosza, i wystawiwszy z pierwszej części obraz Zaporoża, zakończymy, oddając sprawiedliwość pracowitości użytecznej i wielce chwalebnej, talentowi i jasności wykładu. Pragnęlibyśmy tylko, aby przy podanej zręczności odkrył nam, co archiwa zajmującego dla dawniejszej przedstawiać mogą historji. Bez tego częstokroć bliższe nas dzieje niezrozumiałemi pozostaną. Gdybyśmy radzić mogli, życzylibyśmy, aby pan Skalkowski, nie ograniczając się materjałami posiadanemi, zebrał co w Rossji i przez polskich a zagranicznych pisarzy o Kozakach wydano, i jął się pracy wielkiej, ale do której łatwiej jemu niż komu wziąćby się było, pracy wielce pożądanej: historji dawnego kozactwa.
Tymczasem i to co nam daje autor, przyjmujemy z wdzięcznością.

Gródek d. 5 czerwca 1846 r.



VI.
UCZENI I PISARZE
ZAKONU KAZNODZIEJSKIEGO W POLSCE.

Nim przystąpimy do wiernego wypisu z rękopismu, który trafem dostał się w ręce nasze, musimy dać o nim wprzódy wiadomość czytelnikom, aby o wiarogodności źródła sami sądzić mogli. Rękopism ten w arkuszu, dzieli się na dwa nierównej objętości tomy, z których pierwszy stron 513, drugi 743 zawiera w sobie; nosi zaś tytuł następujący:
„De rebus gestis iu provincia Russiae S. Hyacinthi Odrovonsii ordinis praedicatorum, historicus commentarius, Libris XI. digestus, diversarum antiąuitatum monumentis et observationibus a Fratre Clemente Chodykiewicz S. Th. Lectore ejusdem ordinis et provinciae alumno, nuper pro re Cenolii subarbani Leopoliensis SS. Mariae Magdalenae et Thomae Apostoli, deinde Magistro studentium Generalis Leopoliensis Studii, illustratus anno ab orbe Redempto MDCCLXIV.“
Z obszerności rękopismu miarkować można, jak dalece jest ważniejszem i obfitszem w wiadomości to dzieło, od Russyi księdza Szymona Okolskiego, która w pierwszem wydaniu sto siedmdziesiąt tylko stronie liczy. Biblioteka Załuskich, jak się z ogłoszonego spisu przekonać można, nie posiadała żadnego zbioru podobnego o historji zakonu kaznodziejskiego w Polsce; miała tylko jeden, czy dwa rękopisma, o powszechnych dziejach dominikanów w Europie; nie czytaliśmy też nigdzie o odpisie księdza Chodykiewicza, który jednak we Lwowie znajdowaćby się powinien. Przypisana Józefowi Aleksandrowi Jabłonowskiemu, wojewodzie nowogrodzkiemu, który do napisania powołał autora, i dopomógł mu ku temu materjałami udzielonemi. Kosztem jego zapewne wyjść miała; ale ogromne koszta na wydanie tego dzieła, czy też inne okoliczności, nie dozwoliły widać zamiaru przyprowadzić do skutku. Z jednej okoliczności wnosimy, że autentyczny rękopism znajduje się przed nami, nie kopja jego; na końcu bowiem drugiego woluminu, znajduje się poświadczenie notarjusza apostolskiego księdza Józefa Augustynowicza O. P. doktora 1765 roku dane, jako kopje przywilejów, aktów i dyplomów w dziele zawarte, zgadzają się całkowicie z oryginałami, na które się powołują, pod pieczęcią jego z podpisem własnoręcznym.
Treść rękopisom całego, obfitującego w bogate, a mało znane szczegóły, z akt klasztornych i rekopismów wyczerpnięte, jest następująca: Rozdział I. Krótka wiadomość o założeniu zakonu kaznodziejskiego i wprowadzeniu jego do Polski. — Rozdział II. O przybyciu św. Jacka do Polski i czynnościach jego. — Roz. III. O pielgrzymce św. Jacka do Prus i na Pomorze. — Roz. IV. O pielgrzymstwie apostolskiem św. Jacka na Ruś. — Roz. V. O powrocie jego z Kijowa do Krakowa. — Roz. VI. O pielgrzymce św. Jacka do Tartaryi Wielkiej i innych narodów barbarzyńskich. — Roz. YII. O szczęśliwym powrocie do Krakowa i drogiej śmierci św. Jacka. — Roz. VIII. O beatyfikacji świętego. — Roz. IX. O kanonizacji jego. — Roz. X. Św. Jacek ogłoszony naczelnym patronem królestwa polskiego, i W. Ks. Litewskiego. — Roz. XI. O cudach św. Jacka po kanonizacji.
Księga II. — Roz. I. O początku zakonu pielgrzymujących. — Roz. II. O wikarjuszach generalnych zakonu tego. — Roz. III. O rozkrzewieniu wiary przez ten zakon. — Roz. IV. O szczególnym ubiorze pielgrzymujących, (tu umieszczona wiadomość o nadaniu pozwolenia noszenia czapki, rękawic i sandałów czerwonych, jako znaków gotowości do męczeństwa). — Roz. V. O przywilejach towarzystwa pielgrzymujących czyli missjonarzy kaznodziejów. — Roz. VI. O poselstwach apostolskich. — Roz. VII. O missjach apostolskich braci kaznodziejów prowincji ruskiej.
Księga III. — Roz. I. O pierwszym stanie prowincji za braci pielgrzymujących. — Roz. II. O powtórnym stanie prowincji ruskiej. — Roz. III. O podziale zakonu i jego zjednoczeniu. — Roz. IV. O ustanowieniu prowincj. — Roz. V. O trzecim stanie prowincji. — Roz. VI. O wikarjuszach generalnych kongregacji ruskiej. — Roz. VII. O wznowieniu prowincji ruskiej. — Roz. VIII. Szereg chronologiczny prowincjałów prowincji ruskiej św. Jacka. — Roz. IX. Prowincja ruska nazwana od imienia św. Jacka. — Roz. X. Akta kapituł generalnych w prowincji ruskiej. — Roz. XI. O granicach zakreślonych prowincji ruskiej. — Roz. XII. Prowincjał ruski jest notarjuszem apostolskim, i ma władzę postanowienia notarjuszów zakonnych, czyli prowincjonalnych. — Roz. XIII. O studjach w prowincji ruskiej ustanowionych.
Księga IV. — Roz. I. O męczennikach — Roz. II. O arcybiskupach i biskupach. — Roz. III. O spowiednikach papieżów, królów i książąt. — Roz. IV. O inkwizytorach w Polsce i Rusi. — Roz. V. Rozkrzewiciele i obrońcy wiary świętej katolickiej zakonu kaznodziejskiego w Polsce. — Roz. VI. O uczonych pisarzach Polakach zakonu kaznodziejskiego, (to jest rozdział, który tu wypisujemy w całości). — Roz. VII. O mężach sławnych świętego Dominika w prowincji ruskiej. — Roz. VIII. O zakonnicach reguły ś. Dominika w prowincji ruskiej.
W tomie drugim jest, prospectus totius operis, i pochwała prowincji najprzód, potem księga I. — Roz. I., w którym o początku i nazwaniu Rusi mowa. — Roz. II. O podziale Rusi. — Roz. III. O książętach ruskich. — Roz. IV. O przybyciu braci kaznodziejów, przed założeniem Lwowa, do miasta tego w roku 1234. — Roz. V. O powtórnej fundacji braci pielgrzymujących we Lwowie. — Roz. VI. O Konstancji królowej halickiej, matce Lwa księcia, fundatora miasta i klasztoru kaznodziejskiego. — Roz. VII. O założeniu kościoła i klasztoru lwowskiego. — Roz. VIII. O odpustach wieczystych. — Roz. IX. O relikwjach śś., któremi udarowany kościół lwowski. — Roz. X. O cudownym obrazie Boga-rodzicy Panny, przez ś. Łukasza ewangelistę malowanym, w kościele księży zakonu kaznodziejskiego łaskami słynącym. — Roz. XI. O cudach autentycznych obrazu lwowskiego Najśw. Panny Marji, uznanych i approbowanych. — Roz. XII. O uroczystej obrazu tego koronacji. — Roz. XIII. O wspaniałym koronacji obrzędzie. — Roz. XIV. O akcie koronacji i wprowadzeniu obrazu do miasta. — Roz. XV. O ukazaniu się cudownej gwiazdy, nocy po koronacji następującej. — Roz. XVI. O rocznicy koronacji. — Roz XVII. O spowiednikach przy kościele Bożego Ciała. — Roz. XVIII. O posągu alabastrowym Bogarodzicy. — Roz. XIX. Przywodzą się Lwowian zdania. — Roz. XX. Przywodzą się zdania Przemyślan, i odpowiedź Lwowian na nie. — Roz. XXI. O obrazie ukrzyżowanego Chrystusa i innych obrazach. — Roz. XXII. Wypis wszystkich nadań, przywilejów królów, książąt i panów, klasztorowi lwowskiemu uczynionych. — Roz. XXIII. O wodociągu klasztoru lwowskiego. — Roz. XXIV. O szpitalu św. Łazarza do bractwa różańcowego należącym. — Roz. XXV. O uroczystej procesji w niedzielę oktawy Bożego Ciała dokoła miasta Lwowa i innych miast. — Roz. XXVI. O nowym kościele Bożego Ciała. — Roz. XXVII. O klasztorze przedmiejskim lwowskim śś. Maryi Magdaleny i Tomasza apostoła. — Roz. XXVIII. O klasztorze lwowskim śś. Mikołaja biskupa i Małgorzaty panny i męczenniczki, panien dominikanek. — Roz. XXIX. O klasztorze w Mościskach Katarzyny P. i M. — Roz. XXX. O klasztorze w Jaworowie śś. apostołów Piotra i Pawła i św. Jacka Odrowąża, patrona Polski. — Roz. XXXI. O klasztorze królewskim w Żółkwi Wniebowzięcia N. Panny i świętego Marka ewangelisty. — Roz. XXXII. O klasztorze królewskim ś. Andrzeja apostoła, panien dominikanek. — Roz. XXXIII. O klasztorze w Busku. — Roz. XXXIV. O klasztorze w Brodach. — Roz. XXXV. O klasztorze Góry św. w Podkamieniu. — Roz. XXXVI. W Lachowicach. — Roz. XXXVII. W Konstantynowie. — Roz. XXXVIII. W Tarnopolu. — Roz. XXXIX. W Lubarze.
Księga II. — Roz. I. O klasztorze w Kamieńcu. — Roz. II. O klasztorze Niepokalanego Poczęcia tamże, i o klasztorze pp. dominikanek. — Roz. III. O Smotryczu. — Roz. IV. W Latyczowie. — Roz. V. W Barze. — Roz. VI. W Szarawce. — Roz. VII. W Czartkowie. — Roz. VIII. W Morachwie. — Roz. IX. W Winnicy. — Roz. X. W Sokulcu. — Roz. XI. W Sołobkowie. — Roz. XII. W Tywrowie. — Roz. XIII. W Nesterwarze czyli Tulczynie, domie missyjnym.
Księga III. — Roz. I. O klasztorze w Jezupolu. — Roz. II. W Haliczu. — Roz. III. W Kołomyi. — Roz. IV. W Jazłowcu. — Roz. V. W Potoku. — Roz. VI. W Rohatynie. — Roz. VII. W Tyśmienicy. — Roz. VIII. W Buczaczu. — Roz. IX. W Sniatynie. — Roz. X. W Czarnelicach. — Roz. XI. W Bohorodczanach.
Księga IV. — Roz. I. W Szkłowie. — Roz. II. W Ostrownie. — Roz. III. W Witebsku. — Roz. IV. W Bielicy. — Roz. V. W Ule. — Roz. VI. W Czaśnikach. — Roz. VII. W Malatyczach. — Roz. VIII. W Smolanach. — Roz. IX. W Hołowczynie. — Roz. X. W Samnelpolu. — Roz. XI. W Dudakowie.
Księga V. Roz. I. W Mińsku. — Roz. II. W Nowogródku. — Roz. III. O pp. dominikankach w Nowogródku. — Roz. IV. W Stolpcach. — Roz. V. W Ziembinie. — Roz. VI. W Klecku. — Roz. VII. W Zasławiu, — Roz. VIII. W Połonnem. — Roz. IX. W Rakowie, — Roz. X. W Chotajewiczach.
Księga VI. — Roz. I. W Pińsku. — Roz. II. W Czarnobylu. — Roz. III. W Owruczu. — Roz. IV. W Rzeczycy. — Roz. V. W Byszowie. — Roz. VI. W Buchowicach. — Roz. VII. W Chodorkowie.
Księga VII. — Roz. I. O klasztorze Kijowskim. — Roz. II. O klasztorze w Serecie. — Roz. III. W Nowogrodzie Siewierskim. — Roz. IV. W Czerkasach. — Roz. V. W Czerwonogrodzie. — Roz. VI. W Trębowli. — Roz. VII. W Kodaku. — Roz. VIII. W Hyacyntopolu. — Roz. IX. W Biżynie. — Roz. X. W Czerniechowie. — Roz. XI. W Smoleńsku. — Roz. XII. W Adamgrodzie czyli Horodyszczu. — Roz. XIII. W Żytomierzu.
Z tej treści o bogactwie rękopismu naszego łatwo wnosić, gdyż każdego prawie klasztoru dyplomata i nadania, per extensum są wypisane całkowicie; wiele też wiadomości o budowach, darach, o mężach pamięci godnych, mieści w sobie to obszerne dzieło, z cierpliwością prawdziwie zakonną, godną benedyktyna dokonane. W innym artykule, jeżeli czas pozwoli, damy może rzut oka na całość, tu tylko postanowiliśmy wypisać rozdział o mężach sławnych pismami w Polsce, który choć w cząstce, przyłożyć się może do uzupełnienia materjałów dziejów literatury naszej.
(Rozdz. VI. Tom I. str. 450.) De Eruditis Scriptoribus Polonis Ordinis Praedicatorum.
Uczonych mężów zakonu kaznodziejskiego w Polsce urodzonych, szereg tu wystawię porządkiem alfabetycznym, licząc wszystkich tych, co liczne i wielkie lub drobniejsze tylko wydali pisma, nie żeby im zbywało na chęci i możności uczynienia czegoś znaczniejszego, ale że w Polsce trudno znaleźć dobrodziejów, coby na wydanie łożyć chcieli. Jedni z nich pisali po łacinie, drudzy po grecku, po hebrajsku, lub po polsku, dla ziomków i dla obcych. Więcej tu kazań niż dzieł innych, bo u nas są one prawie codzienną potrzebą. Leżą prócz tego po archiwach i bibljotekach uczonych naszych księgi teologiczne, filozoficzne i historyczne, które gdyby wydane były, znacznieby spis ten pomnożyły jeszcze. Zebrał sześciudziesięciu najlepszy i mądry książę Józef Aleksander Jabłonowski wojewoda Nowogrodzki, i mnie ich spis z wrodzonej dobroci swej udzielił, do którego ja dodałem resztę, liczbę stu przechodzącą, o jakich wiedzieć mogłem, w porządek ich alfabetyczny umieściwszy, i o niektórych rzecz obszernie rozwodząc. Główne tu zająć powinien miejsce:
Abraham Bzowski (Bzovius), szlachcic polski, z ojca Tomasza Bzowskiego, herbu Ostoja, z matki Magdaleny Wężykównej urodzony. Na chrzcie świętym wziął imię Stanisława, z którego Szczepanowskich rodziny była babka jego po ojcu. Gdy rodzice jego z morowego powietrza pomarli, a on cudownie ocalał, babka jego, pobożna niewiasta w miasteczku Proszowicach, wzięła go na wychowanie; a od Wawrzyńca stryja w dziesięciu leciech pierwsze miał nauki początki. Ciotka jego wzięła go potem do Secemina, a tu dziecię to, rówieśników swych i krewnych kalwinów na katolicką wiarę już nawracało, zadziwiając różnowierców. W Krakowie potem nauki kończył, słuchając lekcyj i kazań Piotra Richi, Jana Wolbramczyka, Urzendowa, Dobrocieskiego, Powodowskiego, Seweryna. W Proszowicach śmiertelnie zachorzawszy, miał jednego dnia widzenie ś. Jacka, który go o odzyskaniu zdrowia upewnił, i nakłonił aby szedł do Krakowa, a tam u ś. Trójcy, pod imieniem Abrahama, wstąpił do zakonu kaznodziejskiego. Tu praesbiterem będąc, pomagał w kazaniach Bartłomiejowi z Przemyśla, sławnemu naówczas kaznodziei. Posłany do Włoch, słuchał filozofii w Medjolanie, a w Ferrarze i Bononii teologii. Wróciwszy do kraju, celował w nauczaniu, bractwo różańcowe wprowadził. Obraz N. Panny Majoris z Rzymu do Krakowa sprowadził i kaplicę jej wystawił. Bibljotekę dominikańską niezliczonemi rękopismami zbogacił; w Warszawie kościół ś. Jacka założył, pamiątkę jego starając się w brewjarzach i mszałach utrwalić. Szląskie klasztory odzyskał, zkąd ś. Czesława ciało, przez heretyków uwiezione, odebrał. Ustawy zakonne z rozkazu starszych w lepszą ujął formę. Niezliczonych różnowierców kazaniami i pismami nawrócił. Do Rzymu się wybrawszy, za szczególną opieką ś. Jacka uszedł grożących niebezpieczeństw, i przełożonym został nad bibljoteką Wirginjusza Ursini, księcia Bracciani; zkąd przeniesiony do bibljoteki watykańskiej, tak długo tu pozostał, aż rabusie napadli nań, i sługę jego zabili; poczem do klasztoru ad Minervam przenieść się musiał.
Tu na dwóch studentów teologii z klasztoru krakowskiego, w kollegjum ś. Tomasza, wieczysty fundusz uczynił, i tu siedmdziesięcioletni umarł w r. 1637. Był to mąż wielkiej nauki i pracowity, genjusz miał wiekuisty, który późni potomkowie podziwiać muszą i chwalić. Nikt z Polaków nad niego nie był szczęśliwszy w pisaniu, co dowodzi ogromna liczba prac jego. Dzieła jego następujące:
I. Dalszy ciąg Roczników kościelnych kardynała Baronijusza, w dwunastu tomach.
II. Thesaurus Laudum B. V. continens, Conciones XL. Super Salve Regina, Clementi VIII.
III. Sertum Gloria S. Hyacinthi Odrovonsii Orationes XV. Cardinali Montalto.
IV. Flores aurei super totius anni Evangelia, Cardinali Maciejovio.
V. Concionum de tempore et de Sanctis IV. Volumina, Cardinali Galaminio.
VI. Florida Mariana XXIV. Panegiricis Thomae Zamojski.
VII. Monile Gemmeum XII. Orationibus Nicolao Komorovio.
VIII. Taumaturgus Polonus, sen vita s. Hyacinthi Stanislao Minskio.
IX. Propago S. Hyacinthi, seu vitae illustrium virorum Ord. Praed. Prov. Polon.
X. Tutelaris Sylesiae, seu vita B. Ceslai Joanni Episcopo Vratislaviensi.
XI. Paulus V. Pontifex maximus. Urbano VIII.
XII. Nomenclator Sanctorum professione medicorum.
XIII. Rosarium, seu exercitia societatis Christianae, rodalitatis Rosarii Principi Vladislao.
XIV. Rosarium Marco Antonio et Camillas Borghesiis.
XV. De Rosario Libri III. Idiomate polonico Nicolao Komorovio.
XVI. De Rosario Libri II, ad Coustantiam Austriacam Reg. Pol.
XVII. Trilogium B. Virginis pro Singulis festivitatibus ipsius Conciones III.
XVIII. Sermones Quadragesimales.
XIX. Romanus. Pontifex, in Tomos III distinctus.
XX. Historia ordinis praedicatorum.
XXI. Hypomnematum Libri XVI.
Pisze Paweł Ruszel in Triumpho pag. 101, że po śmierci Bzowskiego, znaleziono dwadzieścioro ksiąg, przez niego napisanych i do druku gotowych. Chwalą go wielce różni pisarze, między innymi Jakób Vitellins, mowę jego przedrukował, pod tytułem: Chrysostomus Romanus. Maciej Sarbiewski napisał do niego odę XVIII. Wawrzyniec Śmieszkowic, wiersz na pochwalę jego do Urbana VIII. Mikołaj Żorawski, Antoni Quarenghi, Szymon Starowolski i inni wspominają go ze czcią.
Abraham Boleslaviensis (Bolesławski), napisał księgę pod tytułem: Rapsodus permodum Quotlibeti diversarum materiarum praedicabilium, cujus Initium est: Suxit mel de Petra; materje ułożone w porządku alfabetycznym....
Adam Piekarski, wydał kazania przygodne i o świętych: (de Tempore et de Sanctis.)
Alan Brodziński, klasztoru warszawskiego alumnus, pozostawił następujące dzieła:
I. Tragedja „de Podagra“ z greckiego Lucyana w Toruniu 1680.
II. Briciusza „de Vasolatione“ wierszem i prozą w Toruniu 1689.
III. Farsalia w języku polskim, w Oliwie 1691.
IV. Tragedje Seneki wierszem polskim, 1696.
V. Summa ś. Tomasza, wierszem łacińskim.
VI Traktat o stolicy ś. Piotra i rzymskim najwyższym Kapłanie (de Petri sede et Romano Pontifice).
Albertus Margonius, uczony mąż klasztoru poznańskiego, pozostawił dzieła następujące.
I. Rosas salutares, seu Librum de Rosario.
II. Filozofją wyłożył wierszem (?), którą przypisał Urbanowi VIII. Żył około roku 1689.
Albert Ochabowicz, z warszawskiego klasztoru, magister i prowincjał polski, wydał Teologją pod tytułem: Tarcza wiary, (Scutum fidei), po polsku, Lublin, 1736 r, Umarł w Gdańsku w r. 1746.
Albert Suski wydał:
I. Apologia de SSmo Sacramento.
II. Sermones de Tempore et de Sanctis.
III. Filadelphia quatuor ordinum mendicantium, in Concilio Basileensi instituta.
Albertus Laudatius, wydał kazania pogrzebowe, 1617. r.
Aleksander Dowgjało, z prowincji litewskiej, mąż pobożnością i nauką znamienity. Wydał księgę o męce Pańskiej, pod tytułem: Purpura salutaris; także kazania na rok cały, po polsku. Coetum justis, infernus peccatoribus.
Angelus Żorzewski. Kazania pogrzebowe, 1717.
Andrzej Radawicki, wydał różne kazania pogrzebowe, 1614.
Angelus Wierzbowicz, z klasztoru gdańskiego ś. teologii magister, przeor i proboszcz u ś. Mikołaja, mąż cnót wielkich, żywota kontemplacyjnego i umartwienia zwierciadło; bractwo kompassji Najświętszej Marji Panny przy kościele naszym gdańskim ustanowił, ambonę z drogiego orzechowego drzewa własnym kosztem wystawił i pozłocił, doskonałą sztuką i wykonaniem znamienitą. Od tego to męża, dodaje ks. Chodykiewicz, ja w kościele ś. Mikołaja w Gdańsku ochrzczony byłem, jak świadczy księga metryk. Napisał Compendium filozoficzne thomistyczne; drukował także kazania. Umarł w Gdańsku w sławie świątobliwości.
Angelus Polikowski, z klasztoru lwowskiego, prowincji ruskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał; wydał psalm Miserere, z włoskiego ojca Savonaroli, uwagami objaśniony, na polski język przetłómaczony. Także kazanie, które miał na uroczystych obłóczynach Teofili Taidy z Leszczyńskich księżnej Wiśniowieckiej, pod tytułem: Triumphus triplicis gratiao. Jest tu opis całej tej uroczystości.
Antoni Grodzicki, wydał żywot ś. Jacka, z całym processem jego kanonizacji i opisem aktu tego.
Antoni z Przemyśla (Praemisliensis), pierwszy prowincjał ruski, kaznodzieja znakomity i reformator życia zakonnego; napisał księgę o różańcu; także de Utilitate Ecclesiae et ordinis profectu per divisionem, kilka kazań, świadczy ks. S. Okolski.
Augustyn Filipowicz, z klasztoru góry Różańca ś. w Podkamieniu, prowincji ruskiej, ś. Th. Magister, i drugi Regens seminarjum studjów powszechnych tegoż konwentu; za jego staraniem i przewodnictwem znowu ustanowionego, szczególniej opatrzności w rządach nauką i wymową znakomity, wydał kazanie na pogrzebie JW. Antoniego Cetnera, starosty żytomirskiego, fundatora, w r. 1737. Także kazanie w czasie uroczystości koronacji obrazu łuckiego miane. Umarł dnia 6. sierpnia, wieku swego 51 roku, w r. 1751.
Bartłomiej Vielicius, wydał:
I. Kazania przygodne i świąteczne.
II. Expositionem super Epístolas Quadragesimales.
III. Collecturam Sermonum de Tempore et de Sanctis, cum introductionibus gravissimis.
Bartłomiej Praemisliensis, krakowskiego kościoła katedralnego kaznodzieja zwyczajny, Bartłomieja Mediny uczeń, młot na heretyków, pohańbienie niepoczciwych, wszelką nauką był napojony; pisał:
Postyllę polską na ewangelje całego roku.
Kazania na ewangelje, po łacinie.
Książeczkę o bractwie Imienia Bożego. Starowolski, strona 198.
Bazyli Jastrzębski, wydał uwagi nad tajemnicami Różańca świętego.
Bazyli Filepkowicz. Życie Piusa św. po polsku wydał.
Bernard Pawłowski (Pavlovius), wydał Tractatum de propositionibus Modalibus et Quaestiones super universam Logicam.
Bernard Bośkiewicz, wydał różne kazania pogrzebowe, 1698.
Bernard Praxillus, wpierw kanonik regularny, potem zakonu kaznodziejskiego; pobożnością i nauką sławny, pisał:
Monomachia, seu Libri tres contra Arianos.
De primatu Romani Pontificis.
De processione Spiritus S. a Filio, contra Schismaticos.
De modo militae Christianae, wierszem łacińskim i polskim. Żył około r. 1530.
Bernard Pegasius, napisał Tractatum de Trinitate et de divinis Nominibus, i De Auxiliis divinae Gratiae.
Bonawentura Awedyk, kaznodzieja wyborny, wydał w różnych miejscach kazania treści rozmaitej, 1739.
Bonifacy Trybowicz, drukował kazania różne.
Kajetan Kijanowski, wydał kazania różne, 1727.
Kamill Jasiński, S. T. Magister, wydał Summarium omnium Actorum Capitulorum, Generalium Ordinis et Directorium Electionum. Umarł w Krakowie, 1651.
Kamill Samboriensis (z Sambora), teolog sławny, o którym ktoś napisał: Fenix doktorów Kamill Samborski, S. T. Magister; z konwentu krakowskiego, na cudowisko Włoch i Polski akademii uczony i biegły; niestety niewierna i zazdrosna śmierć go nam porwała! W filozofii drugi Arystoteles, w matematyce Albumazar, w poezji Greków i Łacinników Virgili i Homer; zakonu i prowincji ozdoba; całej Polski cud prawy. Trzydzieści zaledwie lat przeszedłszy, umarł w Poznaniu, w listopadzie r. 1605, wydał uczone wielce kommentarze nad Arystotelesem i ś. Tomaszem.
Cesław Bajer, wydał różne kazania pogrzebowe w r. 1638.
Christophor Poznańczyk (Posnaniensis), wydał kommentarjusz nad listami wszystkiemi świętego Pawła.
Wykład obrzędów W. Tygodnia.
Kazania przygodne i świąteczne, (ex Sacrae Theologiae scaturigine).
Konstanty Czapkowski, zakonnik klasztoru w Podkamieniu prowincji ruskiej, S. T. Magister, kaznodzieja wyborny, wydal kazanie miane na uroczystości obłóczyn trzech zakonnic benedyktynek, obrządku ormjańskiego, we Lwowie; poświęcone Tobjaszowi Augustynowiczowi, arcybiskupowi lwowskiemu obrządku ormjańskiego. Umarł w Kamieniu r. 1728.
Cyprjan Sedulius, wydał:
Speculum humanae salvationis.
Do Sacerdotio.
De admirando nomine Jesu.
Ophonimum Salutis.
Thema super Epistolas Dominicas totius auri.
Cyprjan, suffragan wileński, pisał dzieła różne, teologiczne i kazania, pozostałe w rękopiśmie.
Cyprjan Cosicensis, wydał żywoty Świętych, znajdujących się w martyrologu rzymskim.
Cyprjan Stefanowski, wydał różne kazania pogrzebowe, 1655.
Cyprjan Sapecki, magister, kaznodzieja sławny, wydał kazania różne; także Rosarium Concionatorum i Calendarium caeleste, z żywotów świętych zakonu, 1722. Także kazania o męce Pańskiej.
Dominik Frydrychowicz, S. T. Magister, mąż bardzo biegły w języku hebrajskim, wydał:
I. Conciones de Dominicis, Tomi IV.
II. Commentarium in Orationem Dominicam, Salutationem Angelicam, et Symbolum Apostolorum.
III. Modum introducendi Rosarium.
IV. Życie św. Rozalii, po polsku.
V. Patronatus s. Hyacinthi.
VI. Adversus Polyantheam Hyppoliti Maraci Concordantia, rerum et verborum.
VII. Commentarium in Rosarium.
VIII. Tractatus incipit Saxo percussit Phylistacum.
IX. Clenodia XXVIII, sive Ducatus Russiae versu vernaculo, sub Nomine Petri Alexiewicz Magni Ducis Moschoviae. Inne pisma jego nie wydane, miały się znajdować w Częstochowie.
Dominik Żurawski, jubilarius, śpiewak sławny, który na ogromnej karcie pargaminowej spisał księgi chóralne, używane dotąd w konwencie generalnym lwowskim.
Dominik Kociałkowski, magister poznański, mąż apostolski, i swego czasu kaznodzieja, w całej Polsce nie mający równego, wiele tomów kazań i o Różańcu pozostawił. Umarł 1683 r.
Fabjan Birkowski, rodem ze Lwowa, w prozie i wierszu odznaczający się, ale skromnością i pobożnością jeszcze wyższy; w akademii krakowskiej dostąpiwszy stopni, i obejrzawszy kraje obce, wstąpił do zakonu kaznodziejskiego, i słowa bożego stał się zwiastunem, przez lat kilka tu nauczając. Potem posłany do Warszawy, Władysława IV., książęcia i króla nadwornym był kaznodzieją, z nim do Moskwy jeździł; w języku greckim biegły. Odmawiając hymn: Ave Maria Stella, usnął w Panu siedmdziesięcioletni w Krakowie 1638. Pochwałę jego w pogrzebowem kazaniu wyraził ks. Adam Piekarski S. J. — Pisał:
I. Postyllę na wszystkie roku Niedziele i Święta, po dwa kazania zawierającą.
II. Ecclesiasticorum Orationum. Volumen latine.
III. Exorbitationes Russicas et haereticas.
IV. Lacrimas in funere Annae Jagiellonae.
V. Sermonem in funere Petri Skarga Soc. Jesu.
VI. Gratiarum actionem post reditum de Turcico bello.
VII. Laudes S. Hyacinthi, Cantii et aliorum.
VIII. Carmina Latina et Polonica.
Fabjan Sierakowski, wydał kilka kazań panegirycznych, 1664.
Ferdynand Januszewski, wydał:
I. Sententiae Morales Conscientiae directivae, in quatuor libros distincta, Cracoviae, 1687.
II. Theologiam speculativam et moralem.
III. Compendium utriusque Theologiae.
IV. Cursum Philosophicum, Logicam, Physicam et Metaphysicam.
Felicjan Nowowiejski, S. T. magister, Poznańczyk, w prowincji swej wiele zasłużony. Wydał księgę o prowincji polskiej pod tytułem: Phaenix decoris et ornamenti Posnaniae, 1752.
Florjan Siewierski, magister prowincjonalny polski, wydał kazanie o ś. Jacku i inne, r. 1722.
Florjan Straszyński, wydał kazania panegiryczne w czasie koronacji obrazu Częstochowskiego miane, 1717.
Gabryel Zawisza. Lwowianin, prowincji ruskiej, kaznodzieja sławny, wydał komentarz o modlitwie Pańskiej.
Jerzy Trzembnic, wydał księgę o cudach obrazu Najświętszej Panny w Gidlach.
Henryk Bitterfeld, z Brzegu, pisał do Jadwigi królowej Polskiej księgę: de Contemplatione et vita activa. Także Librum de Regimine hominis.
Henryk Russjan, zakonnik klasztoru Góry Różańca św. w Podkamieniu, prowincji ruskiej, S. T. magister, exprowincjał, definitor kapituły generalnej Rzymskiej; teolog JW. Józefa Potockiego, kasztelana krakowskiego hetmana W., mąż szczególnej rozwagi, nauki i zręczności; u panów wielce wzięty. Wydał na świat kazanie panegiryczne o św. Franciszku Regi. S. Jezu 1738; także kazanie o św. Józefie Oblubieńcze Najświętszej Marji Panny, 1742. Także kazania różne, na uroczyste obchody panów miane, z wielką pochwałą przyjęte, w rękopiśmie po nim zostały.
Hieronim Makowski, pisał różne kazania pogrzebowe, 1642.
Hieronim Węgliński, wydał kazanie o Podwyższeniu Krzyża św., 1642.
Hieronim Waksmański, zakonnik klasztoru lwowskiego, prowincji ruskiej; S. Th. Praesentat i przeor tegoż konwentu; theolog JW. Józefa Potockiego kasztelana krakowskiego, socjusz definitora na kapitule generalnej bonońskiej; wydał kazanie pogrzebowe, na pogrzebie tegoż pana miane i inne w czasie koronacji obrazu Najświętszej Panny lwowskiego, 1752. Umarł we Lwowie dnia 6 grudnia 1759.
Hjacynt Mijakowski, pisał kazania różne, 1634.
Hjacynt Chorzyński, pisał kazania pogrzebowe, 1628.
Hjacynt Kloński, magister ex-prowincjał ruski, kaznodzieja królewski; zostawił różne kazania w rękopiśmie.
Hjacynt Majewski, wydał kilka kazań wybornych.
Ignacy Kownacki, wydał po polsku książkę pod tytułem: Sparta Polska, czyli o cudach obrazu Najświętszej Panny Marji Łuckiej; i o innych obrazach cudownych tejże Bogarodzicy w Polsce. Także Żywot Karola Franco, kleryka professa, r. 1708.
Innocenty Zatwardziałowicz, zakonnik klasztoru Góry Różańca ś. w Podkamieniu, prowincji ruskiej, S. T. magister, mąż wielce uczony i zakonnej reguły stróż ścisły; napisał dzieł wiele różnej treści, a między temi:
I. Contra Clypeum Cleri Poloni ab Adamo Rostkowski Episcopo Philadelphiensi, Suffraganeo Luceoriensi, Epistolam sub titulo: Civis Poloni Verementani; dziełko uczone i potrzebne dla zachowania zakonnych praw i swobód.
II. Contra novi praetensi Refformati Christianissimum editum 1745., scripsit eversionem, ubi doctum instituit dialogum Catholici cum Reformato, ac egregie Lutheranorum blasphemias confundit ac evellit.
III. Scripsit contrę Haebraeos Infanticidas, quos convincit reos Sanguinis Christiani, 1752.
IV. Librum latinum contra pseudo-politicos.
V. Paupertatem religiosam solidis SS. Patrum rationibus evincit. Te i inne dzieła godne były zaiste wydania.
Jan z Trzebnicy (Trebnicensis), pisał:
Kazania miane na koncylium w Konstancji do duchownych, które się poczynają: Praeclarissimi Viri Pontificis etc.
Jan Marcellinus, Krakowianin, pisał wykłady:
I. Super Epistolas quae singulis diebus dominicis leguntur.
II. Sermones eruditos de Tempore et de Sanctis.
III. Sermones in Adventu et Quadragesima.
IV. Compendium omnium rerum Theologicarum pro Concionibus.
V. Summam fidei Catholicie Romanae, contra gentes et haereticos.
VI. Super Quatuor Libros Sententiarum.
VII. Super Librum Physicorum.
VIII. Super 12 Libros Metaphysicorum Aristotelis.
Jan z Elbląga (Elbingensis), napisał: Summam de Tribus dietis, seu de Tribus partibus poenitentiae.
Jan Faustonius, inkwizytor heretyckiej niegodziwości, pisał:
I. Super Genesim.
II. Super Exodum.
III. Super Leviticum.
IV. Super Deuterenomium.
V. Super quatuor Libres Sententiarum.
VI. Sermones Magistrales ad clerum de Tempore et de Sanctis per totum annum.
VII. Tractatum de Officio Inquisitionis.
VIII. De Imitatione Christi. Żył około r. 1416.
Jan Damascenus, Lwowianin, zakonnik klasztoru tutejszego, prowincji ruskiej, wydał księgę o obrazie Dominika ś. w Suriano, i o cudach lwowskiego obrazu ś. Dominika, 1639.
Jan Ewangelista Pawłowicz, gdański zakonnik, kaznodzieja sławny, praw parafii ś. Mikołaja przeważny obrońca; wydał kazania panegiryczne jedno o ś. Ignacym Lojoli 1698; drugie o ś. Andrzeju Awelinie, 1712. — Także na pogrzebie Stanisława Odrowąża Mieszkowskiego, sędziego, i na pogrzebie Jana Kazimierza Skiwskiego, starosty radomskiego.
Jan z Mościsk (Joannes Mosticensis), pisał: Concionem in Dominica secunda quadragesimae, de s. Thoma Aquinate editam Cracoviae, 1632.
Jan z Brzegu Polak (Joan. Bregensis Polonus), rodem ze Szlązka, biskup chełmiński, mąż nauką i obyczajami znakomity; pisał kazania różne, słynął około r. 1734. Świadczy o nim Starowolski, Altamura w Bibli. Domini. i t. p.
Jonas Cieszkiewicz, pisał po polsku żywot s. Agnieszki de monte Politiano.
Jozafat Hoffman, pisał życie Benedykta XIII, zakonu kaznodziejskiego, drukowane w Warszawie 1734; także życie ś. Jana Nepomucena 1741, i różne kazania.
Józef Szymak, zakonnik prowincji litewskiej, magister, ex-prowincjał; wydał księgę polską uczoną, na pochwałę zakonu kaznodziejskiego, pod tytułem: Prerogatywa zakonu kaznodziejskiego, w Wilnie, przypisaną JO. księciu Michałowi Radziwiłłowi, wojewodzie wileńskiemu, W. hetmanowi W. Ks. litewskiego.
Justyn z Miechowa (Miechoviensis), mąż najpobożniejszy, pisał księgę o Litanii Loretańskiej, w której pod tytułem: Virgo veneranda, wylicza wielu mężów uczonych i świętych zakonu kaznodziejskiego. Napisał także księgę pod tytułem: Rosa mystica; także rozprawę o Ewangelii Mateusza ś. w trzech tomach. Pełen dobrych uczynków, umarł w Krakowie r. 1689.
Wawrzyniec Święcki, kaznodzieja, pisał o obrazie Najświętszej Panny Marji Dżukowskim, 1686. Umarł w Sieradzu 1709.
Leonard, S. T. Bakalarz, Zygmunta Augusta króla spowiednik; biblją świętą łacińską na język polski przełożył.
Łukasz Lwowczyk, (Leopoliensis), prowincji ruskiej zakonnik, kaznodzieja najgorliwszy; pozostawił kazania i adnotacje na Biblią ś. Chwali go Antonius Seneński Portugalczyk w kronice pod r. 1560, i Altamura w bibljotece.
Ludwik Sękowski, pisał kazania o męce Pańskiej, 1726.
Ludwik Sacranus, napisał: Thesaurum pauperum, to jest: Conciones de Tempore et de Sanctis.
Marcin, którego jedni herbu Strzemie piszą, drudzy pewniej z rodu Bodułów (trzy lilie białe jedna pod drugą w linji prostopadłej) być mienią. Jan Casalus mieni go mężem pobożnym, pisarzem odważnym, rzymskich najwyższych biskupów spowiednikiem, biskupem sławnym, wreszcie arcybiskupem Cosentińskim, polskim prymasem, kaznodzieją wybornym, umysłu doskonałego mężem, godnym poszanowania w przyszłości. Poprawić należy Altamurę, który go mieni rodem Karsulaninem, a w Polsce urodzonym z szlacheckich rodziców herbu Strepa, gdyż Karsuli w Polsce nigdzie nie ma. Był to wyborny pracownik, historyk i teolog; w literaturze bardzo biegły, ale nadewszystko obyczajami znakomity. Pisma jego wyliczyliśmy wyżej. (Mówiąc o biskupach, wylicza autor istotnie: 1: Tabulam Decretalium; 2. Chronicon Summorum Pontificum et Imperatorom; 3. Sermones de Tempore et de Sanctis; 4. De diversis miraculis; 5. De religione graecorum; 6. Historiam de Guelfis. Bzowski o tych rękopismach w bibljotece watykańskiej wspomina. Miał także napisać: Memorabilia Romae, według Vossiusza. Grobowiec jego w Bononi u Dominikanów wspomina autor, na którym pochodzenie jego polskie i prymasowstwo napis poświadcza: Hic jacet Fr. Martinus Polonus Ord. Praedic. Archiepiscopus Gnesnensis. Przyznają go sobie Cystersi, Dominikanie i Benedyktyni).
Na niego wrzucona została potwarz, jakoby w swej historji o Joannie Papissie bajkę pomieścił: Petrus de Valleclausa, pierwszy zarzuca mu bezwstydnie, że się ta baśń w jego kronice znajduje, i że on jej jest autorem. Baronius go wszakże broni, mieniąc tej bajki sprawcą Marjana Scota, który o lat dwieście żył przed Marcinem. Drugi po Marjanie Scocie potwarca, co tę złośliwą wiadomostkę powtórzył, był Sigbert Chronologus, Niemiec, jako widzimy z Bellarmina, który z Marcina tę infamją znieść usiłuje; a Binius w życiu Leona IV pisze, że w monasterze w Gemblaku jest bardzo stary rękopism, który tam za autograf poczytują, a w nim żadnej nie ma wzmianki o Joannie Papissie. Trithemius o Marcinie pisząc, nie wzmiankuje o tej baśni i tak powiada: Marcin, zakonu kaznodziejskiego, Ojca ś. papieża rzymskiego biskupa spowiednik, a potem jak głoszą, jakiegoś miasta biskup; mąż uczony w Piśmie świętem i biegły, a w świeckiej literaturze nie obcy, w kazaniach do ludu nadzwyczaj był doskonałym. Pisał też dzieła wyborne, któremi imie swe u potomnych uwiecznił Tabulum Decreti i Chronicon krótki ułożył.
Tę baśń o Papissie, wywraca w sposób niezwyciężony nasz Echard w dziele: Scriptores Ordinis Praedicatorum T. I. 361. (Następuje mniej dla nas ciekawe zbijanie zbitego dziś i uznanego fałszu, którego powtarzać nie widzimy potrzeby).
Mathiasz Janviensis, pisał o Sakramencie Eucharystii i Tractatum de frequenta Communione, ex viginti octo classicis authoribus collectum, contra Hussitas, 1460.
Melchior z Mościsk (Mosticensis), wielce uczony i pobożny mąż, biegły prześladowca heretyków, cudowny w zbijaniu błędów dogmatyk, kaznodzieja siły pełen. Mąż jeden, gdy o sądzie ostatecznym kazał, widział go z twarzą ognistą i jakby promienie siejącą na słuchaczów. Orzechowski pisze, że gdy we Lwowie kazał o Dalkanie i Abironie, takim przejął przestrachem, iż się ziemia zdawała rozstępować pod przeklętym ludem. Sokołowski, króla Stefana kaznodzieja, doskonałego mowcę kościelnego określając, Melchiora z Mościsk za przykład wystawia. Dwa razy na dzień odprawiał Officium za umarłych, raz za nieboszczyków, drugi raz za siebie, nieustannie rozmyślając o śmierci; nieustannemi bojował z sobą umartwieniami, postami, modlitwami; snu sobie nie dozwalając, skąpiąc jadła, biczując; a nigdy z ust mu się nie wyrwało nad słowa: Benedictus Deus. W największych boleściach wyrazy te powtarzał Ecce in flagella paratus sum. Umarł w Krakowie, gdzie taki położono mu nagrobek:
R. P. Fri. Melchiori a Mościska, S. Th. Doctori, ferventissimo Praedicatori, acerrimo fidei Catholicae Defensori, hujus Conventus filio, Patri ac Benefactori, olim per viginti quinque annos Provinciali Poloniae, Patres Conventus Observaatiae ergo posuerunt. Obiit anno 1591, die 19 Maji, aetatis vero suae anno 80.
Martyrologium stare dominikańskie liczy go do błogosławionych wyznawców. Bzowski omylił się kładąc rok jego śmierci, 1590, gdyż nagrobek pewniej tę datę daje. Kazania liczne pozostały w rękopismach. List od Bernarda Ochina w całości tu autor mieści.
Melchior z Warki, S. Teol. Magister, nauką i obyczajów nieskazitelnością zaletny, na kontemplacji często wpadał w zachwycenie, od zmysłów odchodząc. Był postrachem szatanów, wyrzucając ich często z opętanych. Dwa razy ukazał mu się szatan, w postaci psa ujadającego, przeszkadzając mu na modlitwie, którego Melchior do nogi stołu uwiązał, i póty tak przywiązany pozostał, póki go Melchior skończywszy modlitwy nie puścił. O ostatnim dniu swym, wcześnie mając widzenie, zdrów i przytomny, przyjął święte Sakramenta i kładąc się w łóżko, olejem świętym namaszczony, począwszy wyrazy: „Subvenite Sancti, Bogu ducha oddał w Wilnie 1602 roku. “ (Bzowski Propago, cap 12). Starowolski Elegija — Alph. Fernandes — Gravina vox Turturis. Napisał po polsku księgę o bractwie Różańca świętego.
Marjan Pruski, mnich klasztoru Różańca świętego w Podkamieniu, prowincji ruskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał, mąż pobożny i uczony, wydał mowę mianą na koronacji obrazu w Podkamieniu. Więcej o nim w rozdziale o sławnych mężach prowincji ruskiej.
Marjan z Krzepic (Crepicensis), zakonnik lwowski prowincji ruskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał; napisał zbiór całkowity teologii i filozofii, który został w rękopiśmie w bibliotece lwowskiej.
Michał Wojniłowicz, zakonnik prowincji lwowskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał, wydał życie ś. Ludwika Bertranda, w Wilnie 1672. Także kazanie na pogrzebie Emanuela Brzostowskiego, i kazanie na pogrzebie Ogińskiego, 1680 r.
Michał Siejkowski, ś. Teologii magister, napisał i wydał:
1. Monologium Dominicanum et Sanctuarium s. Trinitatis, seu de Caenobio suo Cracoviensi, 1748.
2. Chronicon Universitatis Cracoviensis, 1733.
3. Elogia Universitatis Cracoviensis, 1747.
4. Panegires Latinas.
5. Petri Hyacinthi Pruszcz Cinelia, seu memorabilia Regni, 1745.
6. Praestantiorum polonorum concionatorum bibliothecam.
Modest Borkowski, wydał kazanie pogrzebowe w r. 1652.
Modest Pierzakowicz, napisał kazanie pogrzebowe, w r. 1635.
Mikołaj z Mościsk (Mosticensis), doktor teologii, wielkiej nauki i doświadczenia mąż, przysłużył się literaturze metodycznym układem krótkiego zbioru filozofii, którą drukowano. Logiki jego jest ksiąg siedm.
I. Summę ś. Tomasza z wielką pracą, w formę syllogizmów ułożył.
II. Pisał dwa tomy o zasadach spowiedzi.
III. Tablicę Sakramentów.
IV. Metodę egzaminu kapłanów przed wyświęceniem.
V. Elementa exercitationis spiritualis.
VI. Akademją pobożności po polsku.
VII. Infirmarją duchowną po polsku.
VIII. Conclave spirituale, seu Recollectiones.
Dysputował publicznie z arjanami w rynku krakowskim.
Umarł w Krakowie około r. 1636.
Paweł Ruszel, zakonnik lubelskiego zakonu, teolog i pisarz sławny; przez lat trzydzieści wstrzymywał się od jedzenia mięsa, wigilje poniedziałki, piątki i soboty poszcząc o chlebie i wodzie. W celi swojej miał obraz N. Panny, przed którym zwykł był się modlić, i wiele łask dla siebie i drugich otrzymywał. Obraz ten po jego śmierci umieszczony został w niższych krużgankach klasztoru, gdzie wielą łaskami słynie. Umarł mąż pobożny w r. 1658; w kapitularzu lubelskim pochowany. (?)
Napisał i wydał:
1. Po polsku: Skarb nieprzebrany o drzewie Krzyża ś. w księgach trzech, roku 1655 w Lublinie.
2. Kazanie pod tytułem: Tryumf ś. Jacka, rozciągłe i erudycji pełne; w r. 1641 w Wilnie wydane.
Paweł z Zatora (Zatoriensis), wydał kazania przygodne i świąteczne. — Super XII. liaros metaphysices. — Super Sententiarum. — Summam virtutum et vitiorum. — Summam de Sacramentis. — Ecclesiae catholicae contra haereticos, który początek: Medice, cura te ipsum. Słynął około r. 1490.
Piotr, mąż uczony, ciągiem czytaniem ksiąg świętych się wprawiał; pisał Kommentarjusz nad ewangielją ś. Łukasza. Żył około roku 1465. — Wspomina o nim Plodius, Alf. Fernandes, Altamura i inni.
Piotr z Poznania, napisał księgę piękną różnych materyj do kazań z ewangielij. Także o epistołach i ewangeljach na rok cały, i kazania przygodne i świąteczne. — Bzowski Tutelaris Silesiae.
Piotr Długoszewski, ś. teologii uczony magister, wychowaniec klasztoru warszawskiego, egzaminator synodalny i cenzor ksiąg djecezji poznańskiej, któremu konwent warszawski wszystko winien, on bowiem tu studjum generalne ustanowił, kościół i skarbiec w naczynia potrzebne zaopatrzył i w inne ozdoby, on klasztor zbudował i w dobra uposażył. Ośm trienujów przeorem był tego klasztoru, z wielką wszystkich pochwałą. Był mąż dojrzałego rozsądku, nauki gruntownej, i w inne cnoty bogaty, któremi senatorów i panów jednał wielce dla siebie. Napisał wyborne dzieło po polsku, kontrowersji z heretykami pod tytułem: Tarcza wiary chrześcjańskiej, i różne kazania, 1708. Umarł w Warszawie, 1729.
Petronijusz Kamieński, wydał kazania polskie.
Piotr Prasołowicz, prowincji ruskiej, ś. teologi magister, ex-prowincjał, teolog i kaznodzieja wymowny. Kazanie jego na koronacji obrazu w Podkamieńcu miane, drukowano.
Peregrin Lignicensis, wydał dzieło kaznodziejskie, nazwane Peregrinum. Żył około r. 1341.
Rajmund Jezierski, klasztoru lubelskiego zakonnik, ś. teologii magister, potem biskup Baccowieński, mąż najuczeńszy. Wydał kazanie uczone na koronacji obrazu N. P. Sokalskiej; drugie na koronacji podkamieńskiej; trzecie także lwowskiej. Także na pogrzebie JW. Tarły, wojewody sandomierskiego, i inne już gdy był biskupem miane i męża tego godne.
Rajmund Czaszyński. Są jego kazania w języku polskim, drukowane w Warszawie w roku 1745.
Rajmund Mądrowicz, zakonnik klasztoru lwowskiego, generał prowincji ruskiej, ś. teol. bakalarz; napisał księgę pod tytułem: Cycada Rythmica (seu Quaestiones 43 primae partis Summae S. Thomae carmine, seu quadam cadentia terminationes compilaverat). Księgę tę approbował ojciec Jakób Dominik Potocki, prowincjał ruski w r. 1639.
Remigijan Bobiński, zakonnik tegoż klasztoru i prowincji, magister, prowincjał, obdarzony od Bogarodzicy wielkim talentem, teologa i kaznodzieja znakomity; kilka lat kazał we Lwowie; zostawił wiele kazań uczonych, z tych jedno drukowane, miane na uroczystej profesji dwóch sióstr dominikanek, Pelagii i Genowefy z rodziny Mycielskich, kasztelanek poznańskich, Weroniki z Konarzewskich Mycielskiej córek.
Rychard Gdańszczanin (Dantiscanus), magister, pisał o księgach Sentencji (Liber Sententiarum) i de veritate Formarum; także Propugnaculum fidei Catholicae contra Joan. Hus. Świadczy Bzowski.
Samuel z Lublina, mąż wielkiej uczoności, dowcipu bystrego, magister teologii. Napisał:
I. Philosophicarum disceptationum, tomów cztery, drukowanych w Kolonii.
II. Casus conscientiae (per alphabetum).
III. Compendium Ferrariensis super librum contragentes. Pełen zasług, umarł w Lublinie 1685 r.
Seweryn Lubomlczyk (Lubomlius), z rodziców starozakonnych, któremu Matka Najświętsza ukazawszy się rzekła: Chceszli się uzdrowić z choroby, wstąp do zakonu mojego dominikańskiego. Tem tknięty udał się do Łucka, gdzie naówczas missjonarze dominikanie kazali, i od nich ochrzczony został. Następnie habit przyjąwszy, uczyniwszy professją, stał się doskonałym chrześcjaninem i dobrym zakonnikiem. Kanonizacji ś. Jacka w Rzymie był pilnym stróżem, któremu też przed śmiercią ukazał się święty Jacek i upewnił go o zbawieniu. Wiele ksiąg ułożył na zawstydzenie heretyków i odszczepieńców.
I. Dziesięć obszernych tomów na cztery ewangelje, którym dał tytuł: Monotessaron Evangelium, 1606. Kraków, folio.
II. Thesaurum seu officinam concionatorum, przypisane Zygmuntowi III. w Wenecji 1597 r.
III. Dziełko o życiu i cudach ś. Jacka i jego kanonizacji, temuż królowi przypisane w Rzymie.
IV. Herezji od ś. Tomasza potępionych, spis ogólny w sposobie drzewa.
V. Indicem de Christi, Genealogia ad Sixtum.
VI. Turrim Babelis, w niej wykłada herezje wszystkie, aż do swoich czasów. Żył około roku 1606. Pochowany w Krakowie. Wspominają o nim Malvenda, Bzovius i inni. Poprawić potrzeba w Nowowiejskim rok jego śmierci.
Simon Grunovius, wydał na świat kronikę pruską, przypisaną Zygmuntowi III.
Szymon, prowincjał polski, napisał księgę o życiu i cudach ś. Jadwigi, z powodu procesu kanonizacyjnego, do którego był przez Urbana IV. wyznaczony, poczyna się: Splendoris aeterni genitor. Żył około r. 1362.
Szymon Okolski, ś. teologii magister, prowincjał ruski, wydał dzieł wiele.
I. Najsławniejsze dzieło jego jest: Orbis polonus, i t. d.
II. Russia florida, seu de incremento et progressu provinciae Rusiae, wydane we Lwowie 1646 r.
III. De imagine B. V. ad Podkamień, właściwy tytuł: Mons Sanctus Rosarianus, super oppidum Podkamień, po polsku. Kraków, 1648 r.
IV. Praeconem Divini Verbi, kazania różne. Kraków, 1640 r.
V. Castra militis christiani.
VI. Laurea dierum.
VII. Vitae Virginum Ordinis Praedicatorum.
VIII. Diarium belli inter milites Polonos et Zaporovios.
IX. Historiam de imagine Leopoliensi Deiparae Virginis.
X. Różne kazania pogrzebowe i inne.
Takiemu to mężowi ojciec Kasper Niesiecki S. J. w tomie IV. Korony Polskiej str. 426 zarzuca, że wiele rodzin szlacheckich opuścił; a o Stanisławie Kostce nic nie powiedział, choć o nim nie mógł nic wiedzieć.
(Następuje obrona Okolskiego, którego autor uniewinnia tem, że i Niesiecki dopełnień Dańczewskiego potrzebował, i własnemi jego słowy z tomu III. tu powtórzonemi, oznajmującemi t. IV. który dla śmierci Okolskiego wyjść nie mógł. Zarzuca tu autor Renne Niesieckiemu, że szlachtę tworzył, (noluit enim creare nobiles ubi Niesiecki solebat). Obronę tę Okolskiego dosyć obszerną, opuścić z żalem musimy, zwłaszcza rzeczy tyczące się dekretu mniemanego na jego księgę, którego w istocie nie było).
Stanisław Grzepski, w językach greckim, hebrejskim i łacińskim biegły, profesor filozofii w akademii krakowskiej; umarł w r. 1572 wieku swego 42. Oprócz geometrji po polsku, kilka mów panegirycznych, wydał i Tractatum de multiplici siclo et talento haebraico; także o wagach i miarach u Hebrejów. Dzieło to szacowne i rzadkie było w bibliotece Józ. Aleks. Jabłonowskiego w Lachowcach.
Stanisław Ormieński, kaznodzieja sławny, wydał różne kazania panegiryczne, 1689 r.
Stanisław Temberski, wydał mowę na dzień urodzin Cecylii Renaty królowej polskiej, 1664 r. Kraków.
Tomasz Bogdanowicz, zakonnik lwowski, konwentu Bożego Ciała, prowincji ruskiej, ś. teologii magister, wyborny kaznodzieja, napisał i wydał: Tuba novi testamenti, in folio, w Częstochowie po polsku; drugi tom dzieła tego został w rękopiśmie. Umarł we Lwowie dnia 13. marca 1718 r., życia lat 60.
Tomasz Rościszewski, wydał o czci obrazów świętych, i obrazie cudownym w Bochni, książkę pod tytułem: Sanctum Aureum, 1639 r.
Tomasz Purzecki, wydał kazanie pogrzebowe w roku 1638.
Tomasz Szulc Prątnicki, napisał i wydał: Compendium Summae S. Thomae. Gedani, 1619.
Tomasz Kijewski, wydał kazanie o Nawiedzeniu Najświętszej Panny 1730 r. w Łucku.
Tomasz Miłochowski (Milochovius), magister, napisał i wydał:
I. Tabulas diversas in opera S. Thomae.
II. Introductionem thematum ex Patribus S. Thomae ad conciones per totum annum.
III. Claustrum animae.
IV. Tractatum de Corpore Christi.
V. Tractatum de gradibus amoris divini.
VI. Sermones Quadragesimales.
VII. Clypaeum Ecclesiae Romanae, przeciwko heretykom swojego czasu.
Tomasz Tomicki, wydał: Rosa Judica, życie ś. Róży Limańskiej.
Walenty, św. Izabelli królowej portugalskiej życie, na polski język przełożył. (Kto i kiedy nie pisze?)
Walerjan Lithvanides (Litwinowicz?), S. T. magister, astronom doskonały; oprócz wielu ksiąg pobożnych, wydał księgę jedne: Hortus Rosarianus kommentarjusz nad ewangelją ś. Mateusza; pisma matematyczne do druku przygotowane, wylicza Ruszel.
Wiktoryn, S. T. bakałarz, kaznodzieja i śpiewak wdzięczny, który dwanaście tomów, czyli wielką ksiąg ilość do śpiewu choralnego ręką swą napisał i malowaniami ozdobił, i te konwentowi krakowskiemu poświęcił. Umarł w konwencie w Bochni. Seweryn Lib. I. de vita s. Hyacinthi p. 72.
Wincenty z Kielc, który ułożył Officium kanoniczne o ś. Stanisławie biskupie i męczenniku, dla kapłanów.




VII.
BORYSÓW.

Opisanie powiatu borysowskiego
pod względem statystycznym, geognostycznym, historycznym, gospodarczym, przemysłowym, handlowym i lekarskim, z dodaniem wiadomości: o obyczajach, śpiewach, przysłowiach i ubiorach ludu, gusłach, zabobonach i t. p., z godłem: Pour toute critique nous n’avons qu’un mot a repondre: Faites mieux, et nous vous lirons avec plaisir, avec reconnaissence. Wilno, drukiem Marcinowskiego, 1847, 8vo, z rycinami i mapą, str. 446 i t. d.

Uczuwszy potrzebę poznania własnego kraju, w najrozmaitszy sposób staramy się ją zaspokoić. W najróżniejszych miejscowościach dawnej Polski wyszły temi czasy dzieła po większej części, jeżeli nie ostatecznie ukończone, to przynajmniej nie wiele do życzenia zostawujące. Jedni w sposobie podróży postarali się dać nam fizjognomję kraju, któren poznali; drudzy zbierają jego pamiątki, inni jeszcze rozpatrują się w nim umiejętnie ze stanowiska naukowego; ostatni radziby objąć całość i nam ją przedstawić. Poszukiwania i prace są codzień głębsze i odkrywają przed nami, o czemeśmy może nie śnili przed kilkudziesiąt laty. Że jedno tylko wspomnę: jak powszechnem było utyskiwanie na brak u nas pomników sztuki, jak dziś naprzykład jedno niedokładne i niezaspakajające, a przecież użyteczne dzieło pana Sobieszczańskiego zmienia dla wielu postać rzeczy i wskazuje, że najtrudniejsza to zebrać pomniki jakie mamy, by z nich całość, jaką one stanowią, złożyć.
W innej sferze, jedno z najszacowniejszych dzieł w swoim rodzaju, benedyktyńskiej pracy: „Starożytna Polska“ panów Balińskiego i Lipińskiego, pozostawiając za sobą w niedojrzanej odległości nieforemny zarys Święckiego, iluż materjałami zbogaca krajoznawstwo nasze.
Tem dziełem tak skromnie zapowiedzianem, a tak wybornie dokonanem, słusznie pochlubić się może Warszawa; lecz że i my nie próżnujemy, dowodem książka, która w tej chwili leży przed nami, a którą dać chcemy poznać czytelnikom naszym.
Marszałek, to jest głowa szlachty i obywatelstwa powiatu borysowskiego, zarządu mińskiego, hrabia Eustachy Tyszkiewicz, znany nam z kilku prac o starożytnościach kraju i podróży po Szwecji, o której w Athenaeum była mowa, przedsięwziął za pomocą kilku wybranych członków ustanowionego na to komitetu, na których czele stoi hrabia Konstanty Tyszkiewicz, posiadacz szacownych zbiorów łohojskich, zająć się opisem powiatu borysowskiego, którego jest naczelnikiem. Określił się skromnie planem małym, ale postarał się zapełnić go z nadzwyczajną sumiennością i staraniem. Owoc tej pracy obywatelskiej hrabiów Tyszkiewiczów, panów Septyma Swidy, Konstantego Dulicza, Józefa Bohdanowicza, Józefa Bielickiego doktora medycyny leży przed nami. Nosi on tytuł: „Opisanie Powiatu Borysowskiego“ pod względem statystycznym, geognostycznym, historycznym, gospodarczym, przemysłowo-handlowym i lekarskim, z dodaniem wiadomości o obyczajach, śpiewach, przysłowiach i ubiorach ludu, gusłach, zabobonach i t. d. Wilno, drukiem Antoniego Marcinkowskiego, 1847, 8vo, 446, 43 i IV. str., kilka rycin i mapa powiatu borysowskiego.
Zbiór ten za wzór postawić można dla tych, którzyby coś w tym rodzaju przedsiębrać chcieli, nie pod względem układu, który za mało jest może systematyczny, ale dla jego różnostronności i wykonania pojedyńczych części opisu.
Część historyczna cała (zdaje się hrabiów Tyszkiewiczów obu), gospodarska, badania obyczajów i zwyczajów ludu, i przysłowia zebrane i ułożone najlepiej. Flora (nie wyjmując artykułu o grzybach, które koniecznie ścisłego potrzebowałyby zadeterminowania), i część lekarska, zostawiają wiele do życzenia. W ogólności jednak całość dzieła daje pojęcie jasne, dostateczne i bardzo szczegółowe tego kątka ziemi, który się borysowskim powiatem zowie. Zaiste, trudno nawet w początku zdać sobie sprawę z tego, jakim sposobem opis jednego tylko powiatu mógł tak sporą księgę utworzyć. Gdybyśmy nie mówię na tę skalę, ale na znacznie nawet mniejszą, każdy swój kąt opisać potrafili; co za piękny materjał historyczny, jakiby to był zbiór szacowny! Lecz wieluż mamy takich marszałków, jak hrabia Eustachy Tyszkiewicz, a takich obywateli, jak Konstanty i pan Swida i wszyscy ich pomocnicy? Nieskończenie mało.
Gdyby przykład powiatu borysowskiego obudził chęć szlachetną współzawodnictwa, jakżeby to jeszcze wartość jego opisu podniosło!
Lecz poprzestańmy na tym wstępie i zbliżmy się do samego dzieła, które sucha rozpoczyna statystyka — sucha, bo się liczbami wyrażać musi, lecz żywa, gdy do znaczenia liczb wejrzysz! Ściśle biorąc, po wzmiance o położeniu geograficznem, geognostyczne postrzeżenia i meteorologja następowaćby powinny.
Powiat borysowski graniczy z powiatami mińskiego zarządu: cieńskim, kopyskim, mińskim, ihumeńskim; wileńskiego: wilejskim i dziśnieńskim; witebskiego: lepelskim; zawiera obszaru całego ziemi 806.157 dziesiątin; miast, wsi i osad różnych 989; domów, dworów i karczem 15.013, a w nich ludności całej męzkiej 55.256, żeńskiej 54.515 dusz.
W całej tej masie ludności, rocznie się rodzi mężczyzn 2.065, kobiet 2.242, umiera 1.329 i 1.305, zawiera małżeństw 798, rozwodów żydowskich zachodzi 10. Widzimy, że na stosunkowo mniejszą liczbę kobiet, więcej się ich przecie rodzi niż mężczyzn; ztąd wniosek łatwy, że ich też więcej umierać musi; a tego nie tylko nie okazuje tablica, ale przeciwnie. Jak to pogodzić? nie wiem, może odpływem kobiet jakim za powiatu granice, może emigracją jaką, którąby wskazać należało?
Z dołączonej skazówki wyczerpujemy także ciekawą wiadomość, iż największa liczba dzieci przypada (u ludu) na miesiąc czerwiec, najmniejsza na grudzień. Stosunek ten potwierdza wymownie nie jedno przysłowie ludu, tyczące się obfitej jesieni i głodnego przednówku.
Spis wszystkich osad, wsi, miasteczek i t. p., nie jest bez interesu, nawet dla dawnej kraju historji. Najznakomitszemi pod wszystkiemi względami, obywatelami-posiadaczami ziemi, są tu hrabiowie Tyszkiewicze, do których kilkadziesiąt wsi należy. Książę Radziwiłł, który posiada 7.183 dusz, Borysowszczyzny (pod miastem powiatowem). Lecz właściwie za gospodarzy powiatu uważać tych należy, którzy tu fabryki, szkółki, biblioteki, kierunek, że tak powiem, wszelkiego ruchu, życia i postępu w swych rękach mają. Temi są hrabiowie Tyszkiewicze.
Nie dziwujcie się czytelnicy, że wam tem hrabstwem miotamy w oczy nieustannie: czynimy to nie przez żadne pochlebstwo, bo od żadnego z Tyszkiewiczów, nic prócz życzliwości nie potrzebujemy, ale żebyśmy zawstydzili nie jedną arystokratyczną rodzinę, która sądzi, że na zbutwiałych, acz zaszczytnych starych buławach, szablach i infułach, spokojnie zasypiać może, że starając się o owce, gorzelnie, buraki i swoją kieszeń najukochańszą, do niczego więcej nie jest obowiązaną. Takich rodzin w każdym powiecie naliczym wiele, a troszczących się o dobro publiczne, o sprawę ogółu, o postęp, o oświatę, pracujących sercem całem, jak ci, których wymieniam, — nie znam wcale, lub bardzo mało.
Ale zwróćmy się do Borysowa, za daleko jesteśmy już od niego. To co w opisie o jurysdykcjach powiedziano, do każdego innego powiatu zastosować się może.
Pod względem wyznań religijnych dzieli się ludność na 53.063 greko-rossyjskiego obrządku, 49.924 rzymian-katolików, 22 ewangelików, 1.569 staro-obradzców i 6.703 żydów płci obojej.
Przed nowem rozporządzeniem o klasztorach, znajdowały się w borysowskim trzy klasztory dominikańskie, jeden bernardynów i jeden bazyljanów. W dobrach klasztornych było tylko dusz 477, lecz mienie całego duchowieństwa rzymsko-katolickiego w ogólności wynosiło 3.000 dusz przeszło. Są trzy dziekanje (dekanaty) prawosławne, a dwie rzymsko-katolickie. Kościołów katolickich 13, ruskich cerkwi parafialnych 60; synagogi żadnej.
Od roku 1806 była w samym Borysowie, potem w miasteczku Chołopieniczach, szkoła powiatowa o czterech klasach, którą później zamknięto. Pozostały tylko dwie szkółki parafjalne, z których wkrótce jedna tylko się utrzymała. Tę hrabia Eustachy Tyszkiewicz ofiarą domu na jej pomieszczenie i funduszu na opłatę nauczyciela do dwu-klasowej podniósł.
Widzimy z tego, jak mało jeszcze o oświacie ludu, tym warunku jego postępu, pomyślano, i jak wiele do uczynienia pozostało. Lecz nie wszystko razem uczynić można.
Straż wojskowa, żołnierze na urlopie, kantoniści i inne osoby, pod wiedzą ministerstwa wojny zostające, nie dochodzą półtora tysiąca.
W zapasowych magazynach włościańskich liczyło się zboża: żyta czetwerti 29.905, jarzyny 17.728, w ogóle 47.633. Zapas ten w głodne lata 1844-45 zużyty został całkowicie.
Droga pocztowa, przechodząca przez powiat borysowski, dzieli się na sześć stacyj pocztowych. Most na Berezynie z groblami sążni 260 wynosi.
Głową rzek tutejszych jest Berezyna, wypływająca z północno-zachodniej strony tegoż powiatu pod Dokszycami, która wpada do Dniepru w powiecie rzeczyckim, spławna od ujścia Sierhuny. Dźwiga ona bajdaki z solą, zbożem, wódką, pieńką, wańczosem, klepką, maszty, szpyry, płyty towarne, brusy i kłody. Największa szerokość rzeki wynosi sążni 25-30, najmniejsza 15-20. Rząd zamyśla przekopać kanał do rzeki Sierhuny, dla ominięcia jezior Maniec i Pławjo, i oczyścić łoże często płytkie i zamulane samej Berezyny.
Oprócz Berezyny zasługują na wzmiankę: kanał sierhuczewski w roku 1803 wykopany z 12 śluzami; rzeki: Dźwinosa wpadająca do Wilji; Wilja biorąca początek w powiecie tutejszym w Milczu; Hajna uchodząca do Berezyny i Jessa do Ułły, przez którą łączy się z Dźwiną. Oprócz tych mniejsze rzeczki: Plissa, Seha, Bóbr, Bresiata, Rawa, Usiaża, Cna wiosną dozwalające spławiać drzewo. Dwanaście jezior i kilkadziesiąt wielkich strumieni (rzeczułek) dopełniają tego obrazu wodnych komunikacyj powiatu. Z jezior najznakomitszem jest zwane Pelik (Peleg u Buffona), którego wody rozpływają się w dwie przeciwne strony do Bałtyckiego i Czarnego morza.
Jarmarki drobne w miasteczkach: Chołopieniczach, Łohojsku, Ziembinie, ledwie zasługują na wspomnienie, i tu nawet nie miejsce mówić o nich.
Cały przychód z powiatu borysowskiego wynosi rządowi 162.745 rubli srebrem, a utrzymanie duchowieństwa, pensje urzędników i t. p., rozchody wynoszą 33.379 rubli srebrem.
Takim rysem statystycznym szczegółowym rozpoczyna się opisanie, a po nim następują wiadomości historyczne o mieście i powiecie, część książki bez ochyby najbardziej zajmująca i najlepiej wypracowana.
Borysów leży na lewym brzegu Berezyny, przy ujściu do niej Sehy, na pochyłej płaszczyźnie, gruntach piasczystych i błotnistych. Od północy osłania miasto góra, od wschodu blizkie lasy, od południa tylko odkryte. Pozór jego tak opisują wydawcy:
Przybywający spostrzega przed sobą gęsto ściśnięte, czarne, drewniane, kominami tylko i kościołem murowanym bielejące, nie wielkie miasteczko. Pod nogami widać przystań handlową, zabudowaną wzdłuż nad prawym brzegiem rzeki, zapełnionej najczęściej bajdakami, bielejącemi od rozpiętych żagli.
Mnóstwo ludzi wynoszących ze statków towary, liczne furmanki dla kupna produktów przybyłe i jakby obozem w oddzielnych gromadach rozłożone, ożywiony ruch w tem miejscu przedstawiają. Wspaniały most, na 2.000 arszynów długi, przystań z miastem łączący. Po za miastem widać wyniosły grzbiet wzgórza, obszerną zakończony płaszczyzną, która w uprawną rolę jest zamieniona. Na lewo pośród piasków mogilnik żydowski i gęstym sosnowym lasem zarosły; na prawo obszerne sianożęci i wypasów przestrzeń, którą Berezyna dwoma krętemi korytami przerzyna; cały zaś ten widok otacza w dali ciemny pas sosnowych lasów, w które powiat obfituje.
Klimat miejscowy wcale się łagodnością nie odznacza, w czerwcu stanowczo dopiero zaczyna się ciepło, zima trwa do połowy marca, mrozy tu dochodzą do 25 stopni R. Sady z powodu przymrozków wiosennych, rzadko owocem obdarzają. Autor utrzymuje, że nie będąc przyjemnym wcale, klimat jest wszakże bardzo zdrowy.
Herb miejski nadany w roku 1792 wyobraża w białem polu bramę z dwiema wieżami, między niemi św. Piotr z kluczami.
Latopisy litewscy przyznają założenie Borysowa Borysowi Ginwiłłowiczowi w drugiej połowie XII. wieku, ale pewniej daleko, jeśli nie zakład osady nierównie dawniejszej, to zamczysko należy się księciu Borysowi Wszewołodowiczowi około roku 1102. Pamiątką tych starych lat jest kamień w rzece Dźwinie, leżący o milę od Dzisny i inny między Kochanowem a Orszą. Ostatni ustawiony był w kształcie druidyckich dolmenów na czterech nogach kamiennych. Stryjkowski cytując pierwszy, wyczytał na nim czego nie ma, to jest: Grinwiłłowicza.
W roku 1127 zdobywa szturmem Borysów Wszewołod Olgowicz; wspomnienia historyczne od tej epoki aż do XIV. wieku milczą. Małe znaczenie grodu i miasteczka dość tłumaczy ten brak wzmianki o nich. W XIV. (ku końcowi) i XV. wieku kilkakrotne pochody Witolda na Orszę, Witebsk, Smoleńsk i Psków, zostawiły po sobie dotąd niezatarte drogi.
Siady tych Witowych dróg (w podaniach tutejszych Witold się Witem nazywa) są dosyć liczne. Stare gościńce, pola, studnie, noszą dziś jeszcze imię bohatera, po którym piętna stóp i podania dotąd pozostały. Jedna ludu powieść wspomina o trzebionych drogach, o zarzucanych przezeń błotach, o wznoszonych mostach. W Masałajach Witowa studnia dla niego w jednym z pochodów wykopaną być miała.
O Świdrygielle zapisały dzieje, ale lud nic nie zapamiętał; chociaż tu pochwycił księcia Michała Olszańskiego, którego kazał w Dźwinie utopić, odsyłając do Witebska.
W wojnach Aleksandra z teściem Janem Bazylewiczem w roku 1500, Zygmunta I. z Bazylim Iwanowiczem, kraj tutejszy był także teatrem ruchów wojennych; w Borysowie Zygmunt Stary posła od Ojca świętego Leona X. przyjmował; a nareszcie choć w małych potyczkach z siłami W. E. Moskiewskiego, zmusił je do cofnięcia się od Berezyny ku Dnieprowi. Tu gońce Michała Glińskiego, dwa razy zdrajcy, przynieśli królowi ofiary żalu, czy zemsty? Bóg tylko sądzić może.
Pobytu Zygmunta I., który tu odebrał wieść zwycięztwa odniesionego pod Kropiwną, nie ma śladu w Borysowie; i słusznie się dziwi temu autor. Lecz czas niemógł-że go zniszczyć?
Za Zygmunta Augusta nic się tu ważniejszego nie przytrafiło.
Stefan Batory dopiero, po Witoldzie następcą, (bo lud dobrze bohaterów odróżnić i pamiętać o nich umie), dotąd w ustach gminu tutejszego pozostał. Liczne powieści przejście jego tutaj opowiadają z poetycznemi szczegóły. W miejscu zwanem Stanicą Królewską lub Stań-Królem, szlachcic pokrzywdzony od wojska, zatrzymał go temi słowy.
Odpowiedź królewska na prośbę uciśnionego, któren się domagał wynagrodzenia z ziemi starościńskiej, Bierz i Milcz, dać miało początek osadzie zwanej Milcz lub Milcze. Są tu drogi Batorowskie, karczma u przewozu przez Berezynę Baturyną zwana; Biała-Łuża, której zalane wodą piaski, wysypaniu dla bohatera uczynionemu przypisują; a wreszcie niedaleko Stań-Króla, ciekawy Kamień Królewski. Na nim niezgrabnie wyciosany rycerz z mieczem i tarczą, nad głową wielka korona i głoski u spodu R. S. B. (Rex Stephanus Bath.), dwa koła poniżej wyryte jedno w drugiem, dały powód do mniemań, że tu król obiadował (mają oznaczać talerze).
Gmin, który pomni dobrze Batorego, nie zna całkiem Zygmunta III., który tu był przecież, idąc do Orszy. Gwagnin opisuje ówczesny zamek borysowski z basztami i parkanami, dosyć obronny, między parkanami ziemią i kamieniami umocniony.
Szkoda, że dawniejszego opisu borysowskiego grodu, nie zostawił nam w relacji dwojakiej podróży baron Herberstein, któren dwakroć przejeżdżając tędy, zapisał ledwie miejsca nazwisko, brak dróg dobrych w kraju pustym i oddalenie od Orszy.
Zamek też nigdy nie musiał być obwarowanym ze szczególnem staraniem, choć wielce na to zasługiwał położeniem swojem. Była to zawsze drewniana, długa budowa, na wyspie, z jedną drewnianą także bramą. Dziś i to zniszczało, lub całkiem zmieniło nazwę i przeznaczenie; na tem miejscu stoją koszary i karczma zajezdna.
Umieszczone tu przez autora myśli i badania o handlu, ze szczególną troskliwością są opracowane i na szerszy rozmiar daleko, niżeli borysowskiego powiatu opis wymagał. Ale inaczej, cóżby się powiedzieć dało? jak się wytłumaczyć było można?
Obszernie tu mamy o projekcie połączenia dwóch mórz za Zygmunta III. powziętym, przez Berezynę z Wilją, i projekcie, któren na papierze pozostał aż do 1806 roku, a raczej do 1799, w którym kanał berezyński kopać rozpoczęto.
W roku 1655 szturmem zdobyty Borysów przez wojska cara Aleksego; Stefan Czarniecki nadaremnie w roku 1660 trzymał go w oblężeniu, od którego odstąpić musiał.
Spotykamy wreszcie, po Witoldzie i Batorym, Karola XII. u Berezyny, przepowiadającego może nowy i straszniejszy nad wszystkie boje, który historję tego kątka ziemi miał wsławić. We wsi Uchołoda są ślady przejścia Szwedów Karola XII. w mogiłach i długiej grobli, „królewską“ zwanej.
Miasto Borysów należące od najdawniejszych czasów do starostwa, po drugim podziale oddzielone od niego zostało przez cesarza Pawła; starostwo nadane zaś książętom Radziwiłłom.
Nadania miejscowe nie sięgają bardzo odległych czasów (znać dawniejsze zaginęły), gdyż najpierwsze z czasów Zygmunta Augusta (1563 roku). Ważnym jest akt renovationis z roku 1792 dnia 15. czerwca. Pomimo tych przywilejów, które nie potrafiły zapobiedz przywłaszczaniu sobie władzy nad nim starostw, Borysów swobodniej rządzić się poczyna w roku 1798.
Pojąć łatwo, że miasto narażone położeniem swem na wojny i napady, akt starych mieć nie może. Najstarsze poczynają się w drugiej połowie XVII wieku.
Sięgając XII. wieku, nie ma przecie pamiątek dawnych, ani budowli; podania są tu jedynemi skarbami przeszłości. Kościół miejscowy, jak dziś jest, przeszłego nawet wieku nie dochodzi.
Przychodzim do chwili, która najżywiej dla strony tutejszej jest pamiętną, która zatarła krwawym blaskiem swoim wszystko, co tu wprzód jaśniało — do odwrotu Napoleona w roku 1812 i bitwy nad Berezyną. Opisana ona szczegółowie, żywo i malowniczo w dziele naszem i do niego odsyłamy czytelników. Ten ustęp najwięcej zajmujący, wybornie wypracowany, nic nie zostawia do życzenia. Nawet podania, nawet powieści ludu, dodają mu barwy i świeżości. Gdzież nie wzrośnie podanie, gdzie baśń się nie wciska?!
Czytając wypisane przez hrabiego Tyszkiewicza, przytomni niejako jesteśmy procesowi tworzenia się ludowych tradycyj i zdumiewamy się nad siłą, z jaką rosną i przeszłość malują. Wiele w tej sile fantazji, mniej prawdy niestety!
Nic nie powiemy o skarbach Francuzów, których tu opowiadają takie mnóstwo, ale musiemy wspomnieć, że wójt wsi Sciudzionki „pokazuje miejsce, gdzie król pruski był ubity; opowiada, jak później, niedawnemi czasy ukazywał się Turek i t. p.“
Nie prędko po klęsce doznanej w roku 1812, miasto Borysów do porządku przychodzić zaczęło, zniszczone musiało się odbudowywać, a przez jakiś czas, nawet jurysdykcje w lichych mieściły się domkach, szkoły całkiem wyniosły się do Chołopiewicz.
Borysów w roku 1680 miał rynek z komorami, cerkiew św. Spasa, domów 382; dziś połączony wspaniałym mostem z prawym brzegiem Berezyny, ma dwie cerkwie drewniane, kościół murowany jeden, dwie bożnice żydowskie, dwa młyny, 609 z górą domów, a w nich 5.917 mieszkańców. Kupców chrześcjan 8, żydów 44, mieszczan 420, żydów 1566, hrażdan (obywateli miejskich) 80. Na kwadratowym rynku miasta stoi w pośrodku cerkiew prawosławna, w 1834 roku wzniesiona. Ulic i uliczek około 20, w części tylko brukowanych. Na miejscu dawnego zamku, na wyspie, stoi ostróg.
W okolicy zwraca uwagę wojenna słoboda żołnierzy inwalidów.
Dochody miasta nie przechodzą 1790 rubli, rozchód wynosi 1660 rubli. Mieszczanie trudnią się uprawą roli, wszyscy prawie mają ogrody i pola; wstęp do lasów, dawniej od starostw dozwalany, dziś kupnem drzewa zastąpiony.
Oprócz szpitala kościelnego, żadnego innego nie ma dobroczynnego zakładu, żadnej też fabryki; spław na Berezynie wszystkich zajmuje.
Handel tutejszy dosyć jest czynny. Berezyna na Dniepr niesie drzewo, smołę aż do morza Czarnego przeznaczone; nawzajem od Krzemieńczuka przychodzi tu sól, w mniej urodzajne lata zboże, krupy. Nieco trudniejszy jest spław drzewa do Bałtyckiego morza, przeciw wodzie do jeziora Pelik, na śluzy lepelskie, jezioro, przekopem od Ulanki, Ulanką na Dźwinę. Śluzy i porohy Dźwiny, a mianowicie długość tej drogi, trudną ją i mniej powabną czynią. Lecz wkrótce może połączenie Dźwiny z Berezyną prostsze i łatwiejsze, i w tej stronie ożywi handel.
W roku zwyczajnie urodzajnym przychodzi tu z Małorossji na 250.000 rubli srebrnych towaru, w tej sumie samej soli za 230.000 rubli srebrnych.
Handel drzewny tutejszy roczny nie przechodzi 195.000 rubli srebrem.
„Widok powierzchowny miasta Borysowa — pisze autor, którego tu wyrazy przywiedziemy w całości — jest tenże sam, co i wszystkich innych, małych litewskich miasteczek. Prócz obywatela za interesem przybyłego, albo urzędnika docześnie zamieszkałego, liche i brudne żydowstwo wszystkie celniejsze domy, place i ulice miasta zalega i cały przemysł trzyma w swych rękach; mało znaczący handel przewozowy, towar łokciowy, produkta konsumcyjne, gorące napoje, rzemiosła wszelkiego rodzaju, wszystko jest w rękach żydów. Mieszczanin w długiej szarej kapocie, z czapką barankiem obłożoną, czego tylko potrzebuje, z rąk żyda nabywać musi; nie ma bowiem dosyć siły w sobie, a wszystkim im w ogóle brak potrzebnej jedności i umiejętności, ażeby gałąź przemysłu handlowego z rąk żydowskich wytrącić i sami utrzymać mogli. Mieszczanie borysowscy najwięcej rolą się zajmują. Niektórzy z nich są kowale, szewcy, a najczęściej umiejętni i wyborni rybacy. Latem zwykle nabiera Borysów więcej życia; włościanie małorosyjscy, flisy z bajdaków, pospólstwo z stron różnych, płytnicy naprzemian przybywający, widzieć się dają na ulicach, lub po małych kramikach, gdzie drobne i skromne potrzeby swe opatrują. Często spostrzedz można kilku takich ludzi, a pośród nich żyda, wymownie ich odurzyć usiłującego, za temi innych żydów trzymających ich na oku, aby gdy się pierwszemu nie uda, ponowioną natarczywością i wybiegami, drobiazgową korzyść z nich wyciągnęli. Często się zdarza, że za przybyłym, przyzwoicie odzianym obywatelem, dwóch lub więcej żydów w tropy goni; oglądając go, mierząc dokoła okiem, czynią między sobą narady, uwagi i spostrzeżenia; są to miasteczkowi krawcy, którzy na plecach przybyłego pana odbywają swojej profesji naukę; dochodzą kroju jego sukni i wzór z niej zdejmują, aby, jeśli któremu z nich dla kogo z okolicy odzienie zrobić wypadnie, mógł go zapewnić, że modny frak lub surdut uszyje. Osoby takie i tym podobne widoki, stanowią znamię i rys wydatny miasta Borysowa; wszędzie żydzi, wszędzie pospólstwo.“
Ale z różnorodnego pospólstwa tego, ileżby zajmujących utworzył obrazków badacz obyczajów gminu! Ile ich jeszcze żyd dostarczyć może, choć go już tak na wszystkie strony obracano.
Dwa tylko jarmarki ma Borysów: na Nowy Rok i w dziesiątą niedzielę po Wielkiej nocy; oba mało znaczące.
Włościanie tutejsi — powiada dalej autor — są urody nieprzerosłej, ani zbyt mali, postawy ciała foremnej, zdrowi, do pracy leniwi, o zachowanie swej własności niedbali, w naruszeniu cudzej nieskrupulatni. Wpływ przemożny żydów, szeroko dotąd pośród wiosek obywatelskich rozpostarty, zdaje się być główną tego przyczyną.
Dodajmy, że nie mniejszą przyczyną złego, jeśli jest, są zawsze sami właściciele ziemi. Jak za dzieci złe zawsze odpowiada ojciec, tak za włościan właściciel ziemi. Do niego należy poprawa ich moralna, dobry byt, wszystko; gdyby chciał, może ich niedolę osłodzić, odwieczną niewiadomość oświecić, zepsucie, położenia ich skutek, wstrzymać i uleczyć. Żydzi są tu tylko, jak wszędzie, czynnymi współpracownikami dziedziców. Złe, jakie widzimy w najniższych społeczności klasach, ani nas zadziwiać, ani względem nich zrażać nie powinno. Jakież to wychowanie tych ludzi? jakie staranie o moralne (o umysłowem i mówić nie można) udoskonalenie? gdzie piecza o te dzieci, które jak wołu wprawiają do pracy, nie dając im ani czasu, ani chęci wzniesienia oczu nad czarną ziemię i zadymioną chatę? Możemyż wymagać po nich cnót, których nie szczepim?
Nie obwiniajmy, bo wina jeśli nie na nas, cośmy wszystkiego w chwili uczynić nie mogli, to na dziadów i pradziadów naszych spadnie. Pod względem dobrego bytu wprawdzie wieśniak naszego kraju daleko stoi wyżej od biednego proletarjusza Irlandji i Francji nawet, wyżej też od niego stoi moralnie; umysłowie tylko nikt już od niego niżej stanąć nie może. Jegoż w tem wina? Lud, któren obwiniamy, jest przecie stokroć cnotliwszy od nas samych, jeśli weźmiemy w rachunek, że go nikt tej cnoty nie uczy, nikt nie wpaja, choć od niego wymagamy jej przecie.
Lud powiatu borysowskiego, wedle sposobu życia, dzieli autor na mieszkańców leśnej części i polistej: „Mieszkańcy strony południowej i zachodniej, lasami zarosłej, mającej spławne rzeki, do ciągania towarnego lasu zimą, do spławiania go latem nawykli; z tej pracy, nie wychodząc daleko od domów, otrzymują w znacznej części swoje zarobki. Każdy z porządnych włościan bywa tu zwykle opatrzony w niemałą liczbę zdrowych i dobrze utrzymanych koni, w znaczne trzody bydła, które po lasach się pasą. Domy mieszkalne i zabudowania gospodarskie niemal u wszystkich włościan zwykle brudno są utrzymane; dachy na nich porujnowane, pogniłe; parkany co jesień rozebrane i spalone, bo na postawienie nowych, drzewo ich nie wiele pracy, a nic zgoła pieniędzy nie kosztuje; każdy z nich najdalej o kilkaset kroków od lasu mieszka, a wspólnictwo własności leśnej do dziś dnia tak jest tu w używaniu, że włościanin w lesie obywatelskim bez żadnej uwagi na jego własność rąbie, psuje, co chce i gdzie mu się podoba, nie szukając na to żadnego pozwolenia; nakoniec przedaje na swój dochód drzewo, węgiel, smołę w przekonaniu, że to najprawniej czyni.“
Któż temu winien? jeśli nie właściciele, którzy nie starają się w lasach zaprowadzić porządku, choćby to może po wiekowym nałogu z trudnością przyszło? Chcemyż żeby włościanie szanowali, czego my nie szanujemy i o co niedbamy?
Idźmy dalej:
To wspólnictwo i łatwość otrzymania w potrzebie drzewa, może być główniejszą przyczyną, że się z tak łatwego nabycia własności leśnej, w włościanach naszych nie wyrobiło uczucie potrzeby zachowania czystości, porządku i oszczędności w zabudowaniach. To niedbanie o budowle i własne mieszkania, stawia nieoswojonemu i niedoświadczonemu oku przejeżdżającego obraz nędzy kraju większej, niż ona jest w rzeczy samej. Gospodarstwo rolne u mieszkańców tej strony dosyć jest niedołężne i ograniczone; pola niewiele mają, sieją zawsze tyle, ile do wyżywienia siebie i swych domowników potrzebują; myśl zapasu rzadko im do głowy przychodzi; handlu ziarnem zgoła nie prowadzą. Znają się na rybołówstwie i myśliwstwie, mając nie małą liczbę barci i ułów po lasach. Włościanie leśni, okrążeni takiemi bogactwami przyrodzenia, nie lękają się niedostatku, bo choć przypadkiem zima wcześniej się zacznie, a wody przed czasem opadną, lub na polu nieobfity urodzaj, skóra dzikiego zwierza, sztuka zwierzyny ustrzelona, lub pracowita pszczoła, dochód mu przyniesie, a ludzie handlujący, Berezyną chleba dostarczą. Ubiór tych włościan jest wcale skromny: mężczyzna nosi zwyczajnie siermięgę (kapotę) szarą lub ciemnej barwy z maleńką zamiast kołnierza wypustką, z sukna bardzo mocnego i trwałego prostej wełny, tkanego sposobem właściwym naszym wieśniakom we trzy nitki; czasem bywa biaława, krój ma w sobie właściwy, zawsze jednostajny u mężczyzn i kobiet, nie szeroka, poła na połę daleko nie zachodzi, za kolana rzadko przedłuża się, u kobiet stóp sięga, równie latem jak zimą do użycia służy; póki nowa, zowie się świtą. Drugą odzieżą jest także kapota z płótna grubego, takiegoż jak poprzedzająca kroju, zwana nasuw, i kładzie się czyli nasuwa na wierzch siermięgi, podczas deszczu jesienią lub śniegów zimową porą. Kożuch podobnegoż kroju, bardzo częstego jest użycia, jesienią, zimą, a przy ostrzejszych zmianach powietrza i latem ciągle noszony; w mrozy kładzie się na kożuch siermięgę i nasuw.
Do podwiązania się służy dziaha, to jest: pas zazwyczaj rzemienny z klamrą do zapinania, przy którym wisi rzemienna kaleta, a w niej nóż i krzesiwo z hubką.
Spodnie latem z płótna, zimą sukienne, na uczkurni, to jest: postronkiem ściągające się. Na nogach rzadko buty skórzane, zwyczajnie łapcie, rodzaj obuwia w kształcie trzewika, z łyka lipowego, wiązowego, a w niedostatku i łozowego uplecione, które czarnym rzemieniem lub postronkiem, na oburucz (czyli z obojej strony) okręcając nogi, od stóp do kolan, dobrze płótnem obwinięte, przywiązują. Czapka zimą z siwych lub czarnych prostych owiec, zwyczajniej z prostego sukna, baranem podbita, z długiemi uszami, latem okrągława w rodzaju kołpaka, z takiegoż sukna, a czasem kolorowa z cieńszego. Jak zimą tak latem szyja naga, koszula spięta błyszczącą spinką piersi okrywa. Kobiety, równie jak mężczyzni, używają siermięgi, nasuwu i kożucha, ale bez pasa, częściej trzewika niż łapci, latem pospolicie boso.
Mężatka od dziewczyny strojem głowy różni się; pierwsza obwija głowę płótnem białem namiotką zwanem, którem otulając opięto podbródek, część policzków i uszy, daje nad czołem wystawę, a z tyłu popuszcza dwa kłapcie; u młodych wierzch zdobi ogrodowy kwiatek; druga nigdy nie nosi namiotki, pospolicie zawiązuje chustkę, przypina kwiatek, lub jeśli mieć może, koniec pawiego pióra, z pod której puszczone są na ramiona dwa długie sploty włosów, wstążką lub kwiatem zakończone, młodsze nie noszą nawet chustki, mają gładko uczesaną głowę, z dwoma splotami włosów. Sznurówka, cały stan okrywająca, zawsze kolorowa, dziewkom właściwa; andarak czyli spódnica, dokoła otulająca, sznurkiem ściągnięta, częściej kolorowa niż płócienna, na tej płócienny fartuszek, na szyi mnóstwo paciorków; kolców u uszu nigdy prawie. Młode mężatki i dziewczęta, całe w bieli, idąc do dworu na robotę, osobliwie czasu żniwa, sztywnie i jak najczyściej ubierają się.“
Mieszkańcy zachodnio-północnej części powiatu polistej, z okolicy Dokszyc, zupełnie się od poprzedzających różnią ubiorem. Odzież, świta sukienna po kolana, bronzowego koloru, na niej biały nasuw płócienny, opasany rzemiennym pasem; łapcie w kształcie trzewika plecione, do kolana aż opasujące nogę rzemieniem, lub powrozem. Szyja naga, koszula spięta spinką. Kobiety noszą namiotki staranniej obwiązane, świty bronzowe, andarak kolorowy, trzewiki lub łapcie. Dziewki chodzą w bieli cale. Mieszkańcy pól cały dochód mają z roli, przewozu i zarobkowania za domem. „Domowstwa ich, — pisze autor, — są zwykle czysto, dobrze i ochędożnie utrzymane; ogrodzenia wszędzie całe, zapasy drzewa opałowego porządnie ułożone, rozsądnie i w miarę potrzeby używane; narzędzia rolnicze i wozy starannie zachowane, zatem długotrwałe, bo nabycie drzewa nie mało ich kosztuje.“
Utyskuje autor na brak podań; przecież gdzie się dochowały ślady Witowych pochodów, Batorowych stannic i szwedzkie mogiły na niedostatek ich zbytecznie uskarżać się nie można. Być bardzo może, że w przyszłości wszystko to zatrze pobojowisko pod Sciudzionką, które dziś już sprowadza tylu ciekawych ku sobie.
Miasteczka powiatu borysowskiego, nie odznaczają się niczem takiem, czemby na siebie szczególną uwagę zwrócić mogły. Jest ich tu siedm, których dzieje szczegółowe poprzedza rys ogólny historji miasteczek w prowincjach naszych, pracowicie wykończony.
Ze wszystkich zastanawia najwięcej miasteczko Łobojsk, którego tu dzieje opowiedziane są wybornie, i istotnie ciekawe. Osada ta sięga odległej starożytności, bo już w połowie XII. wieku wspomnienie o niej w Ipatjewskiej kronice. W rodzinie Tyszkiewiczów zostaje od trzynastu pokoleń. Ślady tu pieczołowitości o nie dziedziców, więcej niż gdzieindziej widzieć się dają. Łohojsk, sam tylko w powiecie borysowskim, ma fabryki: tkanin lniano-bawełnianych (założoną przez dziedzica w r. 1837) i odlewów żelaznych. Ma bank pożyczki dla mieszkańców, których dobry byt najwymowniej dowodzi, że starania zawsze wieńczy skutek, byleby te wytrwale myślą pewną kierowane były.
Zakład tutejszy tkanin lniano-bawełnianych ma 50 warsztatów, na których na rok wyrabia się od 800 do 900.000 arszynów; z obrotem kapitału od 20 do 25.000 rubli srebrem. Przędza lniana kupuje się w kraju, bawełna przychodzi z manchesterskich przędzalni.
Nie będziemy się tu rozciągali nad historją cerkwi i kościołów, których liczbę wyżej wypisaliśmy, i powiemy tylko w ogólności, że starych tego rodzaju gmachów nie ma wcale. Fundacje są dawne, ale budowy nie sięgają czasów, którychby pamiątką będąc, zastanawiały nas pod względem sztuki, lub tradycyjnej normy budownictwa. Opisawszy cerkwie i kościoły z ich aktami, o założeniu poświadczającemi, wspomniawszy o zakonach, przystępują wydawcy, do rysu geognostycznego powiatu, krótko bardzo skreślonego, ale dostatecznego dla ziemi, która nie zdaje się nic szczególnie zastanawiającego w łonie swem ukrywać.
Następuje obszerny artykuł o gospodarstwie ziemiańskiem, ze wszech miar ciekawy i zajmujący, tem właśnie może, iż autor wszystko spisał, aż do najznajomszych nam i pospolitych czynności, któreby innemu mniej bacznemu oku łatwo wymknąć się mogły, a przecież do obrazu całości należą. Opisy nawet narzędzi rolniczych, które wkrótce znikną z udoskonaleniem niezbędnem rolnictwa, do jakiego idziemy, nazwania i t. p., będą dla przyszłości jedynem źródłem, z którego ucząc się dziwić będzie, jakeśmy spali długo.
W dziewiętnastym wieku, użycie smyka np. (brony z kłód jodłowych zupełnie pierwiastkowej) ledwie do uwierzenia!
Obszerna ta rozprawa bezsprzecznie do najlepszych w dziele tem należy, a nawet można powiedzieć, jest najdobitniejszym obrazem stanu gospodarstwa, nie w jednym tylko borysowskim powiecie, skreślonym ze znajomością rzeczy prawdziwą, z cierpliwością i zamiłowaniem dokładności chwalebnem. Może ona służyć za wzór do rysów gospodarstwa w innych prowincjach, któreby na udoskonalenie jego wpłynąć mogły, wskazując jak nisko stoimy w tym względzie. Nie wszystko zapewne odrzucać potrzeba, co wiekowe doświadczenie nam dało: lecz wszystko prawie udoskonalenia wymaga na tle naszem, naszego; ale potrzebujemy i tu postępu.
Mamy tu wiadomości o ogrodach także, o lasach, o handlu drzewem, miarach, wagach i t. p. Wracamy jeszcze raz do wieśniaka, o którym mówiąc, autorowie odzywają się z tem samem zdaniem, jakie nieco wyżej zbijaliśmy. Nie będziemy powtarzali swoich protestacyj, lecz przekonani jesteśmy, że głębsze wniknienie w stan ludu zmieni wyobrażenia piszących. Wiele jest złego, ale gdzie nikt nie piele, chwast rośnie swobodnie.
Utyskiwania na pijaństwo słuszne, ale i tu kto mu winien? Jeśli żyd, czemu go nie wypędzim?? Wszak żyda trzymać nikt nie zmusza? i borysowski powiat pochlubić się może, razem z Zarządem Mińskim, że pierwsi w r. 1841 prosili o wygnanie żydów z karczem. Po żydach w spadku pozostałe pijaństwo, ze zmniejszeniem gorzelni, z pilnem okiem na szynki, a najbardziej z moralnem podniesieniem ludu ustać musi.
Z całego rysu gospodarskiego wnosząc i opierając się na wniosku autora, widzimy że borysowski powiat wcale do urodzajnych okolic należeć nie może. W siedmiu latach jeden wielki urodzaj, jeden nieurodzaj, jeden rok średni, dwa nieco lepsze, dwa nieco lichsze od średniego oto obraz cały. W ogólności więc, niewdzięczną jest dosyć rola, lecz czy takąby pozostała przy staraniach umiejętnie skierowanych na ulepszenie jej? Wątpimy bardzo.
W leśnej części powiatu myśliwstwo, jeśli nie gałąź przemysłu, to pewien dochód dla wieśniaka i zabawę dziedziców stanowi: słusznie mu należał rys szczegółowy także. Tu jeszcze polowanie na niedźwiedzie, na dziki, łosie, sarny (rzadkie), wilki, rysie, kuny, wydry, borsuki, obfitym często wywdzięcza się plonem; a rybołówstwo zajmuje wszystkich, w pobliżu jezior i rzek zamieszkałych. Sum, jaki się tu poławia, waży czasem 120 funtów.
Z chorób endemicznych tylko kołtun, o którym już tyla pisano, może się słusznie nazwać tem imieniem: inne właściwie nie są niemi. Febrę przepuszczającą, skrofuły, i t. p. winni mieszkańcy nie tak klimatowi i ziemi, jak sposobowi życia i niedostatkowi, częstokroć do użycia pokarmów niezdrowych zmuszającemu. Artykuł o chorobach nic zastanawiającego nie zawiera: a spis roślin, wedle wszelkiego podobieństwa, musi tylko znaczniejsze obejmować. Trochę obfitszy jest artykuł o grzybach, i nie braknie mu nic, krom naukowych nazwisk, pod któremi są znane; a bez nich, z powodu różnego przezywania w różnych okolicach, nic się tu, oprócz o najznajomszych nauczyć nie można.
Zbiory naukowe Borysowa ograniczają się kilku prywatnemi, z których najznaczniejszy jest Łohojski.
W Mściżu u p. J. Slizienia, zbiór roślin i szklarnie, biblijoteka do 7000 dzieł dochodząca, zbiór medalów i monet (2000), zaszczyt przynoszą zacnemu posiadaczowi. Zamiłowanie w nauce, w naukowych skarbach, które ją dotykalnie przedstawiają, w utworach sztuki, i oto dziś cecha, która jedynie od gminu odróżnia. Ci co bez książki, bez myśli, bez celu żyć mogą, to gmin prawdziwy, to tłum; każdy w miarę swej możności, przy dzisiejszej taniości rzeczy, podsycających i kształcących umysłowy żywot, zdobyć się na nie może. Gdybyśmy mniej kart, mniej butelek, mniej stemplowego papieru na procesa niepotrzebne kupowali, mielibyśmy wszyscy więcej pokarmu dla ducha, i więcej wartości w oczach własnych.
Jedyne zasoby powiatu borysowskiego znajdują się w Mściżu i Łohojsku.
W Łohojsku biblioteka, kilka tysięcy dzieł licząca, zbiór aktów, dyplomatów, autografów, medalów i monet (1140). Starożytności różnych, jako: krzyż kościelny z czasów Zygmunta I., dwa pałasze z popiersiem Batorego, chorągiew szwedzka zdobyta przez Stefana Czarnieckiego, pałasz Piotra W., laski, karabele, buzdygany, buławy, broń, zbroje, i t. p., godne są widzenia. Oprócz tego, rzeźby i odlewy różne, a jak dla nas najciekawsze roboty p. Rafała Slizienia, którego talent tak głośny, a tak mało komu bliżej znany, i 220 blach, rytowanych przez krajowych sztycharzy (zbiór jedyny w swoim rodzaju), powiększają tutejsze skarby. W zbiorze rycin i rysunków, spotykamy roboty: Czechowicza, Smuglewicza, Damela, Rustema, Orłowskiego i wielu innych; z obcych: Canalettego, Dominiquina, Wouwermana, Sotimeny, Callota i t. d.
Są tu jeszcze etruski i naczynia z Herkulanum i Pompei. Jeśli dodamy, że hrabia Tyszkiewicz, posiadacz tych szacownych zbiorów, spieszy niemi wspomagać każdego z piszących, że chętnie dzieli się tem, co zebrał i na korzyść ogólną rad obrócić, co mu dały zamiłowanie rzeczy krajowych, sztuki i nauki, i usilna praca, dopełniał najlepiej tego rysu. Cześć niech będzie ludziom takim.
Właśnie też, o czci mówiąc, natrafiamy na sławnych ludzi borysowskiego powiatu, o których osobną znajdujemy wiadomość. Pochlubić się godzi, by zachęcić tych którym jeszcze lub stara sława, lub walka choć bez sławy a z pożytkiem, zasmakować może. Nie jeden sił nabierze do pracy, gdy ją ocenioną i uczczoną, choć późno zobaczy. Najsławniejsi Borysowianie są: ś. p. Feliks Żukowski, profesor b. uniwersytetu wileńskiego, rodem z parafii mściżskiej, z ubogich bardzo rodziców (ur. 1782 d. 25 maja, umarł 1834, d. 9. lutego) filolog i badacz starożytności; i zmarły także, profesor Ignacy Szydłowski, urodzony w Hajnie. O obydwóch wiadomość zajmującą dają wydawcy; może też drugiego z nich, jako ziomka, zbyt wysoko oszacowali. Nie jest Szydłowski bez zasług, i gdyby tylko jako wydawca wizerunków stawał przed nami, jużby mu odmówić ich nie można; ale jako poeta, jako krytyk, jako pisarz wreszcie, nie odznacza się ani talentem wyższym, ani żadną wybitną dążnością, któraby myśl czynną, żywą w nim okazywała. Gdyby ten dowcip, którym w rozmowach, w nieznanych artykulikach, w szyderskich ucinkach, szafował, użył był inaczej, możeby on cechę wybitną jego fizjonomji literackiej stanowił. Wdzięczni jesteśmy wydawcom za spis artykułów Szydłowskiego, artykułów drukowanych różnocześnie, któren będzie wskazówką dla przyszłego bijografa.
Przychodzim wreszcie do monografii ludu, zbioru pieśni jego, i opisu weselnych obrzędów, któren nowym jest materjałem do historji klasy tej, przechowującej w sobie odległych wieków jeszcze pojęcia, podania i symbole. Ileż to, dziś bez znaczenia dla nas pozostałych ceremonij, głębokie niegdyś miało znaczenie, którego sam lud już nie wie, powtarzając bez myśli, co z myślą czynili dziadowie.
Tłómaczenia pieśni Szydłowskiego nie zasługiwały na przedruk nowy: starając się o wdzięk jakiś pieszczony, tłómacz zatarł właściwy im charakter. Nie chcemy bez dowodu zarzutu tego czynić, oto jeden. Pieśń ludu mówi:

Nie siadzi Tacianka bokam,
Heta tobi nie z narokam;
Siadzi sabie praściusieńka,
Budzie tabie milusieńka.

Tłómacz zaś:

Nie patrz Tacianko na stronę,
Nie są to żarty zmyślone; (??)
Siądź prosto, podnieś oczęta,
Zajmie je luba ponęta. (?!!)

Lecz mając w artykule p. E. M. pieśni ludu oryginalne co ważniejsza, możemy opis wesela przez Szydłowskiego opuścić.
Uroczystości te obchodzone przez lud, jak pieśni, zbliżają się wiele do innych u ludu litewskiego i ruskiego postrzeganych; z tą tylko różnicą, że w borysowskiem wpływ starej litewszczyzny jest bardzo widoczny i pierwszy raz w zbiorze tym na jaw wychodzi. Dotąd mówiono tylko o wpływie Rusi na Litwę, lecz okazuje się, że i Litwa w prowincjach, z któremi długo spojoną była, wiele swojego pozostawiła. Obchodzenie kupałły, dziadów, radawnicy wiele ma styczności widocznej z litewskiego pogaństwa obrzędami. Dobrze, że nie pogardzono i zabobonami ludu, które są pewnie pozostałością starej wiary, utrzymującą się pomimo nowej lub do niej przylepioną. Przysłowia także w zajmujący sposób ułożone, nie mało się przyczyniają do przedstawienia nam tutejszego ludu. Niektóre z nich malujące naprzykład stosunek pana do włościanina, wyborne. — Łaska pańska tylko do proga. — Nie tyle pan dokuczy, co panięta (officjaliści). Wół ma język długi, a gadać nie może. — Prosi pan na tłokę, a nie przyjdziesz, za łeb powlokę. — Pany się z sobą drą, chłopom czupryny drżą. — Gdyby nie pański rozum, a nie nasza chytrość, przepadlibyśmy. — Gdy ci wierzą, nie klnij się; gdy cię biją, nie proś się.
Ostatnie, w kilku słowach głęboką znajomość ludzi okazuje. Wzbudzasz niewiarę, gdy sam czując fałsz, zbytkiem dowodów chcesz go wmówić; drażnisz gniew, gdy się chcesz jego skutkom wyprosić.
Przysłowia, pogadanki, wykrzykniki, w których lud sam siebie i świat ze swojego stanowiska maluje, które przy pieśni gminnej uderzają zupełnie odrębną fizjonomją, bo pierwsza idealizuje, drugie nagą chwytają rzeczywistość, zebrane tu w wielkiej liczbie i ułożone z myślą rozklassyfikowania, rzucają wiele światła, na obraz borysowskiego gminu. One też kończą jego monografiją, po której tylko krótka rozprawa, o śladach słowiańszczyzny w powiecie tutejszym i dodatki następują.
Otóż treść całego dzieła, z której widać, żeśmy ją, nie napróżno w początku chwaląc, za wzór dla innych stawili. Zupełny brak systematycznego układu, jest jedynym zarzutem, jaki dziełu temu uczynić można. Lecz z tychże materjałów, łatwo systematyczniej ułożyć, a bez nich żaden system, sam przez się nic nie powie. Badania historyczne, rys gospodarski, obraz ludu, odznaczają się i pracowitem wykończeniem, i zbiorem ciekawego materjału. Wszędzie styl zastosowany do rzeczy, niewymuszony, prosty, jasny a kilku ledwie dojrzanych russycyzmów, w książce tego rodzaju prawie nieuniknionych, nawet wyrzucać nie chcemy autorom. Bodajbyśmy jak najwięcej dzieł tego rodzaju i tak dokonanych mieli.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


I.
WYPRAWA DO CHOCINIA.

Wielu uczonych zastanawiało się nad rozchodzeniem się dźwięku w powietrzu, nad biegiem światła, nad szybkością, z jaką płynie i odpływa materja elektryczna; żaden, o ile wiem, nie ułożył formuły, według której możnaby wnioskować o rozchodzeniu się wieści. Gdyby to nie było zuchwałem, rzekłbym, że wieść każda rośnie w stosunku kwadratów odległości od miejsca, którego się dotycze, i w stosunku liczby osób, które ją sobie podają. Ale na co nam te formuły, mówmy o rzeczy jak się miała.
Działo się niedawno, bardzo niedawno; uciekłem od kłopotów gospodarskich, odetchnąć o kilka mil od domu, u przyjaciela Kazimierza; może też trochę od książek uciekłem, bom ich tylko wziął parę do podróżnej torby, i jakby dla przyzwoitości zapakowałem „Mindowsa“ także, którego jednak nie tknąłem potem, choć go wziąłem na przypadek natchnienia, (a między nami mówiąc, wcalem się tego przypadku nie spodziewał). Wyjechaliśmy skwarnym dniem w drogę: ja szczęśliwy, że dni kilka myśleć nie będę o gospodarstwie, o fabrykach, o wapnie i cegle; on trochę niespokojny o żonę i dzieci, które odjechał od dni kilku tylko. Ależ który poczciwy człowiek nie doświadcza niespokojności takiej, nawet powracając z przejażdżki w pole? Jechaliśmy więc, i opisywać wam nie będę mojej całej podróży. W Łucku pokazałem już towarzyszowi podróży chmurę na północy, z której się grzmotów spodziewałem; ledwieśmy dojechali do Jarosławicz, lekki wprzód obłok wzniósł się straszliwie czarny, oświecony dziwnie zachodzącem naprzeciw słońcem, grzmiąc, hucząc i niekiedy złocistą przerywany błyskawicą. Zdążyliśmy do gospody, pozatykali kominy, zamknęli okiennice i posilać zaczęli, oczekując burzy. Wśród rozmów różnych, Kazimierz wspomniał mi kilka miejsc, niedalekich jego wioski, a może wartych widzenia. Mówił mi o Hulczy, o Peredylu, o Dermaniu, gdzie dotąd celę Hryszki Otrapiewa ukazują, wreszcie o Chociniu wspomniał.
— W Chociniu — mówił — na starem zamczysku jest pieczara długa w ziemi wykuta, w której była nieboszczka pani K. Wejście do niej ma być zawalone, jednakże wcisnąć się można, ściany jej okryte być mają napisami, których ani pani K., ani nikt dotąd wyczytać nie mógł.
— A! — podchwyciłem — pojedziemy tam! pojedziemy koniecznie, odkopiem wejście, odrysujem pieczarę, zdejmiem fascimile napisów. Kto wie, może staro-słowiańskie, może runiczne, bo znam położenie Chocinia nad Horyniem, jest to odwieczna sadyba!
I uściskałem Kazimierza pełen radości i nadziei, gdy grzmot się odezwał, bryczka się zatrzęsła, ukazała się błyskawica i ojciec Franciszkan z Międzyrzecza Ostrożskiego, który nas powitał:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Musieliśmy dla burzy i franciszkanina zapomnieć o Chociniu i jego pieczarze tajemnic pełnej. Wszczęła się rozmowa, w której fenomena meteorologiczne teraźniejszego roku największą grały rolę. Opisywaliśmy sobie wzajemnie straszliwe burze, które w Kowelskiem i Pińszczyźnie tyle zrządziły szkody; tymczasem ozwał się grzmot i turkot znowu, trzeci podróżny zawitał. Był to, jak sam mówił, z daleka bardzo, bo aż z pod Warszawy cudzoziemiec, mocno przejęty swą dostojnością ucywilizowanego człowieka, (gdyż nas za bajbardzo, za trochę powerniksowanych barbarzyńców uważał, on, co widywał balet i jadł serdelki warszawskie!). Rozmowa naturalnie zwróciła się w inną stronę, i po półgodzinnej gawędce, w ciągu której oszczędny warszawiak dozwolił się wodzie nastawionej na herbatę przegotować, byle nas na nią nie prosić, rozeszliśmy się, a jego zostawili z franciszkanem. Ledwieśmy wyszli, usłyszeliśmy wołanie na chłopca i przygotowanie do herbaty, którą ucywilizowany człowiek raczył utraktować księdza, towarzysza swego, dając mu jeszcze w dodatku nieocenione przepisy preparowania tego napoju, w zamian za które uczony ksiądz prawił podróżnemu o mieście Łucku i historji Wołynia, jak powiadał z Kromera, ale mnie się zdaje, że gdyby to Kromer słyszał, byłby się relacji zaparł niezawodnie.
Ale otóż prawię o rzeczach nie należących do nas może, powinnibyśmy spieszyć do celu, mówić już o — poczekajcie łaskawi czytelnicy, mnie się zdaje, że przechadzka bez celu, w której się trochę błądzi i chwilę nie wie dokąd idzie, ma swoje wdzięki: wystawcie więc sobie, że jesteśmy właśnie na takiej przechadzce, bo ja mocno zdecydowany jestem prawić wam najświęciej o tem, co do rzeczy nie należy. Taka jest moja determinacja, i powinniście mi podziękować, że was o tem uprzedzam, bo inaczej wzięlibyście akcesorja za przedmiot główny. Ad rem więc, jak mówili starzy, revenons a nos moutons, jak mówiła pani Deshouillères, albo a nos cotons, jak świeżo powiedział G. Sand — to wszystko jedno.
Słuchajcie melodyjnego brzęku łyżeczek w szklankach herbaty, której pragnęliśmy, a za żadne pieniądze dostać nie mogli, przeklinając rachuby cywilizowanego człowieka, który nam tego nektaru udzielić nie raczył, położyliśmy się spać, bo burza zmieniwszy się w pochmurny tylko wieczór, potwierdziła prawdę przysłowia dawnego, że z wielkiej chmury, bywa najczęściej nic. Położyliśmy się spać. Ale winszuję cywilizowanemu człowiekowi i księdzu, co wyspać mogli; my z moim towarzyszem podróży mimo niezmyślonego do snu powołania, nie mogliśmy zdrzemnąć się nawet, z powodu naprzykrzonej gościnności tych „Mejster Floh,“ których Hoffman upoetyzował wprawdzie, ale przez to ich ukąszeń lżejszemi nie uczynił. Wszyscy ci zacni mistrze witali nas w swej gospodzie tak serdecznie, że nareszcie Kazimierz porwał się i spytał mnie, czy się odważę jechać nocą dalej.
Trzeba wiedzieć najprzód, że noc była chmurna, powtóre, że zostawała jeszcze wątpliwość, czyli się zkąd burza nie zerwie, po trzecie, że ktoś z nas dwóch był bojaźliwy. Odpowiedziałem, że pojadę. Kazaliśmy konie zaprządz i dalej ku Dubnu w drogę.
Ale spytacie się mnie znowu pewnie, dla czego to opisuję? Zmiłujcie się, dozwólcie mi trochę pohulać bez celu, tak dawno już kreślę i przekreślam tę nieszczęsną „Historją Wilna,“ która podobno zawsze będzie płótnem Penelopy dla mnie, że mi się chce puścić trochę pióro i swobodnie wyhasać, i co wam to szkodzi? Byleście czytali, nie jednoż wam o tem, czy o owem, „Kalendarz Berdyczowski,“ czy „Pomysły Herdera!“ O! znam was moi czytelnicy; wy czytacie dla spokojności sumienia, aby powiedzieć, żeście czytali, aby pokazać, żeście uczeni, nie dla tego, żebyście czytać umieli lub lubili — czytajcie więc, co daję, albo wreszcie udawajcie tylko, że czytacie, róbcie sobie co chcecie, a ja ciągnę dalej.
A na czemżeśmy stanęli? Wyjeżdżamy z Jarosławicz, noc chmurna i tylko nadzieja księżyca i wiatr już chłodny, i pusto i smutno, i gościniec przed nami pnie się po górach bielejąc. Jedziemy w milczeniu, potem zapalamy fajki, zaczynamy rozmowę i tak mijamy starożytne miasto Murawice, dziś z kilkudziesięciu domków, karczem i bóżnic złożone, pod którem wały horodyszcza dawnego leżą w błocie od lat kilkuset, mijamy piękny Młynów, w którym stajem, szukając źródlanej wody, aby się jej napić. Z łaski Priesnitza pijemy teraz zimną wodę o północy i drżąc od zimna, dla ogrzania się! Wyznajcie, że gdy małpy wyginą zupełnie, człowiek jeszcze doskonałe będzie mógł dać o nich wyobrażenie. Uwierzycież temu, że źródło wyschło i wody nie dostaliśmy. Może też być, że zły duch jaki, zły duch aleopatycznego rodzaju, źródło na chwilę przykrył dłonią, abyśmy się z niego nie napili. Dość, że źródła nie zastaliśmy w domu i pojechali dalej, mijając bielejący w nocy pałac, ogród, stawy i znowu drapiąc się gościńcem ku Dubnu. Daruję wam opisanie tych kilkunastu wiorst drogi do Dubna, znajcie moją wspaniałomyślność; te kilkanaście wiorst mógłbym, gdybym tylko chciał, opisywać przez pięćdziesiąt kartek, w dziesięciu najmniej rozdziałach, i tak: Rozdział pierwszy byłby o publicznych drogach w kraju i za granicą; drogach żelaznych, drogach brukowanych, komunikacyjnych, lądowych i wodnych w ogólności i w szczególności, z dodatkiem uwag statystyczno-politycznych. Rozdział drugi o podróżach i podróżnych, począwszy od Cooka aż do Sterna i Dumasa w ogólności. Rozdział trzeci o podróżach sentymentalnych, bez celu, fantastycznych i t. p. w szczególności. Rozdział czwarty o świetle księżyca, uważanem pod względem jego wpływu na poetów. Rozdział piąty o górach i pagórkach. Rozdział szósty mógłby traktować o powozach, poczynając od telegi aż do kocza i karykla. Rozdział siódmy o koniach, ich rasach i t. p., a w szczególności o kaniach pociągowych. Rozdział ósmy mógłby opisywać wrażenie podróżnego, zbliżającego się w nocy ku miastu. Rozdział dziewiąty traktowałby o wypadku, właściwym fantastycznym podróżnym, którzy, jak my braliśmy, biorą często słupy drożne za rozbójników, i ognie odpoczywających z mazami czumaków, za ogniki cmentarne. Rozdział dziesiąty wreszcie obejmowałby opisanie podróży począwszy od lazaretu za miastem, aż do bramy łuckiej, w której stojąca straż krzyknęła na nas przeraźliwie: kto jedzie!? W tym rozdziale zastanowićby się wypadało nad trzykrotnem przechyleniem karjolki na prawo i charakterem architektonicznym starego muru po lewej stronie drogi ciągnącego się, którego arkady nie są ani okrągłe, ani eliptyczne, ani strzałowate, ani żadnego nie mające kształtu w klasyfikacjach architektonicznych; i z tego powodu możnaby o nich napisać tyle przynajmniej, ile napisano o architekturze Alhambry i murach cyklopów.
Ale wszystkiemu temu damy pokój, jedynie przez wzgląd na czytelników, przez ojcowską litość naszą nad niemi.
Otóż jesteśmy w Dubnie.
Dubno arcy-zacne miasto powiatowe, cały rok spokojne, żydami zasiane, z rynkiem znakomicie brudnym, z ratuszem ogromnym, i dla tego przez jedenaście miesięcy w roku pustym, z hauptwachem osadzonym topolami, z kilkuset domami zajezdnemi, z ulicą, która się zowie Szeroką, a jest wązką; drugą, która się zowie Panieńską, a jest — nie powiem jaka. Dubno ze starym swym zamkiem, przypominającym książąt Ostrogskich, Tatarów i kolbuszowską tranzakcję, Dubno było przed nami. Gdyśmy wjeżdżali, spało snem miast sprawiedliwych, gdzieniegdzie tylko w oknach domów zajezdnych dogorywały świeczki, oznajmiające podróżnym o niezajętych mieszkaniach. Na szarem niebie nocy czerniały dachy domów, wieże kościołów; w rynku bawiły się psy i koty, szumiały topole pod ratuszem, kołysały się majestatycznie znaki cyrulickie i szewskie.
Było po północy, a jednak gdy karjolka nasza zaturkotała w rynku, dwóch żydków przebudzonych ze snu, wybiegło zapraszać, abyśmy zajechali do zajezdnych domów, które protegowali. My jednak udaliśmy się dalej nająć już zapewniony nocleg, i zaledwie przybyli, padliśmy na łóżko i usnęli znużeni.
Nazajutrz, jak po wszystkich wołyńskich miasteczkach, co się niechybnie każdemu podróżnemu trafia, obiegli nas kupczyki cisnący się wszędy, szparami w ścianach, oknami, drzwiami, nie zaręczam nawet, czy który nie wsunął się kominem, żeby utargować dziesięć groszy. Jeden przynosił kawony baltskie, drugi zalecał zapałki fosforyczne, trzeci szuwaks doskonały, inny wspaniałe miotełki do sukien i t. d., i t. d., trzeba się prawie było bić z nimi, aby się ich pozbyć.
Wyjechaliśmy późno z Dubna zaopatrzeni w paxitos, wagstaff, kawony, siarniczki i tym podobne sprawunki, któreśmy zrobić musieli, częścią z potrzeby, częścią dla odkupienia się od żydów. Kupiłem nawet tuzin ołówków od starego kramarza, który zdawał się zdecydowany nie puścić nas z Dubna, dopókibyśmy nie wysłuchali regestru wszystkich jego towarów, jakich się chciał koniecznie pozbyć.
Ale otóż jedziemy; mijamy Warkowicze, Curków, ukazuje się sosnowy gaik Uizdecki, Kozie Góry, trzy schodzące się trakty z Dubna, Ostroga i Równego; jesteśmy u celu podróży.
Przybywszy bawić się i odpoczywać kilka dni w słodkiem zapomnieniu wszelkich kłopotów, z paletrą w ręku, z pędzlami, na trójnogu, malowałem nie mogąc się nasycić rozkoszą wylewania na płótno i deski wszystkich myśli przychodzących do głowy. Tam sadziłem cerkiewkę naszą wołyńską, otoczoną ludem, tam krzyż nad drogą w pustym krajobrazie, przeciętym tylko błyszczącem jeziorkiem. Malowałem szczęśliwie, swobodnie, a tymczasem dnie upływały i Kazimierz przypomniał, czy nie pojedziem do Chocinia?
Jak tu nie jechać, pytam, gdzie są napisy do wyczytania, pieczara do zwiedzenia? Ale jak znowu odepchnąć niewdzięcznie paletrę i pędzle od siebie, które tylą rozkoszy nas poją?
A więc pojedziem do Chocinia, pojedziemy w poniedziałek. W poniedziałek! Nacóżeśmy ten złowróżbny dzień obrali? Kto widział wyjeżdżać w poniedziałek? Na co było wyjeżdżać w poniedziałek? Niestety, słuszne to refleksje, jak wszelkie refleksje, przyszły nam zapóźno, po czasie! Dzień był pogodny, ale ledwieśmy wyjechali za wrota, wiatr powiał zimny i niebo się zachmurzyło — zły znak. Kobieta z próżnem wiadrem przeszła nam drogę — jeszcze gorzej! Jedziemy jednak i w posępnem milczeniu mijamy Glińsk z wysoką górą, Aresztów, zbliżamy się do Baszowego Kąta. Równe przed nami — Chociń niedaleko. W Baszowym Kącie tradycja, że tam niegdyś krył się, czy był trzymanym jakiś basza; są tu nawet ślady jakiegoś zamczyska, ale gdzież na Wołyniu poszukawszy, horodyszcza, wału nie znajdziesz? Otóż i w stawie przeglądające się Równe, piękne miasteczko, uśmiechające się zdaleka, zdradliwie, choć w niem tylko nędzna traktjernia i mizerna cukiernia, gimnazjalna szkoła i stary pałac. Jestże czego się uśmiechać! A jednak rzecz dowiedziona, że Równe się uśmiecha.
W Równem mieliśmy wyszukać protekcji, aby za wstawieniem się czyjem i poręką o naszej konduicie, dozwolono nam było widzieć chocińską pieczarę. Ale trafiliśmy jak trafiają wszyscy skazani na wyjeżdżanie w poniedziałek. Był to dzień solenny egzaminu uczniów, cały świat okoliczny płynął na egzamin, właściciel Chocinia także. Ledwieśmy potrafili dopytać się o niego i zyskać coś nakształt dozwolenia. Po drodze kupiliśmy dwie świeczki woskowe, librę papieru, ołówki i siarniczki, w nadziei, że te wszystko zda się w sławnej pieczarze, którą oświecić, odrysować i napisy w niej znajdujące się zdejmować potrzeba będzie. Ale, o nadzieje ludzkie! o wyjazdy poniedziałkowe! o wiary próżne! biegliśmy się oszukać i zawieść.
Nie łapmy jednak ryb przed niewodem, i nie zaczynajmy od końca. O pieczarze chocińskiej małośmy się dowiedzieli w Równem, nikt jej nie znał, jedni egzystencji zaprzeczali, drudzy powiadali prozaicznie, że to był loch na kartofle i buraki. Ale ktoby takiemu tłumaczeniu uwierzył?!
Jedziemy, mijamy piękny Szpanów na prawo, drapiemy się po górach, przejeżdżamy brzegiem lasu dębowego, i ukazuje nam się Chocin ze staremi na górze budowlami, które niebieski Horyń opływa, z białą cerkiewką, opasany dalekiemi poleskiemi lasy, piękny, malowniczy, pełen nadziei. Ani zważamy, że deszczyk kropi za kołnierz i chmury gęste się zbierają. Stajemy przed karczmą. Święto właśnie, lud ją otacza. Pytam o pieczarę, żyd nie rozumie; wołamy chłopaka, pojął nas!
— Zaprowadź do niej!
— Zaprowadzę!
Ruszamy szczęśliwie w drogę.
Zapytujemy przewodnika, ale z jego odpowiedzi okazuje się, że chociaż zna pieczarę, w środku jej nie był; powiada nam tylko, iż w niej są napisy. Ciekawość rozpala się do najwyższego stopnia, mijamy dworek, zajeżdżamy przed cegielnią, stajem! Pieczara niedaleko — pójdziemy piechotą. O! jak serce bije! ile domysłów po głowach się kręci! Postrzegamy wały starego zamku, na które nas chłopak prowadzi. O, nie wiecie, to odwieczna sadyba, bo na bokach ogromnych wałów porosły stare drzewa, uplotły się nierozgarnione leszczyny, tarna, kalina i głogi.
— Jak się to uroczysko zowie?
— Horodyszcze — odpowiedział przewodnik.
Z Horodyszcza wierzchołku zachwycający widok. Horyń wstążką się wije po zielonej dolinie, sinieją lasy w oddaleniu, jakiś folwark z za drzew na pagórku wygląda, a na miejscu starego zamczyska porosły chwasty i darnina pokryła gęsto ślady budowli, ślady dróg, wszystko! W kwadrat usypane wały dotykają prawie z jednej strony i stromo spuszczają się w Horyń. Z tej strony obrosły drzewami i krzewami, z pomiędzy których ledwie gdzieniegdzie miga rzeka u nóg płynąca. Na przodzie wysoki pagórek łączący się z horodyszczem; tam, mówią, stała cerkiew! Może bóżnica pogańska, jeszcze! Przebiegamy horodyszcze z zapałem, piękny widok nas rozpala, Kazimierz chwyta ołówek, zaostrza go w niedostatku noża zębami i rysuje. Przewodnik wiedzie nas nad sam Horyń i ścieżką wąziuchną przez wał w dół spadającą, zarosłą, sprowadza gęstwinę. Obracamy się, nad nami wysoki wał horodyszcza, o krok Horyń, przed nami urwana ściana gliny żółtej, okryta krzewami i trawą, u dołu w niej otwór pieczary, który na wodę prawie wychodzi.
Ha! wiec nas nie oszukano!
— Chodził tu kto? — pytamy.
— O! chodzili — odpowiada chłopak — panowie, oficery.
— I cóż mówili?
— Nie wiem, jam nie był.
— Nie byłeś w pieczarze?
— Nigdy.
— A pójdziesz do niej z nami?
— Czemu nie.
Gotujem się do wejścia, a raczej do wdrapania się w pieczarę, w której otwór dość szeroki, ale tak niski, że leżąc wchodzić potrzeba.
Rozwijamy papier, zaostrzamy ołówki, zapalamy świecę, przewodnik staje na przodzie, schyla się, wyłamuje kij na obronę przeciw borsukom i lisom, któremi nas straszy, zgiął się we dwoje, przeżegnał i z ufnością w Bogu, wpełznął głową w pieczarę. A za nim i my się drapiemy wewnątrz, nie bez jakiegoś uczucia, w którego składzie najmniej biegły chemik odkryłby trochę bojaźni. Kilka kroków idziemy tak schyleni, ale coraz wyższe sklepienie pieczary, które jednak nigdzie nie przechodząc dwóch łokci, nie daje się podnieść i zupełnie wyprostować, co podróż naszą podziemną czyni nadzwyczaj przykrą. Oglądamy się — nic dokoła, wązki korytarz, który się obsypał w części, ściany gołe, gdzieniegdzie jamy lisie, powietrze duszące, przed nami jeszcze długa ciemna pieczara — pójdziemy ż dalej!?
Walna rada, na której staje, abyśmy więcej ludzi zwołali, a osobliwie postarali się takiego, coby już wprzódy był w pieczarze. Wysyłamy więc po ludzi, a sami zostajem paląc paxitos, wnioskując o przyszłych odkryciach naszych.
Ja przebiegam stare horodyszcze, z którego wzgórków widać Horyń i prześliczny krajobraz dokoła, staję pod staremi dębami i dumam chwilę o przeszłości, po której się tylko u nas zostały mogiły, horodyszcza, kości i pieśni. Lecz dumanie przerywa niecierpliwa ciekawość, a obiecani ludzie nie nadchodzą; trzy razy zbiegam do Kazimierza, trzy razy drapię się i wyglądam, ażali nie idą ludzie. Ale ich nie ma, a my czekamy, aż niecierpliwość zmienia się w nieukontentowanie. Nareszcie idą ludzie, a z nimi ekonom miejscowy, facies illuminowana jak niebo, kiedy słońce zachodzi na wiatr.
Stary jakiś człowiek na przedzie.
— Byłeś w pieczarze? — pytam go.
— Nie, dobrodzieju.
— A waćpan? — zwracam się do ekonoma.
— Ani ja.
Za nami biegł chłopczyk lat kilkunastu.
— A ty?
— Byłem — odpowiada.
— Dawno?
— W przeszłą Wielkanoc, pozapalawszy świeczki, łaziłem z drugim chłopcem.
— Cóżeś widział tam? — spytałem.
— Na końcu są obrazy na ścianie wyrobione.
— Obrazy?! — zakrzyczałem.
— I napisy! — dodał stary człowiek — słyszałem od ludzi.
Na skrzydłach lecę i prowadzę ich do otworu. W chwilę, przygotowanie skończone, świece porozcinane, a stary już wlazł do pieczary, za nim drugi, za nim odważny Kazimierz, z nim ekonom illuminowany, w końcu ja iść miałem, i z świecą zapaloną schyliłem się do pieczary, gdy coś się tak żal świata białego zrobiło, tak smutno i ciężko leźć w ten grób ciasny, że... że... krótko mówiąc, pozostałem, obiecując sobie wtenczas dopiero pójść do końca pieczary, jeśli się w istocie w niej co ciekawego znajduje. Zostałem sam jeden u wejścia, słuchając odgłosu kroków idących w głąb podróżnych, a odgłos ten słabiał, słabiał powoli i — ucichł. Jam oddychał całemi piersiami powietrzem wolnem, bo mnie jeszcze dusiło wspomnienie pierwszej ekskursji w głębi tej lisiej jamy. Oddychałem, ale marzyłem razem o osobliwościach mających się odkryć, dla których widzenia trzeba będzie puścić się w pieczarę i dozwolić dusić ciężkiemu podziemia powietrzu. Po krótkiej chwili głosy się znowu ozwały zdaleka, zbliżały i wreszcie pokazała się głowa Kazimierza obwiniona chustką w otworze.
— Cóżeś widział?
— To samo co i ty!
— Jakto?
— Kilkadziesiąt łokci kurytarza podziemnego.
— A napisy?
— O! bardzo ciekawe! Między innemi...
— Między innemi? — podchwyciłem.
— Wielkiemi literami, w ozdobnej tarczy, wypisano...
— Wypisano — czekałem — jakimże charakterem?
— Czystą kursywą: Domicella!
— A! — zamilkłem.
Kazimierz śmiał się serdecznie.
— W istocie, napisy owe sławne, były to imiona ciekawych odwiedzających, którzy od lat stu, ryli tam je dla wiekuistej pamięci.
— A więcej nic?
— Nic — odpowiedział smutno Kazimierz, jak ja zwiedziony. — Ciasne przejście, w którem się nigdzie wyprostować nie można, kończy się wreszcie ścianą prostą. U dołu jej jest otwór, trochę za wielki dla lisa, trochę za mały dla człowieka. Może być, że tam druga jest pieczara.
— Której my — rzekłem — odkopywać nie będziemy. Jedźmy! dość na tem.
I weszliśmy znowu na horodyszcze trochę się śmiejąc, trochę smutni.
— Piękny widok, wart był tej przejażdżki — rzekłem pocieszając towarzysza — w istocie piękny widok!
— Piękny, gdyby go za mgłą i wieczorem widzieć można — odpowiedział. — Co na to powiesz — dodał — że mi zaręczano, iż oprócz napisów, jest starożytny ołtarz w pieczarze.
— Powiem, że nigdy ludziom wierzyć nie można, przynajmniej w takich razach; ktoś się zwiódł jak my, i szukał satysfakcji zwodząc drugich; ja powiem, żeśmy znaleźli kości wielkoluda w łańcuchach, świątynię murowaną i rękopisma runiczne.
Żart na bok; spytajmy ludzi co mówią i myślą o tej pieczarze, która przecie prostym lochem być nie mogła. Sądzę, że to było podziemne wyjście z zamku na rzekę, na przypadek oblężenia, a może w oblężeniu uczynione; może też wkopali się tędy nieprzyjaciele do ogrodu! — i odwróciłem się do ludzi.
Ludzie kiwali głowami uśmiechając się.
Stary zaczął:
— Powiadają — rzekł — że bardzo dawno, niegdyś, dziewczyna przypadkiem, chodząc za kwiatami na horodyszcze, zobaczyła jakichś ludzi kopiących tę pieczarę, którzy ziemię z niej wyrzucali dla niepoznaki w Horyń, byli to święci czy aniołowie. Oni jej powiedzieli, aby nikomu o tem nie mówiła co widziała, bo umrze. Dziewczyna jednak wytrzymać nie mogła i powiedziała ludziom; ludzie się zbiegli patrzeć na dziwo, ale nikogo nie było: święci porzucili robotę, a dziewczyna umarła.
— Otóż widzisz — rzekłem do Kazimierza — że nie napróżnośmy odbyli wędrówkę, bo wieziem z sobą podanie, które może więcej warte, niż napisy w pieczarze.

Gródek d. 12. września 1841 r.



II.
BOLESŁAW CHROBRY.
OPOWIADANIE HISTORYCZNE.
Według źródeł spólczesnych napisał
K. SZAJNOCHA.
(We Lwowie nakładem księgarni Edwarda Winiarza 1849. 8 małe str. 256.)
(992 — 1025.)

Caniturque barbarus apud gentes...
Tacyt.

Jednem z zadań, których rozwiązanie najwięcej pracy człowieka kosztuje, jest zadanie historyczne. Przeszłość jest wielkim cmentarzem, na którym leżą kości nadgniłe, czaszki strupieszałe, a wśród nich, to zardzewiały miecz, to pogniła odzież, to strzaskane berło, to rozprószona do szczętu korona, to złamany kij pielgrzymi. Życie ucieka, zacierając ślady po sobie, jak złodziej, który się lęka, żeby go nie dogoniono; wiatr zniszczenia leci, końcem szaty wlokąc po stopach jego; a nowy żywot zakwitający na zgniliznach przeszłości, okrywa i niepostrzeżonemi czyni mogiły. Jak odgadnąć co było, jak to co było odwtórzyć? Praca i genjusz razem, praca i genjusz oddzielnie, nieustannie się o to silą, prawie zawsze bezskutecznie. Ślady życia są zawsze znikome, niepewne, a tak ich niewiele, że po nich chodu przeszłości, jej barwy i oblicza dojść trudno. W rozpaczy tworzą sobie ludzie każdej epoki historją, na obraz i podobieństwo swoje; a prawda, której odsłaniają cząstkę tylko, pozostaje cała na wieki dla nas zakrytą.
Z licznych w zawodzie historyka trudności, dwie są do przełamania główniejsze: brak materjałów, brak śladów i ich z sobą sprzeczność. Tam gdzie niedostatek podań, myśl nie umie ich połączyć z sobą i kościom tego mastodonta nadać pozoru żywota; gdzie obfitość opisów i dziejowych gruzów, ileż to niepogodzonych zjednoczyć i pogodzić potrzeba sprzeczności! Wieki też mijają nim stopniową, rozdzieloną między pokolenia pracą, człowiek historją swego kraju wyjaśni i napisze. Długiemi laty zbierają pierwsi pracownicy kwiaty najprzód na mogiłach, potem kości i trawę, i ziemię i cudze popioły, i swoje, i zwierzęce i ludzkie; przychodzi badacz, co ze stosu wybierze tylko potrzebne, drugi co je oczyści, trzeci co je w ład urządzi, — ostatni życiem je natchnie! Ale nie rychło to życie! Oto inny jeszcze zabija stworzone, i nowym darząc żywotem, zadaje fałsz pierwszemu.
Zapatrywanie się na przeszłość jest nieskończone, bo i ona nieskończenie rozmaita. Nie ma poglądu zupełnie fałszywego, jak nie ma nigdzie prawdy całej; większej wagi hypotheza śmiała a żywotna, niż blado powtarzanie poprzedników.
Historją naszego kraju, dotąd stoi jeszcze na porządkowaniu swych skarbów; przyszłe dopiero pokolenia może życie im dadzą i całość. Mamy zrobionego wiele, ale to są jeszcze tylko stosy kamieni, którym ówdzie klucza sklepień, tam węgła z ciosu, indziej gzymsa i słupa braknie. W mnogich miejscach postawili pośpiesznie niesforne z sobą części robotnicy; nie jeden tors doczekał się nie swojej głowy, nie jedno ramię ręki cudzej. W kupie gruzów chciałby każdy odbudować choć jednę starą komnatkę i z rozpaczą namęczywszy się, musi ręce złożyć i rzucić przedwczesne dzieło.
Największa część pracowników żmudnie a dokładnie lepi pokruszone ozdoby, i rozmierza długość i szerokość, ślęczy nad pojedyńczemi częściami, nikt jeszcze ogółu, nawet w odrębnej całostce, ogółu żywego nie wskrzesił. I nie dziw, gdzie co chwila brak cegły, tam o pięknych kształtach nie myśleć. Ale są części dziejów, którym wiekuiście materjałów braknąć będzie; tu wyczerpane źródła, wszystko, co mieć możemy mamy przed sobą, potrzeba pisarza tylko coby swoje życie przeszłości poświęcił, z nią się zjednoczył i wlał w nią życie. Trudne zaiste zadanie! Są wieki, które raczej zgadywać niż studjować potrzeba, tak mało zostawiły nam po sobie. Tu genjusz powinien pracy być równy, i mens divinior nieodbitym dla historyka warunkiem. Historyk winien być wieszczem, nie poetą co tworzy dowolnie, ale wieszczem jak Cuvier, co odkrywszy prawa życia, z jednej części mógł śmiało wyrokować o całości. Tu bowiem z cząstek gmachy restaurować potrzeba. A tak historji własnej nie tyle jeszcze ze źródeł swoich, ile z poznania powszechnych dziejów uczyć się należy.
Nie będziemy mieli dopóty wielkiego historyka pierwotnych wieków naszych, dopóki nie znajdzie się człowiek coby zbadał warunki żywota społecznego ludzkości do tego stopnia, by z jednego życia objawu, mógł wnioskować śmiało o drugich. Jakkolwiek pełne rozmaitości jest życie narodów, jakkolwiek są w ludach indywidualności wyłączne; ludzkość i jej żywot stoją na pewnych, niewzruszonych prawach bytu, które dotąd stale, umiejętnie określone nie są.
Mamy historyj mnóstwo, ale tej historji posady, tej umiejętności żywota społecznego obrobionej umiejętnie, nam braknie. Nigdzie ona potrzebniejszą być nie mogła, jak do rozjaśnienia mglistych i urywanych podań o dziejach naszych początkowych. Tu źródła są w liczbie niezmiernie szczupłej, ich wskazówki niewyraźne, częste w nich sprzeczności; akta i dyplomata prawie nie egzystują, potrzeba się ograniczać powieścią kronikarzy; — czem ludu powieść! — często indywidualnem pojęciem prawdy, dosyć krzywem, ale rzadko i najrzadziej nią samą.
Trudną sama z siebie jest wszelka historja; najtrudniejszą historji częścią, powieść o czasach pierwotnych. Cóż gdy zada sobie pisarz opowiedzieć ją potocznie, uczynić malowniczą i żywą? Często tak przyodziana historja wygląda jak skielet potrząśniony kwiatami. Proste kronikarzy słowa, wymowniejsze są pospolicie odnajwymuszeńszych wyrobów stylu; współcześni zwłaszcza są jakby odgłosem czasu i malują go najlepiej. Słuszna więc, gdy dziejopis przywiązuje się do nich i podpiera niemi, bojąc się tworzyć, aby nie spotworzył. Ale nie dosyć na tem; i późniejsi dziejopisowie mają tu wartość swoje, i głos mieć powinni. Oni przechowują podania, oni nam dają drogie pamiątki pojęć narodu o samym sobie. Gruntować się na źródłach tylko współczesnych, odrzucając ze wzgardą późniejszy sposób widzenia i malowania rzeczy, jest to wyrzec się dobrowolnie, może najstosowniejszego na rzecz poglądu, może najzdrowszej wskazówki.
Któż z nas nie ma tej słabości, że sądzi się wyższym nad poprzedników? Ale niestety! któż znowu w głębi duszy, w chwilach zwątpienia, nie dosłucha się w sumieniu swem silnej protestacji przeciwko zarozumieniu własnemu. Wielkość naszę winniśmy ojcom; pojęć naszych siłę, ich pracy umysłowej, która naszę przygotowywała; nasze poprawy ich błędom; szanujmy szczeble na których nie stoimy, bośmy po nich tylko weszli nieco wyżej.
Leży przed nami ciekawy tomik historyczny, którego tytuł czarodziejsko uderza, Bolesław Chrobry. Cóż to? poemat, epos, podanie? Nie, jest to po prostu: Opowiadanie historyczne. Nic na świecie trudniejszego nad takie opowiadanie; a porwać się na powieść podobną o Bolesławie Chrobrym, jest prawie zuchwalstwem.
Szczęściem silni tylko bywają zuchwali (choć się to wyjątkowo i słabym przytrafia), a autor Bolesława Chrobrego, jest pełnym talentu pisarzem. Nim w ślad za nim idąc, opowiemy czytelnikom naszym dzieje Bolesławowskie, zróbmy kilka uwag przedwstępnych.
P. K. Szajnocha przedsięwziął rzecz niezmiernie trudną i dopełnił jej pracowicie, sumiennie, jak można było najlepiej. Dwie rzeczy mamy mu do zarzucenia, mając nieskończenie do pochwalenia więcej. Pierwsze jest, że może zbyt wyłącznie uwiązł autor w źródłach najgodniejszych wiary, ale samych współczesnych, wyrzekając się późniejszych kronikarzy naszych i ich podaniowego poglądu na rzecz, któryby ją w ciekawem świetle mógł niekiedy malować. Kroniki nasze, herbarze, mają w sobie tysiące ciekawych, charakterystycznych podań, legend, powieści z Bolesławowskich czasów, zebrać je i jeśli nie wcielić w historją, to przy niej postawić, było zdaniem naszem rzeczą pożądaną. Powtóre, dla czego p. Szajnocha, niekiedy tak szczęśliwy w swych wyrażeniach, często wybornie posługujący się staremi kronik słowami, silnemi jak życie; czemu obok tego wysilał się w opowiadaniu na styl nie łatwy, ostry, najeżony dzikiemi wyrazy? Ma-lito malować epokę? Nie przeczę, że te ruchy pędzla nadają niekiedy obrazowi charakter, nie wątpię, że nieraz tu szczęśliwie ich użyto, ale też i nadużyto trochę. Wolelibyśmy więcej prostoty wyrazów i stylu, bo nic tak wielkiego jak rzecz prosta, a szatą wielkości najdostojniejszą, jest prostota.
Być może, iż p. Szajnocha w długiem pożyciu z kronikarzami XI wieku, mógł nabrać stylu takiego mimowolnie, to też nie obwiniamy go zbytecznie, robim tylko uwagę, która pisarzowi przydać się może. Obok tych drobnych wymówek, należy postawić pochwały na które autor z wielu względów pracą swoją zasłużył. Sumienność poszukiwań, pogląd żywy na rzeczy, poetyczność ustępów w sposób prawdziwy a piękny przedstawionych, styl często szczęśliwie do kroju myśli stosowny, wstrzemięźliwość w obrazach, któreby łacno więcej ubrane a mniej rzeczywiste być mogły: oto zasługi p. Szajnochy. Gdy zresztą spojrzym na trudności zadania, na rozmiar obrazu na jaki rzucił się młody zapaśnik, poklaśniemy mu z radością i ochotą.
Mieczysławowskie i Bolesławowskie czasy są epopeją dziejów tej części Słowiańszczyzny, u której złotych bram stoją. Z za chmur podań mglistych, z zacieniów i mar Krakusów, Wand, Popielów i Piastów, jak po prześpiewce dalekiem echem powtarzanej, ukazuje się słońce rumiane, młode, daje się słyszeć raźna pieśń wojenna.
Polska utopiona w Słowiańszczyźnie przedchrześcjańskiej, ledwie widna wśród Europy, nagle oświetlona chrześcjaństwa blaskiem, dźwiga się, podnosi i daje znaki potężnego życia, przypuszczone do wielkiej rodziny ludów chrześcjańskich. Indywidualność jej, missja społeczna, dziejowy charakter, wszystko się w ziarnie już ukrywa, wszystko nagle urzeczywistniać poczyna. Od Mieczysława począwszy, zapatrujemy się na kształtowanie ludu w pieluchach, na wyrabianie się plemion udzielnych w spójny i wielki naród.
Jak na każdej pierwiastkowych dziejów stronnicy, i tu mieści się prorocza legenda, objawiająca przyszłe posłannictwo Mieczysława. Wieszczkowie pogańscy przeglądającego na światło w siedmiu leciech Mieszka, widzą symbolem narodu, który ma oczy na światło dotąd dla niego zakryte, otworzyć; samo jego nazwisko przyszłych zamięszań staje się godłem.
Podbicie zachodniej Słowiańszczyzny przez Niemców, które uważa za bodziec wywołujący jej działalność i rozwinięcie, otwiera jak prolog, stary ten sturamienny dramat. Granice Słowian sięgały po Elbę; nazwiska plemion zamieszkujących rozlegle te kraje, w dzikich przekręceniach często fizjognomji słowiańskiej pozbawionych, doszły do nas zagadkowe i niepojęte. Najznakomitsze z tych narodów były: Obotryci, Wilcy-Lutycy, dzielący się na Kizynów, Circypanów, Tolenzanów i Redarów; Lingowie, Heweldowie, Stoderani, Serbowie, Dalemińcy, Czesi, Morawianie, Ślęzani, Luzycy, Ukrowie, Licykawiki; na wyspie Rugji Ranowie i mnogie inne pomniejsze pokolenia.
Ludy te od czasów Karola Wielkiego, wystawione były na nieustanne najazdy Franków i Niemców; rozczłonkowanie się monarchji Karola Wielkiego, dało wytchnąć Słowianom chwilę, ale chwilę tylko. Książęta sascy powołani na tron niemiecki, sąsiedztwem ze Słowiańszczyzną do podbicia jej pobudzeni, zwrócili się ku niej z nową zawziętością. Za Henryka Ptasznika i Ottona Wielkiego, przez ciąg lat czterdziestu, nie ustawały wojny z plemionami słowiańskiemi, które ujarzmienia ich dokonały.
Henryk dla skuteczniejszego wojowania ze Słowianami, zawarł przymierze z Węgrami i począł wznosić miasta warowne, rodzaj osad wojennych swojego czasu, służących za twierdze w czasie boju, w pokoju hartujących mieszkańców budową około zagród i murów. Osady te składały się niekiedy ze zbójców uwalnianych od kary i uzbrojonych do wojny, których puszczano samopas na Słowian. Henryk z łotrami swemi, w tęgą zimę uderzył na Stoderanów, rozbił ich kilkakrotnie i podstąpił pod Branibór (927). Głodem, żelazem i mrozem dobyto miasta, i obrócono się na Dalemińców. Grona, ich stolica, wziętą była szturmem, a ludność jej męzka dorosła pod miecz poszła zwycięzki, reszta w niewolą niemiecką. Szerząc postrach królowie niemieccy mordują bezbronnych, burzą grody i niszczą kraje. Liczne plemiona bez walki im się poddają. Tak Wacław Czeski (928), postępującemu pod Pragę Henrykowi upokarza się i dań roczną przyrzeka.
Obotryci, Lutycy, Stoderani, Dalemińsy, Czechy, Redarowie, Milzieni podbici, upokorzeni, stają się pastwą okrucieństw zwycięzców. Pamięć tych krwawych znęcań się nad ludami podbitemi, zachowały kroniki. Nie było to jednak zwycięztwo ostateczne, ani Słowianie zrozpaczyli o sobie. Redarowie tłumami się zgromadziwszy, napadają na niemiecką osadę Walisleben, prawem odwetu mordując całą ludność męzką; na to hasło boju reszta Słowian podniosła się znowu. Niemcy pod margrabią stoderańskim Bernhardem i hrabią Thietmarem oblegają wzajem miasto Lunkini. Odsiecz słowiańska przybywająca w pomoc oblężonym, znużona drogą i wycieńczona słoty, naciśniona od Niemców, cofa się, rozprasza i ginie: Lunkini zdobyte. Krwawa to zdobycz znowu: mężowie wycięci, czeladź, niewiasty i dzieci w niewolą uprowadzono.
Słowianie poddają się; Niemcy korzystając z popłochu w głąb ich krajów się posuwają. Za Redarami mieszkający Ukrowie podbici. Ogromne niewolnika słowiańskiego tłumy zapędzone w głąb krajów niemieckich, nazwanie Słowian i niewolników jednoznacznem uczyniły. Po śmierci Henryka Ptasznika, gdy Otto obraca się ku Lotaryngji i Francji, Słowianie korzystać chcą z pory i znowu wybić się usiłują. Ucisk margrabiów niemieckich był bliższą ku temu pobudką. Obotryci pierwsi mordują wojska niemieckie i margrabię swojego Hajka. Gero margrabia wschodniej Słowiańszczyzny, sprasza na ucztę książąt słowiańskich, upaja ich i daje na rzeź swoim żołdakom. Z trzydziestu, jeden tylko książę Heweldów czyli Stoderanów, synowiec Tugomira, uchodzi szczęśliwie. Dobiwszy się do swoich, podnosi broń mściwą na Niemców, współcześnie z Obotrytami.
Gero powszechnej wojnie podołać nie mogąc, woła o pomoc do Ottona; siłą pokonać Słowian nie zdolni używają zdrady, tego najpodlejszego z oręży.
Tugomir bawił wśród nich, wpół jeniec, wpół przyjaciel: tego ujmują obietnicami i pieniędzmi, dają mu niby umknąć z niewoli, puszczają do kraju. On przekrada się do swoich, staje na ich czele, i synowca co z geronowskiej uczty sam jeden uszedł cało, przyzwawszy i zabiwszy, Niemcom swą dzielnicę poddaje. Ludy słowiańskie aż po rzekę Odrę, jedne za drugiemi podobnemi sposobami znużone walką i zdradą, padają w jarzmo saskie.
Tak każde zda się nowe usiłowanie wyswobodzenia Słowian, posługiwało Niemcom na posunięcie się w głąb Słowiańszczyzny, na opanowanie coraz dalszych krajów. Nad podbitemi krajami osadzają książąt z ramienia niemieckiego, z któremi wiara chrześcjańska powoli wściska się do Słowiańszczyzny. Branibor Tugomira, staje się stolicą biskupią (949); u Helwetów i w Stargradzie u Węgrów, w zachodnim kącie Słowiańszczyzny, zakładają również biskupstwa. Tu rozpoczyna się nowa wojna, i wcale inny bój, bój słowa i prawdy przeciwko ciemnocie do przyjęcia jej nieprzygotowanej. Źle niestety szczepi się wiara orężem, i źle nawraca zwyciężca; powoli iść musi dzieło nawrócenia, gdy je wiedzie nieprzyjaciel. Prawda nawet gorzką jest z ust jego.
Margrabia Gero, osobiste mający widoki w podbiciu Słowiańszczyzny, w której o koronie dla siebie, lub syna swojego Siegfrieda marzył, tem zajadlej kończył rozpoczęte, nie wybierając środków, nie wzdrygając się krwi zdradą przelanej. Z pomocą Ottona, który mu posłał księcia Konrada, Gero zawojował Ukranów, i niezmierną zbogacił się u nich zdobyczą. Sasi wielkiem radowali się weselem. Słowianie zaś do reszty zrozpaczeni, widząc Sasów coraz w głąb krajów swych posuwających się dalej a dalej, na rozpaczliwą zbierają się walkę.
Gero odchodzi w pomoc Ottonowi z posiłkami swemi, a Słowianie gromadzą się przeciw margrabi Teodoryka, korzystając z jego nieobecności. Tu pod miastem jakiemś na bagnach otaczających je, raz przecie zadają klęskę Niemcom.
Sprzyjać się zdawały okoliczności tym Słowian usiłowaniom, gdyż między Sasami, kluły się waśnie i rozterki; dwóch hrabiów saskich Wichman i Egbert, wywołali przez księcia saskiego Hermana, uciekli do Słowian Obotrytów, podżegając ich do wojny. Obotryci pod wodzami Nako i Stojgniewem podnieśli bunt, wygnali załogę niemiecką, księży i poborców. Herman książę saski oblega w Swietlastrana Słowian, pod wodzą wygnańca Wichmana, ale napróżno; ustępuje wreszcie do domu, gnają za nim Słowianie do Saksonii i opadają miasto jego Kukesburg. Mieszczanie od samego Hermana otrzymują radę poddania się Słowianom i proszenia o pokój. Umówione warunki, zerwane potem wypadkiem i rzeź, owych barbarzyńskich czasów owoc wojenny, krwawym mieczem przechodzi po zdobytym grodzie; ocaleni tylko z niej idą w niewolę.
Gero tymczasem z Ottonem wojował przeciwko domowym nieprzyjaciołom i Węgrom, odnosząc zwycięztwa. Wieść o słowiańskiem powodzeniu pod dowództwem Wichmana i Egberta, zwraca Ottona i Gerona w tę stronę. Słowianie ulękli się potęgi cesarskiej i wyprawują do niego poselstwo z ofiarą poddaństwa i danin, prosząc, by sami u siebie urządzić się mogli. Ten główny warunek wskazuje, jak srogie były rządy saskich margrabiów, po krajach podbitych. Cesarz chciał się pomścić upokorzenia Niemców, poszedł ogniem i mieczem w ziemie słowiańskie i stanął obozem nad Raksą (Meklemburg). Tu Słowianie ścisnęli wojska cesarskie między borem, rzeką i bagniskiem. Głód i mór dziesiątkowały cesarskich żołnierzy. Wysłano do Stojgniewa z warunkami pokoju Gerona, chytrego i rozumnego Gerona, który Słowian znał zdawna i wiedział jak ich najłatwiej pokonać; rozpoznał on ich położenie, uwiódł mniemaną napaścią w stronę inną, a pobudowawszy mosty i przeprawiwszy wojsko, opadł ich z tyłu i pobił.
Stojgniew otoczony jeźdźcami, z wysokiego pagórka przypatrywał się nieszczęśliwej walce; sam wkrótce dostrzeżony i zabity. Obóz słowiański owładli Niemcy, wiele ludu pojmawszy i wybiwszy; do późnej nocy rzeź przeciągnęli zwycięzką. Nazajutrz, głowę słowiańskiego wodza wystawiono na widok, a dokoła niej siedmset jeńców zamordowanych. Książęcy doradca z wyłupionemi oczyma, z wydartym językiem, żywy wśród trupów zostawiony. Wichman i Egbert uciekli do Francji.
Taki to charakter miała walka Niemców ze Słowiańszczyzną; z obu stron będąc okrutną, ze strony Sasów tem okrutniejszą, że się dobijali cudzej własności i targali na lud pragnący tylko spokoju w granicach swoich. Ze strony Słowian usiłowania nie ustawały, ale zawsze najnieszczęśliwsze. Chwilowo powrócił stan jaki był przed wojną; Słowianie poddać się musieli i przyjąć rządy niemieckie. Gero tymczasem nie zasypiał i wróconego do ojczyzny Wichmana użył za narzędzie zwykłej sobie zdrady. Wyjednano dla niego przebaczenie cesarskie, Gero i syn jego Siegfried dali zań porękę. Sam teraz margrabia przewidując, że go utrzymać nie potrafi, wysłał między Słowian. Celem tego posłannictwa było rozdwojenie plemion i pociągnięcie niektórych na stronę Niemców; najbardziej zaś chodziło o podburzenie północnych Słowian, przeciwko plemionom lechickim, na które Gero baczne zwrócił oko. Pod przewodnictwem Wichmana, Słowianie ci poczęli wojnę z Polanami i porazili ich wodza Misaka, (Mieszka, Mieczysława). Jednocześnie Gero z posiłkami słowiańskiemi nadesłanemi przez Wichmana, wojując własnym orężem Słowian, pogromił Luzyków, podbił krainę Selpuli i Mieszka samego (963) niemieckiemu zwierzchnictwu zhołdował.
Tu dopiero o Polskę aż oparłszy się Niemcy, zatrzymali podboje swoje, zaprowadzając w podbitych krajach rząd, wiarę, obyczaj nowy. Trzy biskupstwa, w Merzeburgu, w Cycyi i Mysznach założono; Merzeburg ze stolicą arcybiskupią, miał być metropoliją Słowiańszczyzny nawróconej; poczęto wznosić kościoły, rozszerzać klasztory, osadzać mnichów i panieństwo Bogu poświęcone. Dla krain Mieczysława polskiego, w Moguncji założono tytularne biskupstwo poznańskie, które nie rychło za przyczynieniem się dopiero samego Mieczysława życie rozpoczęło.
Walka Gerona ze Słowianami kończy się ze śmiercią syna jego Siegfrieda, poległego w wojnie z Mieczysławem, i wielką rozpaczą a smutkiem ojca. Wichman zawsze między Słowiany krzątający się, pobity przez obotryckiego Mściwoja, gdy wagirskiego Źelibora wspomagał, ucieka do Wilinów. Z tymi obmyśla wojnę przeciwko Mieczysławowi polskiemu (968), ale niefortunnie zapuściwszy się, obegnany zewsząd, gdy o ucieczce zamyśla, a współtowarzysze lżą go rozpaczający, mężnie się broniąc, dościgniony i zabity. „Po krwawej walce wziął nareszcie ranny Wichman swój oręż, i oddał go możniejszemu z nieprzyjaciół, mówiąc: Weź ten miecz i odnieś swemu panu, niech go przyjmie na znak zwycięztwa i odeszle swemu przyjacielowi cesarzowi. — To rzekłszy, obrócił się ku wschodowi, i ostatnie siły zebrawszy, po niemiecku do Boga się modlił, a duszę grzeszną wyzionął.“
W ten sposób opowiada nam autor zebraną w jednę całość, walkę Niemców z Słowianami, która o granice Polski oparłszy się, wstrzymuje czasowo. Widzieliśmy z poprzedzającego, jak przygotowane już było nawrócenie się i chrzest Polski. Stosunki z Czechami, Morawy, z Niemcami, tysiącem dróg powoli wprowadzały nową wiarę do Polski. Samo jej tak łacne i samowolne zaszczepienie przez Mieczysława, dowodzi, jak grunt był uprawny, jak nie obcą już była Lechitom. Znali się oni z wiarą Chrystusową, choć jej nie wyznawali; mieli pomiędzy sobą chrześcjan licznych, może nawet kościoły i księży po większych grodach, a związki możniejszych wcześnie łączyły z chrześcjańskiemi już pobratymcami. Nawrócenie się Mieczysława i silniejsze sprzymierzenie z Czechami, było przedewszystkiem wielkiej wagi krokiem politycznym, podstępnego boju przeciwko Niemcom wypadkiem.
Słabość Czechów, od stu lat podbitych i ochrzczonych, mogła wszakże w spójni z Polską i sama sił nabrać i nadać siły Polakom. Mniej zapewne wstrętną mogła być wiara nowa, przez pobratymców szczepiona; lecz ten jeden wzgląd nie wystarczałby na obrócenie się ku Czechom, ku którym i późniejsze Boleslawowskie wojny, wskazują zwróconą jakąś rachubę polityczną.
Dąbrówka, zdaniem samych czeskich kronikarzy: „bardzo zła i nadmiar przewrotna baba,“ podeszłego już wieku kobieta, wiele traci na przypatrzeniu się zblizka. Poetyczna strona tej postaci niknie zupełnie, a nawet jej wieniec zielony obraca się w bezwstydną jakąś chlubę, z której szydzą kronikarze. Co do nas, żałujemy szczerze poetycznej i pięknej Dąbrówki, na której miejsce daje nam smutna prawda starą, chytrą, niewstydliwą babę, lubiącą zaloty niewczesne. Słuszną czyni uwagę autor, że kobiet owego czasu piędzią naszego wieku mierzyć się nie godzi; wszakże nie wiele na tem zyska Dąbrówka. Wielką jej zasługą, że potrafiła Mieczysława w chrześcjańskie ująć karby, zniewolić go do oddalenia nałożnic i nakłonić do surowszego życia. Thietmar obszernie się rozwodzi nad środkami, jakich użyła do zniewolenia Mieczysława by zachowywał posty, które ówczesny kościół ściśle bardzo uważał. Nawrócenie Mieczysława pociągnęło za sobą chrzest całego narodu, który nad podziw łatwo przyszedł do skutku, tak już do niego przygotowaną była Polska. Nigdzie mniej nie pozostało śladów pogaństwa i podań o jego obrzędach. W miejscu starych świątyń bałwochwalskich, poczęły się zaraz wznosić chrześcjańskie kościoły. Jordan ustanowiony biskupem poznańskim, zawisłym od magdeburgskiego arcybiskupa.
Za wielebyśmy wymagali od nowo-nawróconych, gdybyśmy z nich od razu chrześcjan w pełnem znaczeniu tego wyrazu mieć chcieli; nie dziwią też wcale u tego rozświtu obyczaje, tchnące jeszcze pogańskiemi; ani Dąbrówka, w podeszłym już wieku, dziewiczym przybrana strojem i w dziewiczych kochająca się zabawach, ani sam Mieczysław pojmujący za żonę po śmierci Dąbrówki, mniszkę z Kalwe w Luzacji, Odę.
Raczej dziwić się należy córce margrabi Teodoryka, że mimo oporu duchownych, wystąpiła z klasztoru, by się połączyć z polskim wodzem. Oda dzieło Dąbrówki skutecznie ciągnęła dalej. Sprawą jej, pomnożyła się w Polsce coraz więcej służba Chrystusowa; wydano mnóstwo jeńców do Niemiec, i chrześcjaństwo gruntowało się w kraju świeżo chrztem obmytym.
Wszystko w owych wiekach nosiło wszędzie, a więc i w Polsce cechy przejścia od pogaństwa: obyczaje ludu i sprawy możnych, ludzie i czyny. Obok Mieczysława małżeństwa postawić można, dla uniewinnienia go niejako, tego samego Gejzę męża siostry Mieczysławowej, Biełokniechini, który chrześcjańskiemu i pogańskim razem Bogom ofiary czynił; obok Dąbrówki, Biełokniechinię ognistą niewiastę, która w zapale gniewu zabijała ludzi. Polska równo z przyjęciem wiary nowej, jak autor uważa, weszła w ściślejsze z ościennemi stosunki. Dąbrówka połączyła ją z Czechami, Biełokniechini z Węgrami, córka Mieczysława z Danją i Anglją; sama wiara i niezbędna potrzeba, związały ją ściślej z cesarstwem niemieckiem. Mieczysław wchodząc w poczet europejskich książąt, z niemi razem hołdował cesarstwu. Tu przywiedziemy słowa autora naszego, według nas trafnie tłómaczące położenie Mieczysława, względem nowo z nim zbratanych chrześcjan. „Jak owa uległość względem Niemiec żadnego bliższego nie miała oznaczenia, tak zarazem zważyć należy, iż nowa, dobrowolnie przybrana rola chrześcjańska naszych książąt, rola młoda, a więc podrzędna, wiodła ich ku również dobrowolnemu poddaniu się temu hierarchicznemu porządkowi europejskiemu, który ich wprawdzie wobec reszty dawniejszych książąt chrześcjańskich poniżał, wszelako w porównaniu z poprzednim ich pogańskim stanem, według własnego mniemania, nieporównanie wywyższał. Owszem, należy sobie wręcz wyobrazić, że jak każdego pół-barbarzyńcę, przypuszczenie do pewnego wyższego społeczeństwa nie hardym, lecz właśnie nadmiar pokornym, względem swych nowych współtowarzyszy czyni; tak też i nasz pierwszy chrześcjański książę ulegać musiał tej słabości natury ludzkiej, tak też i jemu pochlebiać musiało bywanie u dworu cesarskiego, mięszanie się z resztą książąt chrześcjańskich; a jeśli go to niekiedy na upokorzenie wystawiało, tedy właśnie, w tej samej uległości znajdował on swoję dumę. Jako książę pogański, był każdy słowianin butnym względem całego chrześcjańskiego porządku; jako pierwszy chrześcjanin, bywał każdy pokornym. Dopiero potomkowie nowo-ochrzczonych książąt, wyłamywali się w zupełną niepodległość i brali nie raz górę nad protektorami swych ojców.“
Przyjaźń Mieczysława z Niemcami, jego uległość cesarstwu, była całkiem wymuszona; słusznie uważa autor, że cechą nieszczerej przyjaźni, jest zbytnia pokora, a skryta nienawiść. Mieczysław, wedle Thietmara, przy zacnym margrabi Odonie nie śmiał usiąść gdy ten stał, ani wnijść w futrze do niego; nie mniej jednak z tak czczonym margrabią, gdy przyszło do wojny, Mieszko dawał sobie radę. Pomimo przymierza z cesarstwem, nie przestawali Niemcy czyhać na podboje w Słowiańszczyźnie; tak w czasie pobytu cesarza Ottona we Włoszech, margrabia Odo, z Siegfriedem hrabią napadli na Mieczysława i z razu porazili go byli, ale Cydebor brat króla polskiego nadciągnął w pomoc i Niemców rozgromił. Na tem się skończyła próba, gdyż cesarz obum nakazał spokój i przyjaźń. Po powrocie z Włoch, pomimo tej z Niemcami utarczki, której nie był winien Mieczysław, bo się bronił tylko, pojechał do Ottona do Kwedlinburga na wielkanocne święta. Odwiedziny te były nie tylko znakiem poszanowania nowego sprzymierzeńca, ale niejako publicznem, przy chrześcjańskiego świata uroczystym obrządku, zespoleniem się z chrześcjany. Otto przyjął Mieczysława ze czcią i odprawił go bogatemi dary obsypanego.
Mieczysław po śmierci Ottona, który w tym samym roku umarł, przy wyniesieniu na tron syna jego, sprzyjał Henrykowi bawarskiemu czynnie, wiązał się z nim przymierzem i oręż nawet podniósł w jego sprawie. Być może, jak autor uważa, że niedołężność bawarczyka będąca rękojmią niezależności i swobód dla Słowian, kierowała Mieczysławem. Pobił Mieszko margrabiego Odę i Niemców, nie wspomogło to przecie bawarczyka i nie zerwało dobrych stosunków z Ottonami. Gdy Otto III. utrzymał się na tronie cesarskim, Mieczysław oddal mu się, sam pojechał do Kwedlinburga, i z innemi darami wielbłąda cesarzowi ofiarował, przyjaźń swą cesarstwu zapewniając.
Przyjaźń ta w istocie dochowaną została raczej ze strony Niemców, niż Mieczysława. Zajście z Czechami o ziemie zabrane im przez polskiego księcia, wskazuje stosunek, jaki między sprzymierzonemi zachodził. Bolesław czeski i Mieczysław polski, zwaśnieni o kraje zagarnione przez ostatniego, trapili się wojną, która dokuczała Mieszkowi, gdyż Bolesław Lutyków nań swych przyjaciół podbudzał. Mieszko wezwał pomocy cesarstwa i otrzymał ją. Przybyli: arcybiskup Gisyler, hrabiowie Ekihard i Ezykon, Binison, Brunon, Dedou i bardzo wielu innych, spotkali się z Czechami niespodzianie w krainie Selpuli. Bolesław widząc Niemców niezbyt silnych i nieradych bojowi, okazał gotowość układania się o pokój za ich pośrednictwem. Ruszyli z nim niektórzy, resztę do Niemiec odprawiwszy, ale przybywszy nad Odrę, Bolesław oznajmił Mieczysławowi, że sprzymierzeńców jego ma w ręku, i jeśli mu ziem zabranych nie odda, on ich wszystkich zgładzić każe. Na to Mieczysław odpowiedział obojętnie, że Otto o swoich sam upomnieć się potrafi, a on dla nich nic tracić nie myśli. Bolesław wszakże na gwałt się nie ośmielił i splondrowawszy tylko okoliczne ziemie, odciągnął. W takiej to cenie u polskiego wodza były posiłki jego niemieckie.
Zacytujemy tu jeszcze słowa autora, który tłómaczy położenie nowe Polski, względem pobratymców słowiańskich, w następny sposób: — „Polityczne wzniesienie się państwa i narodu polskiego, jak było głównie grożącem od zachodu niebezpieczeństwem wywołane, a przez to po części mimowolne (?), tak też znacznej ze strony zrastających się w to państwo ludów ofiary, to jest zrzeczenia się dawnej, plemiennej, żadnemi politycznemi karby nieskrępowanej swobody i rozpierzchłości wymagało. Przyszło poświęcić ulubiony byt dawny, aby wyższego stopnia organizacji spółecznej dostąpić. Wcieleniem się idei tego postępu była rodzina Piastów, która, jak zwykle bywa, w urzeczywistnieniu tej idei, dynastyczny upatrywała interes. Ów żal utraty dawnego swobodnego patryarchalizmu, znajdował swe uosobienie w licznem zapewne stronnictwie ludu, które nie pojmując potrzeby czasu, ślepo przywiązane do dawnego trybu, widziało w Piastach tyranów, i nie raz mściwy bunt przeciw nim podniosło... Bolała i cierpiała wielka część ludu, bo nie umiała według legendy, przejrzeć z Mieszkiem i tymi, którzy z Piastami trzymali. Najwięcej zaś na Piastów bolały owe zachodnie ludy słowiańskie, które odrzuciwszy stanowczo myśl nowej organizacji, postanowiły raczej zginąć, niż wiarę i oświatę obcą poślubić; patrząc na Piastów, jako na głównych zdrajców swej sprawy, widząc w nich najsroższego wroga... Ztąd wynikały z jednej strony współczucie, a zapewne i porozumienie między tymi zachodnimi Słowiany, a przeciwnem Piastom stronnictwem w Polsce; z drugiej chęć, a nawet ważna dla Piastów powinność przytłumienia najprzód tego wstecznego stronnictwa zachodnich ludów słowiańskich.... Zaczem kiedy cesarze rzymscy, w interesie rozprzestrzenienia państwa, na gruzach podbitych ludów słowiańskich, zabójcze wojny przeciwko nim podnoszą, współczesny interes Polski, to jest Piastów, nakazywał wspierać cesarzów w tych wojnach, przeciw bratnim Polsce plemionom.“
Jest to w istocie jedyne prawdopodobne tłómaczenie położenia Polski i stosunku jej do ościennych Słowian, którzy stale nieprzyjaciółmi się objawiają; wszakże i dawniejsze plemion nienawiści, a sąsiedzkie waśnie i rodowe braterskie, u dzikich ludów silniejsze jeszcze wzajemne wstręty, wchodzić powinny do rachunku. Widzimy do dziś dnia w blizkich, połączonych z sobą wspólnością pochodzenia ludach, te niepojęte i niezwalczone nieprzyjaźni, zabytek starych wieków i nierozwikłanych dziś tysiąca pobudek.
Niewola Słowian podbitych przez Niemców, była nadmiar okrutna; sami zwycięzcy nie umiejąc jej usprawiedliwić, zaprzeczyć jej nie mogą. Adam Bremeński pisze: sami Niemcy zmuszają Słowian okrucieństwy do buntu; Helmold, w też prawie słowa margrabiów niemieckich, okrutnych wielkorządców cesarskich, obwinia o niepokoje w podbitej Słowiańszczyźnie. Zbiegowie, którzy w kraju wytrwać nie mogli, uciekli do Rugijan, i z nimi wraz napadając wybrzeża osadzone przez Niemców, pobratymców do chwytania za oręż podbudzali. Pięknym wyrazem ówczesnych uczuć, ówczesnych cierpień, jest kilka wierszy królo-dworskiego rękopisom, które tu autor przywodzi.
Słowianie obudzili się wszyscy i za oręż chwycili; chrzest Polski zrywającej z nimi odwieczną jedność, zwiększającej niebezpieczeństwo dla pozostałych, klęska Ottona II. poniesiona we Włoszech, były hasłem i pobudką do wojny. Pozorną przyczyną bliższą wybuchu, odmówienie ręki hrabianki niemieckiej Mściwojowi wodzowi słowiańskiemu, któremu margrabia Teodoryk lżącemi słowy w oczy rzucił: — „Nie godzi się krewnej książąt niemieckich dawać psu słowiańskiemu.“
— „Jeślim pies, ugryzę was jak pies!“ — dumnie odparł Mściwój późniejszym posłom, którzy po lepszym namyśle, rękę mu hrabianki ofiarować przyszli. Ruszył potem do Lutyków, rozesłał od nich gońców po Słowiańszczyźnie i owem psiem mianem podburzał wszystkich. Poprzysiądz musiał Mściwoj wierność Słowianom, stanęli przy nim i podnieśli się wszyscy przeciwko Niemcom.
Zburzono stolicę biskupią w Hewelbergu, ruszyły zastępy do Brandeburga, zkąd biskup i margrabia wcześnie przed nawałą uszli. Okropna była zemsta zbuntowanych, zniszczenie kościołów zmienionych w bałwochwalnie i pastwienie się nad duchowieństwem, którego grobom nawet nie darowano. W Stargrodzie (Oldenburgu), sześćdziesięciu księży zamordowano, srodze i nieludzko nad starszyzną duchowną się pastwiąc. Zburzony Hamburg nareszcie; ale tu koniec pochodu. Mściwój niedawno wprzódy chrześcjanin, uczuł przestrach na widok wznieconych przez siebie świętokradztw i bezbożności bez liku, umysł się jego pomięszał; napadła go wściekłość szalona, tak, że na uwięzi trzymać go musiano.
Słowianie tymczasem powodzeniem coraz bardziej rozgrzani, niszczyli Magdeburg i oczyszczali po Elbę stare słowiańskie ziemie z przybyszów obcych. Zebrało się więcej trzydziestu legij konnych słowiańskich, które z bożkami swemi, z grajkami na czele, pustoszyły ziemie przyległe. Już też i Niemcy gromadzić się do odporu poczynali, w duchu religijnym rozpoczynając tę wojnę. Słowianie nie dotrzymali placu i nie pobici, bo nawet zapasów nie rozpocząwszy, rozbiegli się, a Niemcy nieprzyjaciela nie widząc, toż samo uczynili.
Margrabia Teodoryk, którego srogości i okrucieństwu powstanie słowiańskie przypisywano, zapłacił wygnaniem i nędzą, za klęski przez Niemców doznane.
Mieczysław polski, w tej pierwszej zamieszce czyli postradał i przybolał od Słowian, nie wiemy, lecz domyślać się tego możemy z chętnej pomocy, jaką zaraz potem przeciwko burzącym się jeszcze pobratymcom, udzielał kilkakrotnie cesarstwu.
Kronikarze wzmiankują o przywiedzionem przezeń wielkiem, niezmiernej mnogości wojsku, Ottonowi III, któremu oddał się Mieczysław; posiłki te kilkakrotnie jeszcze dostawione były cesarstwu. Polacy z Niemcami wspólnie dobywali Braniboru czyli Stoderanów. Na niewiele jednak to pomogło, gdyż wkrótce potem Branibór opanowany został znowu przez Słowian, i stoderańska kraina, oraz cała zachodnia Słowiańszczyzna, do bałwochwalstwa i dawnego porządku pogańskiego odpadła.
Walka ta Polski z cesarstwem wspólnie, przeciwko Słowianom sąsiadom nieustanna; walka ze wstecznem stronnictwem domowem, które za jedno trzymało z nieprzyjaciółmi Piastów, niepokoje zewnętrzne i wewnętrzne, przy trudnych nowej państwa organizacji, całych sił wymagających zajęciach, były powodem strat, które Mieczysław poniósł w posiadanem przez siebie państwie.
Nie będziemy tu powtarzali obszerniejszego opowiadania o losach kraju lechickiego, który powolnie zawojowany, i obcemi plemionami zajęty został od wschodu, ani powieści o Waregach i książętach Kijowskich, mniej związku z tą chwilą historyczną, na której stanęliśmy mających; oddamy tylko sprawiedliwość autorowi, że jasno i dobitnie je przedstawił. Włodzimierz Kijowski z Waregami, na lat kilka przed chrztem swym, korzystając z zamięszań w państwie Mieczysławowem, wedle słów Nestora: zajął lechickie grody, Przemyśle, Czerwień i wiele innych. Bolesław II, czeski, opanował ziemię krakowską, która wszakże nie długo w ręku jego pozostała. Uszczuplane na chwilę państwo, więcej stokroć zyskiwało na tem właśnie, co powodowało te straty, niżeli traciło w istocie. Chrześcjaństwo stawiło je na czele Słowiańszczyzny, łączyło z zachodem i obiecywało nowe wcale rozwinięcie, nową i niespodzianą potęgę.
Śmierć Mieczysława rzucała dzieło zaledwie rozpoczętem i zachwianem przez podział krajów, który był jej następstwem, wedle obyczajów tych wieków. Mieczysław zostawił po sobie z Dąbrówki: Bolesława i Władywoja, z Ody, drugiej swej żony: Mieczysława, Świętopełka i Bolesława-Lamberta i krewniaków: Prybuwoja i Odylona. Między tych wszystkich potomków rozerwaną była i podzieloną Polska, wedle słów Thietmara. „Był to zwyczaj, — pisze nasz autor, — właściwy wszystkim początkowym państwom i narodom, których wszelka żywotność, tak dalece w jednej panującej rodzinie, jakby w centralnem jądrze się skupia, że ta panująca rodzina, całe państwo za swą prywatną własność uważa i wedle swej dowolności, między swych członków ją dzieli. Wszakże, dopóki rozbudzające się w takim początkowym narodzie życie fizyczne, w swej pierwszej, najdzielniejszej, najgorętszej trwa sile, póty prywatna dowolność przemaganą bywa, trybem dążącym do koniecznego utrzymania cielesnej jedności państwa i narodu. Dla tego mimo ciągłego dzielenia kraju, przez umierających ojców, przywraca zawsze jeden z synów, jedność narodowego ciała.“
Bolesław, Chrobrym nazwany, jak trafnie uważa autor, u wrót historji naszej, zakreśla wróżebne granice przyszłej wielkości państwa; potęga jego jest jakby przepowiednią, u kolebki dalszych losów państwa, jego zawojowań, rozmnożenia się, sławy, działania i stosunków. W istocie wielka to, piękna i zadziwiająca postać, której nic nie braknie do homerycznego bohatera rozmiarów, ani słabości, ani siły, ani pomocy losu, ani walki rozwijającej potęgę i wzmagającej, zarówno w pojedyńczych ludziach, jak w narodach, przemożne i nowe przymioty. Tej to walce z Niemcami zwłaszcza, winniśmy najwymowniejsze świadectwa wielkości Bolesława; a gniew, obelgi miotane, przekleństwa i łajania namiętne Thietmara, są najpiękniejszą pieśnią pochwalną króla. Nienawiść, jaką wzbudzał, postrach, którym przejmował Niemców, wyraziły się silnie w kronice Thietmarowskiej, świadcząc o potędze nieprzyjaciela cesarstwa. Thietmar inaczej go nie zowie, jak słowianinem okrutnym, wściekłym bezczelnikiem, chytrym lisem, jadowitym gadem, lwem ryczącym, lub po prostu wrogiem per excellentiam; w ustach nieprzyjaciela, nie jest-że to uznaniem wysokich przymiotów i wielkiej potęgi Bolesława?
Polska ówczesna wedle słów Marcina Galla, kraj lesisty, obfitujący w złoto i srebro, w chleb i mięso, w miód i ryby, dostarczała mnogich do handlu zamiennego przedmiotów. Była ona oprócz tego pośredniczką handlu między północo-zachodem Europy, a wschodem, to jest: Grecją i Azja, zkąd i dokąd szły szlaki handlowe przez Polskę. Missardi arab, prawi o handlu Polan naddnieprskich, aż do dalekiej Andaluzji; pod Bolesławem i jego opiekuńczą potęgą powstały i ożywiły się wielkie osady handlowe słowiańskie nadmorskie, jak Gdańsk, zwiedzany już przez kupców, łodziami ku niemu z głębi Polski płynących, Szczecin i Julin. Adam Bremeński pisze, że nie masz żadnej pięknej lub rzadkiej na świecie rzeczy, którejby w tych miastach, dostać nie można. Za te towary, jak uważa autor, gromadziły się w Polsce wielkie owe bogactwa, o których wiemy za czasów Bolesława, a których ślady pozostały w wykopaliskach monet duńskich, niemieckich i angielskich w naszej ziemi.
„Na tej bogatej ziemi zawiązał się naród młody w rycerskim celu. Rozwijając się na zasadzie wojennego pierwiastku, wykształcił się w owej wyższej, właściwie historycznej klasie na rycerską społeczność, kierowaną głównie wojennym trybem, który całej ówczesnej władzy królewskiej, charakter wojennego wodzowstwa, a całemu krajowi widok zbrojnego stanowiska nadawał.“
Kraj cały urządzony był i popisany wojennym trybem, ustanowieni wojenni dziesiętnicy pułkowi, piećdziesiętnicy, setnicy, rotmistrzowie, hetmani; ziemie niektóre dostarczały Bolesławowi mnogości rycerza w łuskowej zbroi i tarczowników, której z trudnością uwierzyć dziś przychodzi. Grody wewnątrz kraju i na granicach, były jak obozowiska, przy których, pod nazwą „stróży,“ rolnicy okoliczni zsypywali magazyny dla żołnierza bolesławowskiego. Nie dziw, że w tym wieku organizowania się społecznego, walki z przeciwnemi żywioły, wewnątrz i zewnątrz kraju, rozerwać go usiłującemi, wszystko do powszechnej obrony, do boju w gotowości stać musiało. Dwór królewski i otaczająca go drużyna, byli to wojsk wodzowie i straż przyboczna, wybór stałego żołnierza, którego król codziennie przy czterdziestu większych i wielkiej ilości mniejszych stołach przyjmował, karmił i częstował. Umiał on nagradzać sowicie swoich rycerzy, bojowców i gości; na dworze jego i po grodach, gdzie postanowieni byli namiestnicy, częstowano ich nieustannie, obdarzano sukniami i różnego rodzaju upominkami. Do nakarmienia tych tłumów, służyły osypy grodowe, a u boku króla, liczni ptasznicy i łowczowie przysposabiali karm pracowitej drużyny. Ogromne koszta jakich wymagało utrzymania rycerstwa, w części sam kraj, opłacając swych obrońców, ponosił, w części zaspakajały wojny, zbogacająca łupem wszelkiego rodzaju. Wojny te w bolesławowskich czasach raczej korzyścią były dla kraju, niż stratą; kronika pisze, że przez nie kraj się cały „ozłocił.“ Szafowano skarbami na biesiady dla rycerzy, na uczty dla przybywających orężnych gości, na wynagrodzenie przelanej przez nich krwi, a sute przyjęcia w królewskim obozie, i to hojne rozdawnictwo zdobyczy, uważać można za środek, którym Bolesław i miłość rycerstwa i gorliwość jego podtrzymywać umiał. Nieprzyjaciele Niemcy, z powodu tych nieustannych godów, nazwali króla „Tragbir“ (Trankbier) opiwoszem. z czego Słowianie Trabę zrobili. Bolesław żalił się zawsze jeszcze, że mało miał przy swych ucztach biesiadników i gości orężnych. „Kto się walecznym gościem u Bolesława w rycerstwie okazał, — mówi kronika nasza, — już nie rycerzem, lecz synem królewskim się nazywał. Toż gdy któremu, jak to bywa, w koniach lub innych rzeczach nie szczęściło się, Bolesław bez miary darami go obsypywał, odzywając się do obecnych: — Gdybym tego walecznego rycerza bogactwami podobnie od śmierci mógł wyzwolić, jak szkodę i niedostatek jego dostatkami swojemi pokonać mogę, samą śmierć chciwą skarbami bym zasypał.“
Skutkiem tej szczodrobliwości swej, miał Bolesław nietylko z własnego kraju, ale z Niemiec, Węgier, z Rusi, liczne drużyny zbrojne. Raz w wynikłym sporze Polaków z Pieczyngami, kazał król wyciąć wszystkich Pieczyngów; pomimo to jednak, przybyły zaraz nowe roty na ich miejsce. Niemcy, pomimo zakazów, mimo odwoływań cesarza i książąt swych, cisnęli się do Bolesława; książęta czescy, ruscy i węgierscy, z pocztami swemi nie opuszczali dworu jego.
Zastanawiającem jest także, jak król, pojąwszy potrzebę połączenia się szczerego z chrześcjańskim światem, silnie duchowne rozwijanie się narodu swego miał na oku. Pierwsi nauczyciele duchowni, księża i zakonnicy zachodu, płynęli do Polski równie licznie, jak zbrojne rycerstwo; król dawał przykład uszanowania dla nich, tak, że podczas gdy oni stali, nigdy siąść nie śmiał i księdzami ich, to jest książętami nazywał. Sam on zakładał kościoły i klasztory, owe ogniska, z których powolnie oświata na kraj rozchodzić się miała. Przez Polskę otwartą szły pielgrzymki pobożnych apostołów nawracających, do Prus, na Ruś, między Pieczyngów; a Bolesław wspierał i czcił tych opowiadaczy słowa żywota, szukających męczeństwa.
Król ten, u początków narodu tak dzielnem ramieniem i głową czynny, przedstawia się nam w wyrazach kronik ogromnej postaci, ciężkim, aż się koń pod nim uginał, otyłym i nie ledwie olbrzymem. Z brzucha jego szydzili nieraz Rusini, przezywając go opojem i karmnym wieprzem, lecz nigdy ich szyderstwo bezkarnie nie uszło. Z niewielu rysów charakteru trudno jest dzisiaj odtworzyć tę znakomitą postać, z całą jej odrębną indywidualnością; wiemy przecie, że siła króla nie była w dłoni i szczęściu, umysł jego umiał pomagać losom i sposobić zwycięztwo. Thietmar, uskarżający się na chytrość Bolesława, który Niemców nieustannie zwodził, wymownie świadczy o przebiegłości jego i bacznem przewidywaniu jutra. Walczy on nie tylko orężem stali, ale słowem ujmującem, pieniędzmi, namową, wszystkiem czem mógł, i czem było można. Dla niego nawet na dworze cesarza Henryka nie było tajemnic, bo mu ujęci książęta o najskrytszych myślach znać dawali. Duchowieństwo, któremu sprzyjał król, które obdarzał i szanował, broniło sprawy jego, jak swojej. Jednym z doradców i powierników głównych królewskich, był opat Tuni, którego Thietmar opisuje: „Sądząc z habitu, mnich, w rzeczy zaś, lis podstępny“ w łaskach u pana i do najważniejszych używany poselstw. Inny doradca królewski Stojgniew Słowianin, który, wedle słów tejże kroniki, „zawsze kłamał“ służył tez Bolesławowi do układów, do walki przebiegłej w umowach z ościennemi. Jedną z cech wielkich ludzi, jest, ze się na ludziach poznać i wybór w nich czynić umieją; a Bolesławowi zarzucić nietrafności niepodobna.
Nie mamy prawie przykładu zdrady między otaczającem go rycerstwem i możnemi; zdradzano dla niego, nie śmiano go zdradzić. Przez tych zręcznych ludzi, jak opat Tuni, jak Stojgniew i inni, utrzymywał Bolesław stosunki, wysyłał poselstwa przyjazne do Czechów, Węgrów, do Włoch, do stolicy Apostolskiej, dworów książąt Zachodu, do Kijowa i cesarza w Konstantynopolu, do Danii i Anglii.
Dozwólmy jeszcze samemu autorowi dopełnić tego obrazu wielkiego króla: „Wszakże, jeśli Bolesław swym politycznym rozumem, jak mu to sami nieprzyjaciele przyznają, nad wiek swój wyższym się okazuje, był on zresztą wiernym synem swojego czasu i jako czas ten, namiętnym i gwałtownym. Olbrzym, zgniatający konie pod sobą; rubaszny biesiadnik, szydzący przy ucztach z nadchodzącego wroga, a w złotą bramę zdobytej stolicy, wśród żartów i rycerskiej igraszki wjeżdżający, nie znał on miary, ani surowości w karaniu, ani pożądania w miłości. Nieraz więc wskazawszy kilka osób na śmierć „bezprawną“, przyszło mu przy godowym stole, w pośród dwunastu współbiesiadników i doradców, zadumać się boleśnie i pożałować wyroku. Cierpiały na tej porywczości żony Bolesławowskie. Poślubiał on je „bez zezwolenia kanonicznego,“ jako też bez względu na wielki post i równie dowolnie je zmieniał.“
Pierwszą żoną jego była córka margrabiego Rygdara, wkrótce potem odprawiona; druga Judyta córka Gejzy, z której miał syna Bezpraima, zarówno odpędzona; trzecia Konilda, córka Dobromira „wierna sługa Chrystusa, która niestały umysł swego małżonka, do wszystkiego dobrego nakłaniała.“ Te Bolesław najwięcej kochał i najdłużej trzymał, i miał z niej pięcioro dzieci: Mieczysława, który pierworodztwo nad Bezpraimem otrzymał, w skutek ojcowskiej łaski, Dobromira i trzy córki. Po Konildzie, pojął w poście i bez pozwolenia kanonicznego Odę, córkę margrabiego Ekitarda, kobietę złych obyczajów wedle Thietmara, wreszcie zażądał córki Włodzimierza W. Przedsławy, którą po wzięciu Kijowa, wraz z drugą siostrą W. Ks. Kijowskiego, do Polski uprowadził. Słowa Kosmasa upominają nas, byśmy zbyt surowo nie sądzili tych związków tak płocho i lekko ponawianych: był to więcej obyczaj wieku, niż człowieka.
Wygnanie macochy Ody i braci Mieszka, Świętopełka i Bolesława, opanowanie w lat kilka po śmierci ojca, całego kraju i spojenie go w jednę całość; z powodu zdobyczy krakowskich Czechów i napaści ruskich na Halickie; raczej dodaje niż ujmuje Bolesławowi, który musiał być sam na czele kraju, by go obronić i nie dać mu się rozpaść na części. Interes państwa przemógł osobistych związków i rodowych węzłów siłę.
Wspomnieliśmy wyżej o przechodzeniu przez Polskę licznych apostołów, którzy ziemie pogańskie jeszcze, ku wschodo-północy nawracać usiłowali; najznakomitszym z nich bezsprzecznie jest Wojciech święty, a cześć dla niego Bolesława, dowodzi jak król to rycerstwo Chrystusowe i jego posłannictwo dobroczynne, oceniać umiał. Nie będziemy się tu rozszerzali nad żywotem, zkądinąd znanym świętego biskupa Prażan, który przed możnowładców czeskich rozterkami kraj wichrzącemi, wolał między pogan ustąpić. Wojciech święty po kilkakroć napróżno usiłując zająć stolicę swoją, nie podoławszy zgodzić dwóch możnych rodów zajątrzonych przeciwko, sobie, szukał spokojnego przytułku we Włoszech najprzód, potem w Polsce. Wezwany przez brata swego bawiącego tutaj, zboczył najprzód na dwór Bolesława, który wedle zlecenia papiezkiego, w imieniu Wojciecha z Prażanami, przez posłów jednać go zaczął; ale pojednanie było niepodobnem; obawiali się bowiem Czesi, by sprawców śmierci braci swych i powinowatych nie poszukiwał, i odpychali świętego człowieka.
Uwolniony przez samych Prażan, którzy się go wyrzekli, Wojciech święty przebył zimę na dworze króla polskiego, gotując się na pobożną wyprawę do sąsiednich pogan. „Książę Bolesław, pisze Gallus, kochał go wielce, słuchał wiernie przykazań jego i ustaw, miał mocną chęć zatrzymania go u siebie; wszelako nie śmiał się sprzeciwiać woli świętej.“
Za poradą króla i z pomocą jego, wyruszył apostoł święty do ziemi Prusów, w której znalazł pożądaną śmierć męczeńską, dotknąwszy poświęconego pogańskiego Romowe.
Ciało świętego wykupione zostało przez Bolesława i złożone ze czcią w Trzemesznie najprzód, potem w bogatym nadzwyczaj grobowcu w Gnieźnie.
Podobnież wsparł Bolesław za życia i wykupił po śmierci innego jeszcze apostoła Bruna św., który na Rusi u Pieczyngów śmierć znalazł; biskup też pomorski Reinbern, którego użył król do nawracania Rusi, przez mego wysłany był i wspierany. Wszyscy ci Chrystusowi pracownicy męczeńskiej dobili się palmy. Z ich żywotów i z udziału jaki miał Bolesław w ich posłannictwie, dopomagając do niego czynem, słowy i czcią pośmiertną, okazuje się, jaką wagę przywiązywał do rozszerzenia się chrześcijaństwa. Młoda jeszcze w rzędzie chrześcijańskich państw Polska, starała się niejako wkupić w społeczność Chrystusową, gorliwą o rozszerzanie się jej troskliwością.
Nie inny był powód ciągłego przeciwko Słowianom poganom jeszcze, wraz z cesarstwem boju. Bolesław, ilekroć sam nie mógł popierać osobiście sprawy chrześcijaństwa i cesarstwa, nadsyłanemi posiłki dopomagał jej, śląc rycerstwo swoje. Tak w roku śmierci Mieczysława, Polacy idą w zaelbiańską Słowiańszczyznę, a w trzy lata potem, Bolesław już swobodniejszy, i sam panem w domu, osobiście z wielkiem wojskiem w pomoc cesarzowi przybywa (995). Cesarstwo walczyło ciągle ze Słowianami niepokonanemi dotąd, nieotrzymując korzyści widocznych, naprowadzając nawet zaczepne z ich strony wojny. Bolesław zaś posiliwszy nieco, zawojowywał tymczasem ziemie północnych nadmorskich ludów, Lutyków u Odry i Pomorzan u Wisły ujścia, nad któremi powoli zwierzchnictwo Polski się ustalało.
W czasie gdy Polacy św. Wojciecha przez Pomorze do Prus wiedli, był już Gdańsk pogranicznem miastem ich rozległego państwa, i następnie rozszerzyły się podboje bolesławowskie ku Prusom. Ważniejsze jednak zabory króla, były ku południowi. Tu leżała Chrobreja, ze starożytnym grodem Krakusa, zajmująca pod tem nazwaniem obie strony Tatrów, północną ku Wiśle, południową ku Dunajowi. Kraj ten należał niegdyś, do Świętopełkowego państwa Wielkiej Morawii. Za ojca Mieczysławowego stała się częścią Polski; za Mieczysława zawojowali ją Czesi, ale tylko po góry, podczas gdy dalszą zatatrzańską krainę Węgrzy posiadali.
Śmierć Bolesława Okrutnego, księcia czeskiego, zamieszki i podział jego państwa ztąd wynikłe, zwróciły króla ku tej stronie: podstępem wzięty Kraków, wytępiona załoga czeska, i Chrobreja powróciła do Polski; a następnie wypędzeni Węgrzy z zatatrzańskich swych zdobyczy, aż po Dunaj ustąpić Polsce musieli. Te podboje Bolesławowskie, o których zaledwie króciuchną wzmiankę znajdujemy u kronikarzy, były wszakże największej wagi dla przyszłości kraju, i potęgę króla szeroko rozsławić musiały.
Już też zachód i południe Europy, coraz częściej o nowo powstającem państwie odbierały wieści; sam Bolesław wyprawił poselstwo do Rzymu z prośbą, o przysłanie mu duchownych, dla szerzenia nauki Chrystusowej. Zjawili się tamże wygnańcy z Polski z Buskławem bratem Bolesławowskim, synem Mieszka, który do klasztoru wstąpić pragnął; zasłyszano o męczeństwie, wykupnie ciała, grobie i cudach pośmiertnych św. Wojciecha. S. Romuald, w którego klasztorze znalazł przytułek polski książę, wysłał dwóch braciszków do Polski, za namową i poradą cesarza Ottona.
Młody ten monarcha z wielu miar zażądać mógł odwiedzić Polskę, lecz pragnienie oddania czci zwłokom nauczyciela swego Wojciecha, nieochybnie było najsilniejszą do tego pobudką. Może być że i dumnego młodzieńca pysze pochlebiała ta myśl wyprawy do ziemi, „na której nie postała jeszcze nigdy stopa żadnego starożytnego Rzymianina.“
Z nadzwyczajnym przepychem, z okazałością niewidzianą, gotowano się do tej wspaniałej pielgrzymki. Towarzyszyli cesarzowi wielu Rzymian; Zazzo patrycyjusz z Robertem oblacjonarjuszem i kardynałami. Wszędzie po drodze przyjmowali Ottona po miastach biskupi, ówcześni najwyżsi dostojnicy, jak się wyraża autor, w Ratysbonie Gebhard, w Magdeburgu Gizyler, w Cycyi Hugo, w Misnii Eid.
W Ilwie za Głogowem, Bolesław wyszedł spotkać cesarza, radośne zgotowawszy mu przyjęcie.
Na rozległej dolinie różnorodne zastępy rycerstwa i drużyny pańskie uszykowane były, rozmaitością szat i oręża porywając oko. „A nie była tam ladajaka rozmaitość stroju, — pisze Gallus, — lecz co w jakim narodzie najkosztowniejszego się znajduje, mogłeś tam zobaczyć. Za czasów Bolesława, każdy rycerz i każda z pań dworskich, używali bławatów, zamiast płótna lub wełny; ani też futer, jakkolwiek kosztownych i choćby nowych, nie noszono na Bolesławowskim dworze, bez bławatów i złotogłowiu. Złoto bowiem za owych czasów było w tak powszedniej u wszystkich cenie, jak dziś srebro, a srebro za lichą plewę miano.“
Wśród tych szeregów świetnego rycerstwa, postępując Otto z Bolesławem w orszaku swego rzymskiego dworu, zbliżył się w wielkim poście do Gniezna, którego murów dojrzawszy, zdjął cesarz obuwie, bosą nogą szedł do grobu męczennika i ze łzami u niego się modlił.
Zadziwił się cesarz wspaniałości gnieźnieńskiego kościoła i grobowca świętego, obok którego jaśniały ofiary Bolesława: ogromny posąg Zbawiciela na krzyżu, cały ze złota ulany, trzykroć tyle ważący, ile ciężki i olbrzymi Bolesław; niezmierna płyta złota, mająca pięć łokci wzdłuż, a dziesięć piędzi w szerz, rzęsisto kamieniami drogiemi i ozdobami kryształowemi wysadzana, na której napis świadczył, że trzykroć sto funtów złota ważyła, i inne bogactwa.
Ten przepych i potęgę widząc, cesarz zawołał w podziwie: Na koronę moję cesarską, daleko tu więcej widzę, niżeli mi sława doniosła. — Poczem naradziwszy się ze swemi panami, w obec wszystkich dodał: — Nie godzi się tak wielkiego męża, jakby jednego z książąt, dukiem lub hrabią nazywać, owszem na tron królewski wyniesionego, koroną uczcić należy.
I zdjąwszy koronę swę cesarską, włożył ją Bolesławowi na głowę. Poczem ofiarował cesarzowi Bolesław relikwie św. Wojciecha, i wzajemnie darem od niego gwóźdź z krzyża Pańskiego i włócznię św. Maurycego otrzymał. „A tak wielką, — dodaje Gallus, — spowinowacili się onego dnia miłością, że cesarz Bolesława bratem i współrządcą cesarstwa ustanowił, i ludu rzymskiego przyjacielem i sprzymierzeńcem mianował.“
Nadto, co tylko w dostojeństwach kościelnych (ustanawianiu arcybiskupstw) do cesarstwa należało, wszystko to w całem państwie polskiem, Bolesławowi i jego następcom w moc oddał; „którą to ugodę, — dodaje kronikarz, — papież Sylwester zatwierdził.“
„Ustanowił cesarz w Gnieźnie arcybiskupstwo, oddając je bratu św. Wojciecha, Radzymowi, od którego zwierzchnictwa, tylko Ungęra, poznańskiego biskupa wyłączył. Ten, czas jakiś jeszcze, magdeburgskiemu arcybiskupstwu słowiańskiemu podlegał.“
Bolesław, wedle słów tejże kroniki, przyjmował cesarza z cesarską wspaniałością; przez trzy dni koronacyjnego obrzędu, codziennie zmieniano naczynia i cały przyrząd stołowy, stawiąc coraz inny kosztowniejszy; a po skończonej biesiadzie, podczaszowie i stolnicy, zdjęte ze stołów naczynia złote i srebrne, misy, czary, rogi do napoju i t. p., do cesarskiego skarbu oddawali. Komornicy zbierali podobnież sukna, obicia, kobierce, zapony, ręczniki i wszystko to do izb cesarskich nieśli. Oprócz tego, jeszcze mnogie naczynia złote i srebrne, różnej wytwornej roboty, bławaty barw rozmaitych, przybory wszelkiego rodzaju, kamienie drogie, w darze Bolesław przynosił Ottonowi, nie zapominając dworu jego i otaczających. Najlichszy sługa cesarski, nie wyszedł z Polski nieobdarowanym. Thietmar wspomina, że rota trzechset kiryśników, ze wszystkich podarków najlepiej Ottonowi się podobała.
Odjeżdżającemu cesarzowi, Bolesław towarzyszył do Magdeburga, gdzie spędził Wielkanocne święta; po czem obdarzony wzajemnie, wrócił do Polski; a z drogi jeszcze Otto, pamiętny bogatych darów, z grobu Karola W. w Akwisgranie wyjęte krzesło czyli tron cesarski, w darze sprzymierzeńcowi posłał, jakby przepowiadając mu panowanie nad mnogim ludem słowiańskim.
Autor następujące czyni uwagi nad koronacją gnieźnieńską: „Zawiązane tak stosunki braterstwa z cesarstwem, były nie trwałe. Cały ten wypadek, lubo nader świetny i pełen ważnych następstw dla Polski, wyniknął raczej z młodzieńczego szału Ottona, niż z rzeczywistego składu dziejów ówczesnych. Zachodziła wtedy na Zachodzie wewnętrzna reorganizacja kościoła katolickiego, w skutek której nastąpiło wkrótce wygórowanie wszechwładztwa papiezkiego, podupadniecie władzy cesarskiej. Wyprawa młodego cesarza do Gniezna, była jedną z ostatnich illuzyj tej władzy, a w onej koronacji Bolesława, nie tyle pożądany przezeń zaszczyt, ile chęć cesarską okazania swego prawa rozdawnictwa koronnego. Bolesław później miał tę Ottonową koronę za nic, i owszem pojmując obrót rzeczy w Europie, starał się później o koronę u papieża.“
„Istotnym zaś zyskiem, jaki Polska z pobytu cesarza w Gnieźnie odniosła, było właśnie, odpowiednie teraźniejszemu duchowi czasu, rozprzestrzenienie władzy duchownej ze strony samego cesarza, przez ustanowienie trzech nowych biskupstw i niezawisłej od duchowieństwa niemieckiego archidjecezji krajowej, tudzież zlanie na Bolesława władzy zakładania nowych biskupstw.“
„To było najwalniejszym skutkiem odwiedzin Ottonowych. Rozszerzyła się liczba duchowieństwa, a z niem religja chrześcijańska i cała ówczesna oświata. Miasta: Poznań, Kraków, Wrocław, nawet odległy Kołobrzeg, stały się głównemi ogniskami tego nowego światła, a naczelna stolica ich Gniezno, znosiła się przez swoje arcybiskupstwo, tak bezpośrednio i niezawiśle od wszelkiej podrzędnej za granicą władzy duchownej, wprost z samemże źródłem tej władzy, z stolicą apostolską, jak niezawiśle odtąd od wszelkiego politycznego zwierzchnictwa, królowie dalsze w swoim kraju biskupstwa stanowili.“
Właściwe duchowieństwo polskie, poczęło się kształcić po tem wyzwoleniu kościoła; dotąd bowiem kapłani wszyscy cudzoziemcami, najwięcej Włochami byli. Przy biskupstwach otworzyły się szkoły duchowne, seminarja, usposabiające młodzież krajową do stanu duchownego; oprócz nich, ogniskami równie czynnemi były, możne klasztory i opactwa, których liczba wzrastała; istniało już jedno w Międzyrzeczu, wzniosły się zwolna benedyktyńskie klasztory w Tyńcu (Sieciechowie?) i na Łysej-górze. Pierwszy z nich stanął w początkach XI. wieku (1007). Pustynie zaludniały się Eremami; chrześcijaństwo przenikało do najskrytszych kraju zakątów. W takim Eremie żyli w Wielkiej Polsce około Kazimierza braciszkowie reguły świętego Romualda, Jan i Benedykt, z przybyłemi później do nich, Mateuszem, Izaakiem, Krystynem i Barnabą. Żyli oni w bractwie zakonnem pod opieką Bolesława, przygotowując się do zawodu kaznodziejskiego, uczeniem mowy krajowej. Król dwoje pacholąt z dworu królewskiego dał im do posługi. Życie ich było ostre i surowe bardzo, reguła ciężka; patrząc na dobrowolne ich męczarnie, Słowianie pojąć ich nie mogli w początku, później dziwna wytrwałość, szczere nabożeństwo, zwrócić musiały dzikich ludzi ku pobudkom, co tak silne wywoływały poświęcenie. Uczucie religijne zaszczepiało się zwolna przykładami świętego żywota.
Tymczasem Bolesław szerząc wiarę w głębi swych krajów, usamowolniony włożeniem na skroń cesarskiej korony, potężny wolą i ramieniem, rozszerzał granica państwa swojego. Czechy zamięszane, łatwą zdobyczy zdawały się pastwą; książę Bolesław Rudy, któremu Chrobry Kraków z częścią Chrobacji odebrał, którego państwo z braćmi Jaromirem i Oldrzychem, podzielone być miało, wygnał był braci i matkę, a sam srogo nad Czechami panował. Wybuchło powstanie. Bolesław z kraju uciec musiał; a Władybój brat Chrobrego, cioteczny książąt czeskich, przez matkę Dąbrówkę, przywołany, otrzymał nad Czechami zwierzchnictwo. Ale Władybój zapijał się bez miary, a czując się nie silnym na nowym tronie, pospieszył do niemieckiego króla Henryka, oddając mu się ze swem księstwem i prosząc o potwierdzenie. Umarł Władybój po krótkiem panowaniu; osiadł po nim wygnany Jaromir z Oldrzychem.
Zbiegły z Czech Bolesław Rudy wkrótce przytułku i opieki szukał u Chrobrego; co tem lepiej dogadzało królowi Polski, że pod pozorem sprawy jego, spodziewał się sam zagarnąć kraj sąsiedni. Tymczasowo wygnany Jaromir z Oldrzychem, odzyskane dla Bolesława księstwo i wygnaniec na dawnym tronie osadzony. Jaromir i Oldrzych, schronili się na dwór Henryka; główne miasta czeskie, pod pozorem opieki, osadzone załogami polskiemi. Dla Chrobrego, Bolesław Rudy był tylko narzędziem; pod pozorem przyjaźni i zażyłości, przebywając w Czechach, trzymając tam swych ludzi, wysyłając powierników, Chrobry ujmował sobie znaczniejszych panów czeskich. Przewidywał on, że zostawiony sam sobie Rudy, mścić się będzie na nieprzyjaznych, rozjątrzy podwładnych, i wrota mu do owładnięcia Czech otworzy.
Tak się stało: książę czeski „widząc lud swój (w mięsopust r. 1003), bez najmniejszej obawy, szkaradnym świata tego uciechom oddany, tak dalece bezbożnik rozzuchwalił się, że bez względu na zawarte z ludem pod przysięgą przymierze, wszystkich najmożniejszych panów w jednym domu w obec siebie zebrawszy, najprzód własnego zięcia utopionem w piersiach żelazem zamordował, a potem resztę bezbronnych, w sam popielec, za pomocą swych oprawców wytępił.“
Oburzeni i przerażeni Czechowie wyprawili poselstwo ciche do Bolesława polskiego, prosząc o pomoc i ratunek przeciwko Rudemu. Tego było potrzeba Bolesławowi; radośnie przyjął poselstwo, wezwał Rudego pod pozorem układów do siebie, i otoczonego przez oprawców oślepieniem ukarał. Wywieziono go w głąb Polski na dożywotne więzienie. Nazajutrz potem, pospieszył Chrobry pod Pragę, i przyjęty od ludu jak zbawca, owładnął łatwo stolicę i księstwo (w r. 1003, w lutym).
„I jeszcze większa, — pisze Thietmar, — niż zwykle duma ogarnęła mu zapamiętały umysł, po takim wzroście ziemskiej potęgi.“ Wysłał do Rzymu, prosząc papieża o potwierdzenie nadanej mu przez cesarza korony, jednego z tych braciszków reguły ś. Romualda, którzy w pustyni wielkopolskiej pod Kazimierzem przebywali. Całe to staranie spełzło jednak na niczem. Tymczasem Henryk król niemiecki, poskramiając w sobie uczucie, jakiego doznał o zdobyczy Czech się dowiedziawszy, wysłał do Bolesława z oświadczeniem, że przy zawojowanej prowincji utrzymać mu się dozwoli, jeśli Bolesław wedle starodawnego prawa, z rąk jego przyjąć ją zechce i z niej wiernie mu służyć.
Chrobry, który o zupełną niezawisłość się starał, nie przyjął ofiary Henryka. Odprawiono bezecnie posłów niemieckich; usposobiono się do obrony Czech; a miasto uznania hołdownikiem cesarstwa, Bolesław wpływ swój usiłował w Niemczech silniej coraz rozszerzać. Z pomocą i za natchnieniem może Chrobrego, wybuchł w Niemczech bunt przeciwko Henrykowi, na którego, czele stał Bruno, brat królewski, Ernest, margrabia austrjacki, i margrabia Hecyl. Sam Bolesław, posławszy posiłki rokoszanom, ruszył, nie czekając rozpoczęcia wojny ze strony Henryka, lewym brzegiem Elby, przez góry ku ościennym Niemcom.
W Mysznach nad Elbą siedział przełożony graf niemiecki Goncelin, spokrewniony z Bolesławem, i jemu winien swe przełożeństwo. Tego wezwał król do poddania mu Myszen, ale Goncelin odmówił.
Wojsko polskie, podzielone na cztery hufce, puściło się na łupiezką wycieczkę i zniszczenie okolicznych włości; i splondrowaniem krainy Gtomace, wojnę rozpoczęło. Samego jeńca wzięto ze trzy tysiące; wedle obyczaju, uprowadzając go do kraju, dla osadzania nimi ziem pustych.
Ta wielka w jeńcach zdobycz, przyspieszyła odwrót do domu rycerstwa Bolesławowego. Rokosz niemiecki, niepowodzeniem się skończył; margrabia Ernest pojmany został, a Hecyl z Brunonem schronili się na dwór Bolesława; skąd Bruno do Węgier potem, a Hecyl do Niemiec z przebłaganiem do Henryka się udał.
Bolesław więc sam pozostał w obec króla Henryka, z którym się miał zmierzyć. Usiłowano wyrugować go, ze zdobytych Czech najprzód; on wzajem opierając się na swych z Niemcami związkach, nie spieszył z poddaniem, owszem pierwszy wojnę rozpoczął, napadem na posiadłości bawarskie. Ale już i Niemcy ruszali przez granice Milzieńskie ku Polsce; niedaleko jednak zaszedłszy cofnęli się, dowiedziawszy się o grożącej w Łużycach zasadzce.
Wszelkiemi sposobami usiłując odjąć siły Bolesławowi, gdy najłacniej było przeciwko niemu działać w Czechach, poczęto przez wygnańców Jaromira i Oldrzycha knuć przeciw Polakom i narodowe podbudzając uczucia, podnieść na nich skłonną do rozruchów ludność. Silna dłoń, w którą ujął możnowładztwo czeskie Bolesław, już mu sama nieprzyjaciół przygotowywała.
Król Henryk tymczasem, zapowiedziawszy wyprawę wielką na Polskę, miejscem zebrania Niemców naznaczywszy Merseburg, gotował się przebyć Elbę i gromadził łodzie; naprzeciw niego Bolesław szybko ruszył do Łużyc. Odwiódłszy w tę stronę fortelem Bolesława Henryk, sam obrócił się ku Czechom, dokąd od zachodu, Bawarczycy z Frankami jednocześnie wtargnąć mieli. Polegał Bolesław na doniesieniach swych przekupionych przyjaciół niemieckich, lecz te go zawiodły. Pomimo nadspodziewanego obrotu wojsk Henrykowych, gdy te powolnie ku Czechom kroczyły; Bolesław miał czas usposobić się ku ich obronie.
Sam oczekiwał nieprzyjaciela w Pradze, więcej podobno niż należało zaufany w przyjaźni swych nowych poddanych, a powolnem Niemców zbliżaniem się uzuchwalony, tak że gdy ich przybycie obiecywano, rubasznie odpowiedział: — „Gdyby leźli jak żaby, mieliby już czas stanąć!“
Zwłoka Niemców była wyrachowaną: Henryk ciągnął pod pozorem, połączenia się z Bawarami, zachodnią stroną granic; Jaromir tymczasem stronnictwo swe w kraju rozszerzał. Bolesław bojąc się napaści Henryka, nie spodziewał się wcale narodowego przeciwko Polakom w imię uczuć ludowych powstania, i ta rachuba go zawiodła. Henryk bowiem przychodził tylko, by dać punkt oparcia stronnictwu Jaromira i pomnożyć jego siłę, działając zawsze pozornie, przez nie i dla niego.
Do ostatniej chwili Bolesław, charakteru tej całej sprawy nie dopatrzywszy, zbyt ufny w przywiązaniu Czechów do siebie, spostrzegł dopiero niebezpieczne położenie swoje, gdy z Zaacu polska załoga przez mieszczan samych wypartą została, gdy gród jeden u wnijścia kraju sam dobrowolnie się poddał.
Pod zasłoną Henrykowych wojsk budzące się uczucie narodowe, przeciwko obcym najezdnikom, wieści o powszechnej rzezi Polaków, przedwczesne głosy o ucieczce i zabójstwie Bolesława przez Prażan, rokowały już niepomyślny koniec tej walki. Henryk napewno już dla wzięcia i zgładzenia „jadowitego gadu“ Bolesława, wyprawił Jaromira i Oldrzycha do Pragi.
Potrzeba było co najrychlej uchodzić, by fale tego powstania ludowego wojsk i samego wodza nie pochłonęły. Ucieczka nie była wcale łatwą, a nieprzyjazny Bolesławowi Thietmar „najchytrzejszym z ludzi“ zowie z tego powodu Chrobrego. Wyprawiony przez Niemców Jaromir, pozostał w tyle, a Oldrzych wysłał tajemnego do Pragi przodem; potem z ośmią naczelnikami, zbrojnemi w małe poczty, cichaczem podkradł się pod stolicę i ukrył. Szpieg jego miał się ułożyć z Prażanami o napad przed świtem, na zaraniu, na Bolesława i jego ludzi. Hasłem umówionem był odgłos trąbki pastuszej, gdy trzoda o szarym świcie przez most na Mołdawie przechodzić będzie; potem uderzenie w dzwony na Wyszogrodzie.
Bolesław o całej tej zmowie uwiadomiony, dniem wprzódy do ucieczki o zmroku się przysposobił. O północy, nim się jeszcze trąbka pastusza ozwała, niecierpliwi Prażanie rozkołysali dzwony na Wyszogrodzie. Cicho wysunęli się Polacy wśród ciemności, a z pierwszym pułkiem pognał Bolesław do domu.
Zapóżno spostrzegli Prażanie ucieczkę Polaków z królem, ostatnia tylko rota, zostawiona na moście mołdawskim, padła ofiarą z naczelnikiem swym Sobieborem, św. Wojciecha bratem.
Jaromir tegoż dnia, wjechał na stolicę i wzniesiony został z wygnańca na tron książęcy; nazajutrz przybył i Henryk, hołdownika swego na posadzie tej utwierdzić.
Ze zdobyczy Bolesławowskiej pozostała przy Polsce Morawia, od Czech oderwana. „Jak cała ta próba, — dodaje autor, — zagnieżdżenia się w zachodniej ziemi czeskiej, nie zupełnie bez korzyści minęła, tak też nie mógł jeszcze Bolesław oderwać się od myśli, rozprzestrzenienia granic i potęgi swego narodu ku zachodowi. Owszem cały kilkunastoletni przeciąg dalszego panowania Bolesława, zajęty jest najusilniejszą, w tę zachodnią stronę skierowaną dążnością zdobywczą, nieustannemi wojnami z zachodniem państwem niemieckiem.“
„Prócz chęci zdobycia kilku prowincyj, na czem te wojny wreszcie się kończą, wyrażają one owszem ogólny instynktowy popęd wyszłego z łona Słowiańszczyzny narodu polskiego, ku pomszczeniu się na zachodzie, za tę wielką niemiecką napaść, jaką on od czasów Karola W., orężem Franków i Niemców, przez dwa stulecia na przyległą Słowiańszczyznę wywierał.“
Wojny niemieckie, w opowiadaniu autora, zasilonem kroniką Thietmarowską, zajmują znaczną część jego historji; opowiemy je króciej, zwracając tylko uwagę na znaczniejsze i charakterystyczniejsze wypadki.
Powodem pierwszej napaści na kraje niemieckie było, oprócz śmierci cesarza Ottona, zabicie margrabi Ekkiharda, przełożonego w Mysznach. Posunął się Bolesław, korzystając z tego wypadku (1002), zagarniając przyległą Szląskowi polskiemu ziemię Łużycką, miasto Budziszyn; zajął Strelę nad Elbą i wysłał do Myszen, usiłując sobie pieniędzmi zrobić tam stronników.
Zajęte zostały Myszny, a Bolesław, powiada Thietmar, owładał onych stron ziemiami aż po rzekę Elsterę i swoje w nich załogi osadził. Sasów zaś sąsiednich i Niemców upewnił, że czyni to za zgodą Henryka Bawarskiego i w jego sprawie. Działo się to na wiosnę; w czerwcu Henryk obrany został królem, i Bolesław pojechał z innemi do Merseburga na powitanie go, usiłując się przy swoich zawojowaniach utrzymać, na co ogromne wyłożył sumy. Uzyskał jednak tylko Łużyce i kraj Milzieński; Miśnią zaś oddano przyjaznemu i krewnemu Bolesława, Goncelinowi.
Nieukontentowany Bolesław odjeżdżał, zostawując za sobą zarody zamieszek w Niemczech, które podżegał; a niechęć Germanów objawiła się w rozruchu, w którym Bolesław ledwie się ocalić potrafił. Przypadkowa ta napaść, wziętą została przez króla polskiego za umyślną zasadzkę i rozjątrzyła go do reszty przeciwko Henrykowi. W drodze, uchodzący z Merseburga Polacy, spalili Strelę i zabrali tłumy jeńców; tajni posłańcy na dwór niemiecki wyprawieni z poleceniem, by kogo tylko można, przeciwko Henrykowi buntować.
W tej porze przyszło zawojowanie Czech, opowiedziane wyżej, i po niem ucieczka króla z Pragi. Za uchodzącemi hufcami polskiemi, Niemcy pospieszyli przez kraj Milzieński ku Polsce (1004). Oblężony przez Henryka Budziszyn, broniony załogą polską silnie, otrzymał rozkaz poddania się od króla Bolesława, z wolnem odejściem załogi. Zajęto miasto, a Niemcy dalszą ku Polsce wyprawę, na rok następujący odłożyli.
Ogłoszona po zbiorach z pola (1005) obfitych, zebrała się w okolicach Magdeburga, pod wodzą samego króla Henryka i wielu panów dostojnych; przybyły i posiłki czeskie; Jaromira i Lutyków pogan się spodziewano, którzy Niemcom na chrześcjańską Polskę pomagać mieli. Słusznie uważa autor, że Słowianie poganie między nieudolnym Henrykiem, a groźniejszym dla nich Bolesławem wybierając, woleli pierwszego przeciw drugiemu wspomagać. Szła ta zbierana drużyna długo wodzona po moczarach i puszczach przez przekupionych od Bolesława przewodników do rzeki Sprewy; gdzie legła obozem dla spoczynku. Tu już łucznicy polscy podjazdami szarpać ją poczęli, i zabili kilku znaczniejszych; nadeszły też na pociechę pułki lutyckie ze swemi bogi niesionemi na czele wojsk, z proporcami świętemi i znamionami bałwochwalstwa.
Bolesław siedział naówczas w Krośnie poniżej Głogowa, ze znacznym ludem zbrojnym; niespodziewając się, by Niemcy po za osadzone starannie brzegi Odry, przejść mieli. Jakoż siedm dni stały niemieckie siły nad tą rzeką, myśląc o przeprawie, aż nareszcie w bród ją przeszły. Uwiadomiony o tem Bolesław, chcąc zapewne dalej nieprzyjaciela w kraj wprowadzić, cofnął się przed nim. Wszedł Henryk w granice Wielkopolski, ciągnąc ku Poznaniowi, gdzie się Bolesław znajdował, rażony ciągle polskiemi zasadzkami. Głód, napaści te i przeczucie dalszych w kraju, który napadali, niebezpieczeństw, skłoniły go do odwrotu, gdy już byli o dwie mile od Poznania; król polski nie spieszył się z żądaniem rozejmu, sami mu go Niemcy ofiarowali.
Pokój za pośrednictwem arcybiskupa Tagino z Bolesławem uczyniony, „niekorzystny, żalem przepełniający Niemców,“ dowodzi, że rachuby Bolesława powiodły mu się, a zapędzenie się Niemców pod Poznań, w przykrem ich położeniu stawiło.
„Z płaczem“ piszą kroniki niemieckie, zgłodzone, zbiedzone wojska Henryka powracały do domu, za całe trofea wioząc ciała poległych rycerzy. „Wyprawił się był król Henryk, — dodaje współczesny rocznikarz, — aby się krzywdy swej pomścił, ale o biada! mnogie tylko rycerstwo pogubił.“
Do niepomyślności pochodu tego, przyczynić się wielce musiały zdradliwe przyjaciół Bolesława, pod bokiem króla, zamachy i rady, o których za powrotem do kraju, rozpocząć musiano śledztwo, i kilku skarać na gardle.
Wyprawa ta, pomimo korzystnego dla kraju polskiego pokoju, wywołała nowe z Niemcami zatargi, dała powód do długich jeszcze walk i bojów. Wcześnie się do nich sposobiąc, posłał Bolesław do Czech i do zachodnich ludów słowiańskich, zyskując ich na swoję stronę i usiłując wciągnąć w przymierze przeciwko Niemcom. Czesi i Lutycy skłonniejsi dla Niemców nie dali się od nich odciągnąć; Obotryci złączyli się z Polakami; inni Słowianie, odrzucając jego myśl, sami pierwsi o usiłowaniach tych Niemców ostrzegli. Nie dotrzymując poznańskiego rozejmu, wieścią o knujących się przygotowaniach skłoniony ku temu, Henryk nową wojnę sam pierwszy Polsce wypowiedział. „Chcesz wojny, będziesz miał wojnę!“ rzekł poseł. Na co król polski uniewinniając się z zarzutów czynionych, odparł, że niechętnie i zmuszony, przedsiębrać będzie co mu czynić wypada.
Zaczepiony słowem, Bolesław odpowiedział czynem, uderzył zaraz na zachód (1007), i zjawił się pod Magdeburgiem. Słowianie oskarżyciele krwawo zostali skarani, ziemie ich spustoszono, lud uprowadzono w niewolą i po Elbę samą kraje zniszczone zostały. Magdeburg winien był swe ocalenie włóczni św. Maurycego, którą w darze odebrał Bolesław od Ottona; był to patron miasta, zachodziło więc, dodaje Thietmar, braterstwo w Chrystusie między Bolesławem a Magdeburczykami. Puścił się tylko król polski w głąb kraju i zająwszy mieszczan Zerbst’kich, przesiedlił ich do Polski, wraz z jeńcami słowiańskiemi i trzema walecznymi wodzami Sasów.
„Żałość zdjęła króla Henryka,“ posłał żywo do panów saskich, aby się mścili zniewagi swojej; ale ci nie rychło i opieszale nieprzyjaciela ścigali, i namyśliwszy się, jak niebezpiecznem było, garstką gonić za silnem wojskiem, do domów się rozeszli.
W odwrotnej drodze, zajął Bolesław Łużyce i krainę Selpuli, zagarnął bez krwi przelewu Budziszyn, i zwycięzko z łupem, z ludem jeńców, do domu powrócił. Taki miało skutek wypowiedzenie wojny przez Henryka królowi polskiemu, i nierychło Niemcy z nową wystąpili zaczepką.
Co najsrożej boleć musiało Henryka, to przyjaciele bolesławowscy i sprzyjający mu potajemnie w samych Niemczech, na których czele stał wierny Goncelin margrabia myszneński. Tego najprzód na przekor królowi polskiemu, usiłowano upokorzyć i władzę mu odebrać. Powodem był spór Goncelin’a, z zięciem Bolesława, Hermanem, z którego sprawa wywiązała się przed sąd Henryka do Merseburga. Goncelin złożony z margrabstwa i osadzony w mocnem więzieniu, nie tak dla winy jakiej, lecz że u Bolesława „w większych był łaskach, niż się godziło.“
Usunąwszy Goncelina, Niemcy ruszyli na Bolesława (1011), licznie i zbrojno. Posłali wprawdzie wprzód pytając, czy ziem zabranych nie zechce zwrócić bez baju, ale poselstwu sucho odparł Bolesław, że nic nie odda. Po drodze Niemcy chwytali kogo mogli, widząc we wszystkich i we wszystkiem jakieś tajemne roboty Bolesławowskie. W Łużycach Henryk i część wojska się rozniemogła, tak, że do domu wracać musiała, a Jaromir czeski, margrabiowie i biskupi dalej naprzeciw Polsce pociągnęli.
Bolesław był w Głogowie nad Odrą, a Niemcy podstąpili tak, że miasto widzieli, napaść jednak na nie, ani myśleli nawet. Domagali się Polacy uderzyć na Niemców, ale cierpliwy król nie dopuścił im walki niepewnej, wolał szkodzić tylko podjazdami. Ulewy srogie odpędziły najeźdźców, bez pomocy wojska; zachwyciwszy łupu, poszli nazad do domu.
Bolesław pomścił ten najazd nadzwyczaj śmiałym napadem na Myszny, z Budziszyna wyprawionym, który mógł był gród opanować, gdyby zmowa z mieszczanami była się powiodła; zniespokoiwszy tylko nieprzyjaciela, garstka ta wróciła cała do Budziszyna.
W r. 1012. znowu Niemcy gotowali się na Polskę, nie z takim zapałem, nie z taką już ochotą jak wprzódy; obwarowano tylko mocniej granice i powrócono do domów.
Żadna z zaczepek nie uchodziła bezkarnie i ta bez odwetu ujść nie mogła; z licznem wojskiem przebywszy Elbę pod Strelą, wpadł Bolesław pod Libusnę, warowne miasto świeżo przez Henryka odbudowane, mające załogę z tysiąca ludzi złożoną. Zdobycie tego grodu, tak było pewne, że je król uroczyście obchodził, nim dokonane zostało. „Za miastem na wyniosłem miejscu, zkąd można było widzieć gród cały, do którego zdobycia rycerstwo postępowało, zastawiono wspaniałą ucztę królewską. Tam podczas całego szturmu, siedział król z wybranem gronem, przypatrując się bitwie krwawej — padła wreszcie brama, wszczęła się rzeź i łupież okrutna. Zabrano mnóstwo jeńca pospolitego i panów. Mnogich pojmanych panów zaprowadzono przed dumnego tryumfatora, na którego rozkaz, mocna ich straż przyjęła. Potem nastąpił dział zdobyczy i pożar miasta, a wojsko wesoło zwróciło się do domu. Taki obraz zdobycia Libusny, kreśli współczesny Thietmar.
Sprawy w Słowiańszczyźnie wschodniej, nad którą wpływ swój wywrzeć zamyślał podtenczas Bolesław, skłoniły go w cztery miesiące po zburzeniu grodu Henrykowego, do szukania pokoju, który otrzymać był zawsze pewien, byleby go pożądał. W r. 1013 zjechał do Magdeburga królewicz polski Mieczysław, dla uroczystego zawarcia przymierza; wdzięcznie przyjęty od Henryka i pasowany przez niego na rycerza. Za nim i sam przybył w kilka tygodni Bolesław do Merseburga, ubezpieczony danemi zakładnikami, że cało wynijdzie. Łużyckie i Milzieńskie ziemie, jakkolwiek to Niemców bolało, zostawić musieli przy Polsce. Bolesław co dziwna, nie był dotąd pasowany rycerzem i król Henryk dopiero tym go zaszczytem ozdobił. W pierwszy dzień Zielonych świąt, poprzysiągłszy na rycerskie śluby, w uroczystym pochodzie do kościoła, Bolesław jako nowo-pasowany, szedł z mieczem podniesionym przed królem.
Za odstąpione sobie ziemie, król polski obowiązał się dostawić posiłki zbrojne na wyprawę włoską, a sam otrzymał na inną wyprawę pomoc w ludziach, na których mu, jak sam zawsze narzekał, zbywało, od Henryka. To przymierze tem łatwiejsze było, że oba królowie inne gorętsze nad pasowanie się z sobą mieli widoki. Henryka do Włoch ciągnęła korona rzymska, Bolesława nęciła wschodnia Słowiańszczyzna i księstwo kijowskie. Zawiódł jednak Bolesław nie dostawiwszy przyrzeczonych do Włoch posiłków, a zapozwany o to, wojną odpowiedzieć się gotował, zwyczajem swym nieprzyjaciół cesarzowi w jego własnych poduszczając poddanych.
Zgoda zawarta była czasowa, i potrzebą tylko wymuszona; wśród niej nawet Bolesław robił przeciwnikowi mnogich nieprzyjaciół. Stojgniew, Bolesławowski poseł, z szwagrami Henryka pod bokiem jego knował spiski, które jednak na niczem spełzły, a szwagrowie w pokutujących odzieży, przeprosiwszy w obec Stojgniewa zagniewanego Henryka, zerwać musieli zmowy z posłem polskim, który odprawiony został, z zapozwaniem króla o niedostawienie posiłków, do Włoch przyrzeczonych.
Niepohamowanej czynności, niezmordowany Bolesław na wszystkie strony zwrócone miał baczne oko; w Czechach Oldrzych, brat Jaromira, wygnał był niedołężnego księcia, a ten do dawnego nieprzyjaciela Bolesława się schronił, Jaromir poróżniony został z cesarzem, staraniem przyjaciół Bolesława, i u niego nie znalazłszy ochoczego przyjęcia, do Niemiec uszedł.
Do Oldrzycha Chrobry wyprawił własnego syna Mieczysława w poselstwie (1014), z przełożeniem ścisłej przyjaźni związku przeciwko cesarzowi. Zdaje się, że Lutycy przytomni umowom odradzili Oldrzychowi ten wielkiej wagi związek przeciwko cesarstwu i zerwali go swojemi podszepty. Oldrzych nie tylko że nie przystał na podane sobie przymierza wnioski, ale zabiwszy towarzyszących synowi Bolesława, dodanych Polaków kilku, jego samego uwięził i do Czech uprowadził.
Potrafił jednak syna ocalić Chrobry, przez swych na dworze cesarskim przyjaciół; Oldrzych musiał go wydać cesarzowi, chociaż w początku się opierał i przytrzymać go pragnął. Mieczysław został powierzony straży młodego grafa Sygfryda; a gdy ojciec ciągle o wydanie go nalega, złożona rada umyślnie w Merseburgu (1015). Większość cesarskich doradców, była za oswobodzeniem Mieczysława, i nareszcie uwolniono go, a to jeszcze, pisze Thietmar, w sposób, jaki mógł być najmilszy Bolesławowi. Zapłaceni niemieccy przyjaciele króla polskiego, wrzawą i krzykiem, pod pozorem gorliwości o głowę cesarską, oswobodzenie to wymogli.
Bolesław jak skoro syna odebrał, począł narzekać, że niedawno pasowanego na rycerza śmiano tak długo zatrzymać, pomimo braterstwa w rycerstwie! Daremnie starał się teścia dla cesarza zjednać zięć Bolesławowski Herman, i skłonić go do osobistego widzenia się, i do wytłómaczenia, w rzeczy zapewne nie dostawionych, do Włoch posiłków. Wysłany tylko Stojgniew; a gdy przez wracającego, znowu pozwano przed cesarza Bolesława, wolał się rozprawić orężem i wtargnąć w granice niemieckie. Jaką ziemię zdobył naówczas, nie wiemy, lecz na żądanie zwrotu jej, odparł, „że co zdobył, tego nie odda, owszem więcej jeszcze zdobędzie.“
Henryk postanowił znowu, nie mogąc podejść Bolesława inaczej, wyprawić się zbrojno na niego z całemi siłami, jakie tylko zebrać było można. Była to ze wszystkich poprzednich wypraw najsilniejsza: pobożny cesarz, zebrawszy hufce swe pod Magdeburgiem, „długo leżąc u stóp ś. Maurycego, o przytarcie pychy wroga Bolesława, ze skruszonem sercem się modlił.“
Drugi zastęp równie liczny, pod wodzą biskupów, grafów i saskiego księcia Berharda, gotował się wpaść do Polski od północy; z nim szły pułki pogan z Lutyków. Z trzeciej strony Oldrzych postępował z Czechami i Bawarami. Na pograniczu Morawii, margrabia Henryk, stał także w oczekiwaniu do boju. Tak zbrojni i liczbą silni Niemcy, kilką drogami puścili się do Polski z cesarzem i wyborem dowódzców na czele. W Krośnie Mieczysław świeżo uwolniony, wezwany został przez Henryka, aby w moc zeprzysiężonej cesarzowi wierności rycerskiej, nie podnosił przeciwko niemu broni, a poręczycieli swych nie narażał na odpowiedzialność.
Królewicz odparł na to wezwanie, że zostaje pod rozkazami ojca, że ani on, ani rycerstwo u boku jego zostające, poddać mu się nie dozwolą. „ Owszem — rzekł, — ile w mej mocy, bronić będę, aż do przybycia ojca, napadniętego przez was kraju: potem zaś nie omieszkam nakłaniać do zgody i przyjaźni z wami.“
Przeszli cesarscy Odrę nie bez krwi przelewu; Sygfryd, który w niewoli Mieczysława oddany mu był za stróża, który się z księciem polskim poprzyjaźnił, a przez to wpadł w podejrzenie porozumienia z Bolesławem, chcąc obmyć się z zadanych podejrzeń, zapędziwszy się z mieczem w ręce między Polaków, zginął. Mieczysław, opłakawszy przyjaciela, ciało jego z uczciwością do obozu cesarskiego odesłał.
Nad Odrą stojący książę Bernhard, odparty silnie przez Bolesława od rzeki, straciwszy do wyprawy ochotę wraz z Lutykami, okolice tylko spustoszywszy, do domu się zawrócił. Odegnawszy go, pospieszył Bolesław przeciwko cesarzowi, któremu bronił wzdłuż Odry, przeprawy na kilkumilowej przestrzeni. Niemcy musieli szukać lesistej i skrytej przeprawy, i tu na brzeg przeciwny się dostali.
Bolesław naówczas, wedle obyczaju swego, na los jednej bitwy nie chcąc się zdawać, począł cofać się w głąb kraju. Cesarz najlepszej był myśli, gdy od Bernharda gońcy oznajmili mu, że porażony uszedł, a Oldrzych i Bawarowie, także dla niewyjaśnionych przyczyn, połączyć się z Henrykiem nie mogli. Austrjacki margraf, pomścił się także tylko napadu polskiego, i na tem poprzestał.
Cesarz pozostawszy sam, z wielkich nadziei musiał skończyć na szybkim odwrocie, gnany już przez Bolesława. Chciano go najprzód napaść nad Odrą u przeprawy, ale doścignąć nie było można, tak cofanie się było szybkie. Przekupieni zaodrzańscy przewodnicy, poczęli wojsko wodzić po puszczach, ociągając odwrót cesarski; wysłani w ślad, niby dla rokowania o pokój, posłowie, starali się także Henryka zatrudnić, gdy tymczasem roty piesze polskie uprzedzały cesarskich i opasać ich usiłowały. W zamięszaniu, nieładzie, łapiąc i zabijając, zaprowadzeni w lasy Niemcy, ledwie się zdrady poczęli domyślać, gdy im już największe niebezpieczeństwo groziło. Opat Tuni, wysłaniec Bolesława, jako zakładnik, wstrzymany został przez nich, póki z zasadzki się nie dobyły główne ich siły, a cesarz z pierwszym hufcem nie umknął co najspieszniej. Ledwie uwolniono opata, las się rozległ trąbami i krzyki: pozostałe wojsko opadnięte dokoła, próbując w początku walki, rozbite i rozprószone zostało. Dowódzcy przedniejsi po większej części polegli, jeńca brano mało. Najznakomitszym był niejaki Ludolf, za którego w zamian, wielu potem Polaków wrócono.
Bitwa ta, jedna z najwalniejszych i najszczęśliwszych Bolesławowskich, była dniem żałoby dla Niemców, którzy ogromne ponieśli straty.
Cesarz dowiedziawszy się o nich od zbiegów, nie chciał dalej postąpić, dopóki pobożnie poległych nie pogrzebł; chciał nawet sam na pobojowisko w tym celu powrócić. Wstrzymany jednak, wyprawił tylko biskupa Myszen Eida, dla sprawienia pogrzebu, za pozwoleniem Bolesława.
Biskup Eid, jest jedną z tych postaci chrześcjańskich, jakie tylko w tych wiekach wielkiej wiary jaśnieją; odmalował go nam autor współczesnemi rysy, z wielką trafnością i barwą.
W trop za uchodzącemi Niemcami szedł wysiany przez Bolesława Mieszko, syn jego, i w kilka tygodni postąpił z siedmiu pułkami pod Myszny. Zapalono przedmieścia, i byliby Polacy zamek zdobyli, gdyby myszeńskie niewiasty serca mężom nie dodały. Tymczasem pułki Mieczysława rozpuściwszy zagony, plądrowały po okolicy. Wezbranie Elby zmusiło do odwrotu i Myszny ocalone zostały.
Wielka była trwoga zemsty Bolesławowskiej, ale król wstrzymał się od niej, przeciwko zwyczajowi swemu, dla niewiadomych przyczyn przez rok cały. Ośmieleni Niemcy, wdali się w układy i rokowania. Bolesław był pod Głogowem. Książęta niemieccy w wielkim poczcie ruszyli przeciwko niemu nad rzekę Mildę, i wezwali go do traktatów ku Elbie. Bolesław miał sobie za ujmę sam ich szukać, odparł więc, że do Elby nie pójdzie. Spytany czyby ku Elsterze nie wyszedł ku nim, powtórnie odpowiedział, że ani przez most na którym stoi, szukać pokoju nie stąpi nogą.
Dwa tygodnie wysiedziawszy nad Mildą, posłowie powrócili z niczem do Merseburga.
Zapowiedziano nową wyprawę, przyrzekając sobie wcześnie, w żadne układy z polskim królem nie wchodzić, zakazując wszystkim hołdownikom cesarstwa, wszelkich stosunków „z nieprzyjacielem ojczyzny.“
Znalazł cesarz niespodziewanego sprzymierzeńca, we wschodniej Słowiańszczyźnie, której książę z drugiej strony na Polskę przyrzekał współcześnie uderzyć gotując ze strony Bolesława srogi odwet dla siebie.
Pomimo uroczystych zobowiązań się nie przyjmowania układów i pokoju, Niemcy próbowali raz jeszcze przymierza z Bolesławem przed wojną. Dwa razy jeździł w tym celu do niego szwagier cesarski Henryk Bawarski, zawsze napróżno. Musiano wziąć się za oręż.
Morawski żołnierz Bolesława, już się uganiał na granicach, już z Bawarami się ścierał i zachwyconych niszczył; a gdy Oldrzych ciągnie w pomoc cesarzowi, Mieczysław syn Bolesława napada Czechy, i z jeńcem a łupem do Polski powraca.
Taki był wstęp do tej wojny. Niemcy zebrali się, posiłkowani przez Czechów i Lutyków, i podstąpili pod Niemczę, małą opuszczoną mieścinę, której zdobyciu drogi czas i siły pierwsze poświęcili. Bolesław, z Głogowa do Wrocławia naglądając, na dalsze kroki nieprzyjaciół się przeniósł. Nie śmiano go jak zwykle napastować samego, usiłując najprzód dobyć Niemczy, która się dzielnie broniła.
Na drugim krańcu Polski, sprzymierzeniec ruski cesarza, obiegł inne miasto lackie; czem nie strwożony Bolesław, siedząc we Wrocławiu, rozsyłał swe gromonośne, chyże pułki na wszystkie strony. Oddziały te rozpierzchłe niepokoją Niemców i ich przyjaciół w różnych stronach; jeden zapędza się do Czech, drugi zdobywa Białogóry, trzeci między Elbą a Mildą pustoszy i szczęśliwie powraca, czwarty goni Lutyków przeważnie, a piąty, choć mniej szczęśliwie, usiłując do Czech Oldrzycha odciągnąć, kraj jego niepokoi.
Najdziwniejsza ze wszystkiego, że Niemcy, zgromadziwszy się pod Niemczą i koniecznie usiłując ją zdobyć, nawet temu podołać nie mogli; tak zręcznie, tak mężnie broniła się ta mała mieścina, całej ich potędze, machinom i napaściom Lutyków. Opatrzono się, że miasta nie wezmą, wówczas dopiero, gdy w obozie cesarskim zaraza i śmiertelność się wszczęła.
Nastąpił jak zwykle odwrót, z którego Bolesław korzystał zawsze, napadając na wycieńczonego nieprzyjaciela. Z drugiej strony, przez księcia ruskiego oblężona twierdza, oparła się także jego wojskom.
Wojska cesarskie na dwa oddziały podzielone, cofać się poczęły; cesarz sam z ks. Oldrzychem przez Czechy, Lutycy z margrabią Hermanem północną stroną. Odwrót pomimo doświadczenia poprzedniego, nie lepiej nad inne się powiódł; dowodem są żałośliwe narzekania Thietmara. Lutycy, cofając się ze swemi chorągwiami świętemi, jedną od cesarstwa rozdartą, druga utopioną z pięćdziesięciu mężami niosącemi ją, postradali. I byliby Lutycy przeszli na stronę Polaków po tej wyprawie, gdyby ich od tego przełożeni, starszyzna nie odwiodła. Starszyzna ta, jak słusznie uważa autor, miała własny interes obstając przy cesarzu, który jej rządzie się samej przez się dozwalał, gdy Bolesław ująłby ją w żelazne kluby swej woli.
Bolesław, zmierzywszy się tylekroć z zachodem, który mu pomimo wysiłków i sprzymierzeń podołać nie mógł, miał się teraz na wschód ku Rusi obrócić, i na nią wywrzeć całą swą siłę. Napad na jeden z grodów polskich przez sprzymierzeńca cesarskiego, księcia Rusi, był bliższym ku temu powodem. Jeśli, jak ze wszystkiego widać, chciał Bolesław władzę swą rozszerzyć ku zachodowi, ostatnia wojna uczyła go, że wprzód wypadało mu ubezpieczyć swe granice od wschodu, i pokazać Rusi siłę swojego oręża. W tym celu zamierzył czasowy pokój zawrzeć z cesarzem, i sam pierwszy zażądał przymierza, którego jakieśmy widzieli, nigdy mu na korzystnych nie odmawiano warunkach. W styczniu 1018 r. zawarty pokój w Budziszynie „nie tak, jak się godziło, — pisze Niemiec annalista, — ale jak było można.“
Przyznane zostały Bolesławowi Morawija, a zapewne Łużyce, ziemia Milzieńska z Budziszynem i inne jego ostatnie zdobycze, które granice Polski ku zachodowi do Elby rozprzestrzeniły.
Nadto wziął Bolesław, jako znak przyjaźni i zwycięztwa w małżeństwo Odę, córkę margrafa Ekiharda. Sam już nie młody, poślubiając sobie kobietę, „która wiodła żywot niedostojny niewieście“ powiada Thietmar, dodając: „godna ze wszech miar tak sprośnego jak Bolesław oblubieńca.“ Gody odbyły się w łużyckiem mieście Scycyjani, w poście, a na przybycie Ody cały lud wyszedł, witając ją z zapalonemi pochodniami.
„To uwieńczenie, — pisze autor, — zwycięzko zawartego pokoju, poślubieniem oblubienicy nieprzyjacielskiego narodu, jest tem charakterystyczniejszem, iż również przy następnej wyprawie Bolesławowskiej na wschód, tenże sam, tylko jeszcze bardziej dla pokonanego nieprzyjaciela upokarzający, bo na samejże siostrze książęcej, dopełniony proceder widzieć się daje. Owszem, uprowadzenie to siostry książęcej, było tak znamienitym warunkiem zwycięstwa, że najdawniejsza kronika mówi o niem, jako o głównej pobudce wyprawy.
Wojny ze wschodnią Słowiańszczyzną rozpoczęły się ku końcowi X. wieku, zaborem przez Włodzimierza dokonanym w 981, grodów: Przemyśla, Czerwieńska i innych, o którym wspomina Nestor. Oprócz jakichś w Chrobacji z Rusią zajść, o których napomyka tenże kronikarz, pomiędzy Włodzimierzem a Bolesławem panowała „zgoda i miłość.“ Świętopełk Włodzimierzowicz w zakład przyjaźni, wziął był córkę Bolesława w r. 1013.
Włodzimierzowe potomstwo, z różnych pochodzące matek, rozróżniało się w prawach swych i znaczeniu politycznem. Świętosława, syna pierworodnego, Nestor zowie „złym owocem grzesznego drzewa;“ urodził się bowiem z greczynki, przedtem żony Jaropełka, porwanej przez Włodzimierza i bezślubnie trzymanej po śmierci brata. Z Rogredy miał Włodzimierz czterech jeszcze synów (Jarosława) i dwie córki. Z trzeciej żony czeszki, Wyczesława; z czwartej, bułgarki, Pserysa i Hleba. i t. d. Świętopełk, lubo najstarszy, dziecię jednak nieprawego łoża, w oczach braci, nie miał do następstwa po ojcu prawa. Z córką Bolesława na Ruś przybył biskup Rejnbern, o którym wspomnieliśmy wyżej, i nasiona zachodniej cywilizacji, przez Polskę zawsze na wschód się pomykającej. Wcześnie zaszczepiony wstręt ku Polsce spotkał pierwsze usiłowania pobożnego apostoła, którego apostolstwo charakterem politycznym się oblokło. Nie musiało być bez znaczenia działanie biskupa Rejnberna, gdy jego, syna i żonę polkę, W. Ks Włodzimierz pojmać i uwięzić rozkazał.
Było to właśnie w czasie, gdy Bolesław po wojnie z Henrykiem rozejm z nim w Merseburgu zawierał (1013), bezpieczniej chcąc na Ruś wyruszyć przeciwko Włodzimierzowi. Skutki tej wyprawy nie są nam bliżej wiadome, lubo, że się powiodła Bolesławowi, są dowody; a Pieczyngi sprzymierzeńcy Polski po tej wyprawie ukazują się i w innych wojnach z królem. Oswobodzony został pewnie Światopełk z żoną, lecz Rejnbern umarł wprzódy w więzieniu.
Włodzimierz dozwolił Światopełkowi mieszkać w Kijowie i z nim a z Polską żył „mirem.“
Już na wojnę przeciwko Jarosławowi Nowogrodzkiemu, synowi swemu, wybierający się Włodzimierz, w drodze zachorzał i umarł (1015).
Spadało dziedzictwo na Światopełka, którego, może dla żony polki, nie lubili Kijowianie, i utaiwszy śmierć Włodzimierza, posłali za Borysem, zapraszając go do siebie. Ale Borys odpowiedział pobożnie: — Nie podnieść mi ręki na brata starszego.
Utrzymał się Światopełk na księstwie kijowskiem, zwykłemi owych wieków środkami, morderstwem braci i wygnaniem. Pozostały Jarosław Nowogrodzki, wiedząc co go czekało, pospieszył przeciwko Światopełkowi ku Kijowu. Spotkały się bohaterskie zastępy u Dniepru (1016 r.), i legły na przeciwnych brzegach obozem; oba nie spieszyli do boju. Światopełk, którego Nestor zowie bezrozumnym (bezumien) i Jarosław, zbyt rozumny, zatopiony w księgach i nabożeństwie zwlekali bitwę stanowczą. Jak często w owych czasach, poczęli się nieprzyjaciele drażnić słowami i bój się nareszcie rozpoczął, w którym Jarosław zwyciężył.
Światopełk zbiegł do Polski do teścia; to było powodem Bolesławowi do wyprawy na Ruś; gdy jeszcze i Rusini sami, jakieśmy widzieli, podżegli go, oblegając miasto polskie pograniczne w zmowie z Henrykiem, dla tem łatwiejszego pokonania Polaków. Zawarłszy pokój z Niemcami, Bolesław na Ruś się obrócił, z siłą wielką z całej Polski zgromadzoną, pomnożoną Niemcami, Węgrami i Pieczyngami.
W lipcu stały hufce Chrobrego nad Bugiem, kędy czekał na nie Jarosław, taborem leżąc nad rzeką. Jak w poprzedniej bitwie z Światopełkiem u Dniepru, przyszło do zaczepek i obelg, które bój poprzedziły. Wojewoda Jarosławów Blud, począł urągać królowi polskiemu, zowiąc go karmnym wieprzem. Krzyknął Chrobry na swoich: — Jeśli wam tej zniewagi mojej nie pomścić, to ja sam zginę! — I dosiadłszy konia skoczył w rzekę, a wojsko za nim. Jarosław nie spodziewający się tak skorego napadu, nim oręż przypasał, ze swemi uchodzić musiał.
„Jak wiatr tumany kurzu, przed swojem obliczem, — pisze Gallus — rozpędził Bolesław Jarosławowe rycerze; samoczwart tylko uszedł kniaź ku Nowogrodowi, uprowadzając z sobą żonę Światopełkową, porwaną w jakiemś mieście, które rozbitkowie uciekający złupili.“
Już zwyciężcą witany i darami czczony, postępował Chrobry dalej, „nie jako nieprzyjaciel — pisze Gallus — który zdobywaniem miast i zbieraniem pieniędzy pochód zwleka, lecz spiesząc wprost do stolicy, dla objęcia grodu i księztwa.“
Świetnym był w istocie zdobyty Kijów, skład handlu wschodniego, „najkosztowniejszy klejnot wschodu, równający się samemu berłu Carogrodzkiemu,“ mówi Adam Bremeński. Było tam przeszło czterysta cerkwi, ośm rynków, nieznana liczba narodu i niewysłowione skarby. Rodzina Jarosława, macocha jego z córkami, żona i dwie rodzone siostry, siedziały w Kijowie. Macochę i żonę przeznaczał Bolesław w zakład za córkę, a siostry, jako zwyciężcą, miał zabrać.
Bronili się Kijowianie, i po spaleniu dopiero części miasta, a szturmie przypuszczonym przez Pieczyngów, otwarli bramy grodu dnia 14. sierpnia 1018 r. Metropolita kijowski, z relikwiami świętych i krzyżem wyszedł powitać i przyjąć króla u Złotej Bramy, w którą z rubasznym żartem ciął wjeżdżając Bolesław[2].
„Niewysłowiona moc skarbów“ poszła na wiernych rycerzy królewskich, a wynagrodzeni Niemcy, Węgrowie i Pieczyngi nieopatrznie zostali odprawieni do domów; Polaków zaś, kazał Bolesław zięciowi Światopełkowi porozstawiać po grodach. Część skarbów kijowskich odprawiono do Polski.
Bolesław rozrządzał się w Kijowie u zięcia, jak na własnej stolicy, i wysłał ztąd w różne strony ważne poselstwa, dla zawiązania stosunków przyjaźnych. Opat Tuni, ulubieniec królewski, wyprawiony z darami i słowy przyjaźni do cesarza Zachodu Henryka; drugi poseł do Carogrodu, dając do wyboru Bazylemu cesarzowi Wschodu przyjaźń lub nieustającą wojnę; trzeci poseł, metropolita kijowski, do Jarosława w Nowogrodzie niósł żądanie wydania Światopełkowej żony, w zamian za siostry, żonę jego i macochę.
Jarosław spokojny siedział w Nowogrodzie na łodzi i na wędkę ryby łowił, co było jego po księgach i nabożeństwie najulubieńszą zabawą; gdy posły przybyli, niosąc wieść o zdobyciu Kijowa przez Polaków, i nie uwierzył im z razu Jarosław. Nadbiegli inni gońcy, potwierdziła się wieść smutna, i musiał książę porzucić łódź i wodę, myśląc uchodzić za morze. Ale Nowogrodzianie nie puścili pana swego i ofiarowali raz jeszcze bić się z Bolesławem i Światopełkiem. Zaczęto dań wybierać i wojska ściągać na nowo.
Bolesław tymczasem zbyt zapewne zwycięzko rozporządzał się u zięcia, który nielubiony, jak widzieliśmy od Kijowian, dla wprowadzonych do Kijowa Polaków, resztę u nich miłości mógł utracić. Począł przeto Światopełk teścia z gościny wypraszać, i sam Bolesław pomiarkował w porę jeszcze, że z garścią swoich zostawszy na zawojowanej prowincji, wkrótce jej podołać nie potrafi. Pomyślał więc o powrocie do Polski, ale odwrót ten był jeszcze zwycięzki, nie jak chcą obcy kronikarze ucieczką; bo w ucieczce, aniby skarbów które uprowadził, zabrać nie mógł, ani sióstr Jarosławowych uwieźć, ani zwyciężać i podbijać jeszcze. Gallus i Thietmar, świadczą tu przeciwko powieści Nestora. Zajęcie grodów Czerwieńskich na Rusi charakter odwrotu Bolesławowskiego i pochodu jego do Polski oznacza.
Zdaje się, że w powrocie tym, Jarosław z mnogiem wojskiem, spotkał osłabionego Bolesława, łatwego spodziewając się zwycięztwa, znowu u rzeki Bugu. Ale nie powiodło się mu przeciwko Chrobremu i rozgromiony został straszliwie, przez tę garść szczupłą, ale najwaleczniejszych rycerzy. Gallus świadczy, że na pobojowisku w równinie nadbużnej, długo jeszcze potem pobożni pielgrzymi, co wedle obyczaju chrześcijańskiego przychodzili grzebać ciała zmarłych, brodzić musieli wśród trupa i krwi rozlanej szeroko.
Do tej to epoki wiąże się podanie o zakopanych słupach na krańcach rozległej Polski, ramieniem Bolesława szeroko rozpartej; o rzuconych w Dniepr trąbach kruszcowych, które zwycięztwo bohatera wiekuiście opowiadać miały.
Po wyjściu króla z Kijowa, Światopełk zapewne zasługując się swej Rusi, załogi polskie po grodach swoich, upokarzające go, wymordować i rozpędzić kazał[3].
Jarosław, uwiadomiony o tem, napadł na rozbrojonego Światopełka i wygnał go z Kijowa.
Nie śmiał już Światopełk chronić się do teścia, uszedł do Pieczyngów, zgromadził u nich posiłki i jeszcze raz wystąpił do boju. Nad Ałtą (1019), bój się braterski rozpoczął, w miejscu gdzie niegdyś Światopełk, Borysa brata swojego zgładził. I modlił się Jarosław podniósłszy oczy w niebo, prosząc pomsty Bożej na Światopełka za Borysa, jako na Kaina za niewinnego Abla.
Okropny jest obraz śmierci Światopełkowej u Nestora, w prostych opowiedziany wyrazach. Sroga rzeź była nad Ałtą, i ku wieczorowi zbiegł Światopełk, a Jarosław zwyciężył. „A gdy zbiegał, napadł nań bies i rozsłabił mu kości tak, że na koniu siedzieć nie mógł. Niesiono go na noszach, i uciekając z nim przyniesiono go do Brześcia. On zaś wołał nieustannie jak szalony: — Uciekajcie! uciekajcie! gonią nas! gonią! — Na co służba jego wysłała zobaczyć, czy w istocie kto goni za nimi; a nie było nikogo, i uciekali dalej. On zaś leżąc w niemocy, zrywał się i wołał ciągle: — Gonią! gonią! uciekajcie! — I nie mógł tak wytrzymać nigdzie na jednem miejscu, przebiegając polską ziemię, gnany gniewem Bożym. Tak zabiegł w pustynię, między ziemią lacką i czeską, i porzucił tam żywot swój w miejscu złem.“
Reszta panowania Bolesławowego upłynęła w pokoju ciężko zapracowanym; autor maluje tu o ile mu źródła współczesne dozwoliły, obraz ówczesny kraju. Jest to jeden z najlepszych ustępów jego opowiadania, z którego liczne musiemy dać wyjątki.
„Powierzchnię całego kraju odwieczne ocieniają bory. W tych borach rozlega się odgłos siekier, wyrębujących miejsca dla pobożnych pustelni, benedyktyńskich klasztorów i osad jeńców wojennych. Rzednące bory rozwidniają przestrzeń domową; przy coraz jaśniejszej widni gasną starodawne ogniska i obyczaje starodawne; rozbłyska coraz świetniej świeżo nad domem zatknięty krzyż.
„Coraz to więcej Rzymu w samej Polsce. Cała nowa wiara przemawia rzymskim językiem. Wszystko prawie duchowieństwo biskupie i klasztorne składa się z Rzymian, Włochów. Obok Gniezna i Krakowa wznosiły się pomniejsze stolice biskupie: w Poznaniu, Wrocławiu, Kołobrzegu pomorskim. Gdy biskup Rejnberg tę ostatnią katedrę opuścił, stanęła inna natomiast w Płocku; budowały się kosztem Bolesławowskim mnogie kościoły, powiększały w znaczenie duchowne i zamożność opactwa w Trzemesznie, Międzyrzeczu, Tyńcu i Sieciechowie, jako też na Łysej Górze.“
Bolesław, jak świadczy Gallus, wysoce cenił czynność cywilizacyjną duchowieństwa i pierwszy dawał przykład czci dla apostołów wiary prawdziwej, „podbite narody barbarzyńskie zniewalał on, nie do pieniężnych danin, ale do przyjęcia wiary prawej“ — „a gdy pan jaki przeciw klerykowi lub biskupowi sporną wytoczył sprawę, albo coś z rzeczy kościelnych sobie przywłaszczał, Bolesław wszystkim ręką milczenie nakazawszy, jakby broniący sprawy adwokat, za sprawą biskupów i kościoła świętego przemawiał.“
Bolesław w obec swych duchownych prawodawców usiąść nie śmiał, póki oni wprzód nie usiedli, „a czując że wiele nagrzeszył, albo będąc duchownem napomnieniem w tej mierze skarcony — pisze Thietmar — kazał bywało rozłożyć przed sobą kanony i szukać w nich, jakby popełniony grzech dał się naprawić, i według tych przepisów rzeczywiście oczyścić się zeń usiłował.“
„Podobnie — pisze autor — jak ówczesne wojenne życie ciała narodowego karmiło się pokarmem krwi, tem wszystkich młodych narodów, młodych lwiąt, mlekiem, tak i przepisy kanoniczne ówczesne, za lada przewinienie, stanowiły krwi karę. Kto jawnogrzesznictwa się dopuścił, tego śmiertelnie i sromotnie kaleczono; kto w wielkim poście jadł mięso, temu zęby wybijano.“
Dla nawróconych świeżo pogan surowe te przepisy mogły być w istocie skuteczne, wskazywały bowiem wielką ważność wszystkich kościoła ustaw i lekko prawami, nawet na pozór mniejszej wagi, pomiatać nie dozwalały. A w ogóle łagodniejsze były jeszcze, od praw i kar pogańskich.
„O pierwotnych obyczajach słowiańskich dowiadujemy się głównie z latopistwa innych ludów słowiańskich; większa część onych, ściągała się też zapewne do Polski. Powszechny słowiański obyczaj sejmowania, publicznych narad gromadnych, musiał i tu istnieć w całej sile, gdy i późniejsze życia społecznego rozwinięcie, wskazuje tę formę pierwotną. Prócz tego zachowały się jeszcze w późniejszej Polsce siady dwóch ważnych obyczajowych instytucyj, obowiązujących niewątpliwie Polskę Bolesławowską. Jedną z tych instytucyj była wspólność rodowa, na mocy której pojedyncze rodziny w swojem najogólniejszem rozczłonkowaniu pewną całość prawną tworzyły, i we wszelkich też ważniejszych stosunkach z resztą narodu, jak osobliwie w sprawach sprzedaży lub zamiany, lub zapisu którejkolwiek części dóbr rodzinnych, jako osobne zbiorowe ciało występowały. Druga instytucja dzieliła kraj cały na tak zwane opola, utrzymujące na większy rozmiar, takąż samą pomiędzy pewną liczbą sąsiednich osad, całość i wspólność polityczną, jaka wspólność cywilna, zachodziła na mniejszy rozmiar między pojedynczych rodzin członkami. Tak naprzykład wszyscy mieszkańcy całego opola, odpowiadali za naruszenie publicznego bezpieczeństwa w swoim okręgu, opłacali tak zwaną główszczyznę, za głowę zabitego w swem opolu człowieka, wynagradzali popełniony w nim na obcym człowieku rozbój, ścigali wspólnie winowajcę, byli obowiązani nieść w granicach swego opola wszelką pomoc przechodniom.“
„Nowa wiara sprowadziła roje obcych duchownych. Nowa tegoczesna dążność gromadnego bronienia kraju od nieprzyjaciół, którzy już się byli przedarli do jego granic, utworzyła wewnątrz Polski nowy, po części cudzoziemski stan rycerski, napełniający pod przewodem rycerskiego księcia i jego rycersko-obozowego dworu, cały kraj nieznanym dotąd gwarem i szczękiem nowego życia.“
„W cieniu tych zarośli, oplatających poziom Bolesławowskiej Polski, siedzi starodawny słowiański kmieć. Niegdyś za Piasta sejmowany pan, podupadł on ciężko w tych czasach. Bo teraz aby mieć wagę, potrzeba się było wyprzeć dawnej wiary, dawnego trybu życia i pójść wojować z Chrobrym; a on tylko z przymusu i nazwy chrześcijanin, czci skrycie stare bogi, i rad dawnym żyje zwyczajem. Teraźniejsze obrzędy religijne pełnione przez cudzoziemskie duchowieństwo, teraźniejsze życie wojenne utrwalające jedynowładztwo wodza, a tłumiące dawny obyczaj wiecowy; teraźniejsze dworactwo rycerskie, otaczające Bolesława tłumem cudzoziemskich po większej części „gości“ orężnych, to wszystko budzi w nim wstręt. Unika więc dworu i obyczaju dworskiego; lecz nie może uniknąć koniecznych skutków tej zmiany całego życia, które wcześnie jego sielskiej nawet dosięgają zagrody. Musi płacić dziesięcinę duchownym, musi odbywać stróże pod grodem, składać w nim osep dla żołnierstwa, a tymczasem tuż pod bokiem jego zagrody, powstają osady jeńców, z którymi on, lubo dotąd swobodny i samowładny, niebawem dla tożsamości sposobu życia i obowiązków, ma być niesłusznie zrównanym. Co tem łatwiej nastąpi, że w porównaniu z łupiezkiemi bogactwy rycerstwa, dawne zagrodowe dostatki kmiecia stały się niczem, że ciągła wojaczka zbawiła go większej części czeladzi zaciągnionej w zbrojne szeregi, że tak prócz narzuconych mu służb publicznych, musi jeszcze sobie samemu być sługą, a zuchwałe rycerstwo, rade znieważa go i gnębi.“
Oto warte przywiedzenia wyrazy Marcina Galla, które lepiej od wszelkich naszych rozpraw malować nam będą Bołesławowskie czasy:
„Ilekroć jaki włościanin, chudzina, białogłowa uboga, na którego z wojewodów albo rycerzy żałowali się, Bolesław jakkolwiek ważnemi zajęty sprawami i mnogimi tłumy magnatów i rycerstwa otoczony, nie ustępował z miejsca, aż póki sprawy z porządku nie wysłuchał i po tego, na kogo żałowano się, komornika swego nie wysłał. Tymczasem samego żałującego polecał jednemu ze swych pozostałych, któryby go bronił i za nadejściem przeciwnika, sprawę królowi przypomniał. Jako też upominał król kmiecia, jakby własnego syna, aby nieobecnego bez przyczyny nie winił i krzywą skargą nie ściągał na siebie tej złości, którą on innemu chciał zgotować. Oskarżony zaś, nie ściągał się z przybyciem na wezwanie, ani pod jakimkolwiek pozorem, wyznaczonego przez króla roku nie zwlekał. Toż gdy nareszcie przed obliczem królewskiem stanął, nie okazywał mu król gniewu, lecz wesołą i łaskawą twarzą go przyjąwszy, do stołu go zapraszał i dopiero następnego, albo trzeciego dnia, sprawę roztrząsał. Zgoła jakby jakiego wielkiego pana sprawę, roztrząsał Bolesław rzecz ubogiego.“
„Nie uciemiężał też — pisze Gallus, — włościaństwo, jako król i pan służebnictwem, lecz jako ojciec łaskawy, spokojnie mu żyć dozwalał. Miał bowiem wszędzie pewne miejsca na leże, i stałą służbę, a nie lubił obozować pod namiotami w polu, lecz najczęściej w miastach i grodach mieszkał. A ile razy z miasta do miasta leże przenosił, zawsze jednych naczelników na granicę wyprawiał, a innych natomiast nad rycerstwem w ziemiach stanowił. Gdy zaś przez którą okolicę przeciągał, nikt, czy to przechodzień, czy gospodarz, wołów lub owiec przed nim nie chował; lecz czy bogacz, czy ubożuchny, każdy radością go witał, cały kraj przypatrzyć mu się zbiegał.“
„Za toż Bolesław odrywał się często od uczt i wczasu, aby kraju od nieprzyjacielskich napaści bronić, a gdy urzędnicy i namiestnicy królewscy pytali go (Gallus), co wtedy z nagromadznemi na uczty szatami i mięsiwami, co z przygotowaną po grodach mnogością jadła i trunków począć? On godną późnych wieków pamięci, odpowiedź dawał, mówiąc: „weselej i chlubniej dla mnie, zachować tu w zabici pisklę kokoszy, niż w tych lub owych grodach leniwie biesiadując, wrogom dać się znieważyć. Bo dla prawego rycerza pisklę utracić, jest to nie pisklę, lecz gród albo miasto utracić.“
„Towarzyszyliśmy — pisze autor dalej, — zbrojnym wycieczkom za dom; pozostaje spojrzeć na niektóre szczegóły publicznego życia rycerstwa w domu. Widzimy to rycerstwo powracające z wyprawy z bogatą zdobyczą, tłumem jeńców, rojnie a liczno, jakby wojna wcale jego liczby nie umniejszała. Bo co w wojnie ofiarą padnie, to mnogi „gość“ zagraniczny, garnący się pod znaki Chrobrego, mnogi ochotnik domowy i zwabiony widokiem zwiezionych łupów, sowicie wynagradza. Nieustannym więc dopływem uzupełniają się poznańskie, gnieźnieńskie, władysławskie, giceskie, morawskie, kiryśników i tarczowników pułki; owe niemieckie, węgierskie, pieczyngskie drużyny posiłkowe; cała Polska brzmi szczękiem zbrojnego ludu, a w sto lat potem opowiadacze tych czasów, dziwią się mnogości Bolesławowskiego żołnierza.“
Część tego rycerstwa rozsiadła się po grodach, główny zastęp otaczał Bolesława; nie szczędził on darów, datków i uczt dla rycerstwa swego ludu. Rozdawnictwo łupów wojennych, szafowanie skarbów, karmienie i pojenie a odziewanie żołnierza i ludu nawet, należało wówczas do obowiązków wodza i króla, równie jak szafowanie sprawiedliwości. Każdy kto się zbliżał do króla, odchodził udarowany; każdy dzień świąteczny chrześciański, po całym kraju obchodzono świetnemi gody i ucztami. Kilkaset beczek miodu, tysiące gości w przeciągu dni ośmiu, składały zwykle królewską ucztę. Aby podobne biesiady jak najczęściej powtarzać się mogły, ustanawiano „na chwałę Bożą“, to jest dla zachęcenia ludu do wiary Bożej, jak najwięcej uroczystości świątecznych w roku, a po każdej biesiadzie rozdawano jeszcze po kilkaset grzywien ubogim. Co więcej, chcąc nawet tych, którzy chodzić nie mogli, albo u dworu i w obec namiestników królewskich stanąć nie śmieli, do udziału w powszechnej wesołości przypuścić, urządzano niejako ruchome uczty, to jest: ładowano na wozy chleby, mięsiwa, ryby, mnogo jarzyn i owoców, dodawano do tego beczki miodu i kwasu, poczem obładowane tak wozy przejeżdżały po miastach z ludźmi, którzy wołali: — Gdzie są chorzy, ubodzy i wszyscy, którzy chodzić nie mogą? Raczono w ten sposób lud co tygodnia. Taki był obyczaj na dworze Włodzimierza Kijowskiego i Bolesława zapewne; bo i o jego ucztach szeroko rozwodzi się kronikarz. Uczty te w pierwszych latach po zaprowadzeniu chrześcijaństwa, miały zapewne na celu wywieść lud z leśnych jego i ustronnych zagród, zbliżyć go do chrześcijańskiej już części społeczeństwa i powoli ku porzuceniu pierwotnej dzikości przywodzić.
Powolne działanie na lud i wykorzenianie pogańskich obyczajów, obcowaniem z królewską drużyną, przynoszącą zarody światła z Zachodu, więcej obiecywało niż inne środki grozy i przymusu.
Dla swojego rycerstwa, Bolesław był ojcem i troskliwym opiekunem; każdy „gość“ był mu „synem;“ oprócz podziału zdobyczy, obdarzał król hojnie odznaczających się końmi, zbroją, nagradzał szkody ich, każdego znał po imieniu (Gallus), każdego wiedział potrzeby.
Czterdzieści większych, niezliczona ilość pomniejszych stołów, stała zawsze w stolicy obozowej Bolesława; dokoła ich tłumy gości, towarzyszów boju, przyjaciół króla i doradców Dwunastu, jak u okrągłego stołu Artusa, przodkuje innym, między nimi opat Tuni, Stojgniew, Sobiebór brat św. Wojciecha i Atanazy Chersończyk z Kijowa i nie jeden graf niemiecki.
Nie wiem czy nasz autor sadząc u stołu królowę i panie jej, nie omylił się w tym rysie obyczajowym; jakkolwiek poważne i szanowane kobiety, w całej naówczas Europie, żyły życiem od mężów odrębnem i udzielnem, nie dzieliły stołu z rycerstwem, ani jego szumnych biesiad. Kronikarze wspominają nie dając jej imienia, o cnej i roztropnej królowej żonie Bolesława, z cnót swych i pobożności pamiętnej. Autor mniema ją być Thietmarową Konildą, co bardzo jest prawdopodobnem, porównawszy co Gallus i Thietmar piszą. Wszyscy panowie i panie w bogatych występowali szatach, „bo za czasów Bolesława, każdy rycerz i każda białogłowa bławatów i kosztownych używali materyj, nawet na futer pokrycie. Osobliwie panie dworskie uginały się pod ciężarem kosztownych przyborów i wytworności, nagłówków, złotych, łańcuchów, opon, naramienników, złotogłowiów i klejnotów, co wszystko tak im ciężyło, że będąc w całej gali, nie byłyby w stanie chodzić, gdyby przyboczna służba tego brzemienia kruszców (pisze Gallus), nie podtrzymywała.“
Ten sam kronikarz przywodzi o Bolesławie i nieznanej żonie jego, powieść bardzo charakterystycznie malującą owe czasy i popędliwą Chrobrego surowość. Nie raz w chwilach serdecznej radości wymykało mu się wyznanie, że żałował na śmierć skazanych. Naówczas królowa po piersi męża głaszcząc pytała go, czy radby żeby ich jaki święty z grobu wskrzesił? — Nie mam nic tak drogiego, czegobym nie dał, żeby ich wydrzeć śmierci, odpowiedział Bolesław. Słysząc to królowa, która potajemnie wielu na śmierć skazanych ocalić potrafiła, wiodła ich wraz z przyjaciółmi i żonami do króla, aby go przebłagali... „Gdy zaś przybyli winowajcy, nie przedstawiano ich zaraz królowi, ale wprzód królowej, która surowemi a razem łagodnemi słowami skarconych, wiodła do łaźni królewskiej. Tam król kąpiących się z sobą, jak ojciec synów upominał i chwaląc przodków ich mawiał: — „Wam którzy z tak wielkiego, tak zacnego rodu pochodzicie, nie przystało takich dopuszczać się zdrożności.“ Starszych wiekiem, tylko słowy, już przez siebie, już przez innych karcił, do młodszych, słów i cielesnych plag używał. Wreszcie po ojcowsku napomnianych i szaty królewskiemi obdarzonych, tudzież innemi dary i dostojeństwy uczczonych, radych do domu odprawiał.“
Starzejący się już Chrobry, który snać koronacją gnieźnieńską Ottona za to tylko miał, czem była w istocie, oznakę przyjaźni i przymierza, zapragnął wspanialszego obrzędu namaszczenia na królestwo, które już nie długo miał posiadać. Duchowieństwo polskie odprawiło uroczyście ten obrzęd namazania i koronacji królewskiej w r. 1025. W kilka miesięcy później, Chrobry w Poznaniu dnia 17. czerwca żyć przestał.
Zakończmy słowy, któremi sam król pytającym, jak długo po nim trwać miała żałoba, — odpowiedział: — „Nie miesiące, ani lata naznaczam wam kresem boleści; lecz ktokolwiek mnie znał, a łaski mojej doświadczył, długo, codziennie płakać mnie będzie. I nie tylko ci co mnie znali i łaski mojej doznali, płakać mnie będą, lecz nawet i synów ich synowie, zgonu króla Bolesława, słysząc o nim ludzkie powieści, pożałują.“




Ciężka też była żałoba osieroconego po nim kraju; „przez rok cały — pisze Gallus, — nikt w Polsce publicznej uczty nie sprawiał, żaden szlachetny mąż, ani szlachetna niewiasta świątecznych szat nie przywdziewali; nigdzie pląsu, nigdzie skrzypki w gospodach nie słyszałeś, nigdzie śpiewka dziewczęca, nigdzie wesoła nuta po drodze nie zabrzmiała. I tak wszyscy przez rok cały powszechną zachowywali żałobę.“
Autor opowiadania mieści w końcu zamknięcie, przeciągając dzieje po śmierci Bolesława, i wskazując jak wielką była strata jednego człowieka, dla losu kraju całego; nie pójdziemy za nim, odsyłając czytelników do samej książki, z której wyczerpnęliśmy tylko główne zarysy świetnej Bolesławowskiej epoki.
Nie możemy tu nie powtórzyć słusznych pochwał dla autora, który pracowicie i sumiennie otworzyć usiłował obraz jednego z najświetniejszych a najtrudniejszych do odmalowania panowań. Thietmar, Nestor i Gallus, ze szczupłym dodatkiem kilku innych wspomnianych źródeł, głównych mu dostarczyli materjałów; źródła to są dawno znane; przez nikogo jednak tak szczęśliwie do nadania barwy świetnej i żywej historji użyte nie zostały. Dość jest porównać oschłe, zimne i sztywne opowiadanie Naruszewicza, który najbardziej malownicze szczegóły umie w ziarno urzędowej ująć formy, z powieścią autora naszego, by się o wielkiej zasłudze jego przekonać. Poeta potrafił stronę poetyczną tych dziejów odsłonić.
Nie brak wszakże i ważniejszej strony i surowszego rzutu oka, na często trudne do wyjaśnienia zagadnienie ówczesnego bytu. Wykład powodów, dla których zachodnia Słowiańszczyzna stała przy Niemczyźnie przeciw Bolesławowi, charakterystyka czasu i bohatera, spostrzeżenia o instytucjach krajowych, o ucztach Bolesławowskich i ich znaczeniu i t. p. dowodzą, że autor umie się zapatrywać na dzieje ze stanowiska nie tylko poetycznego. Według nas jednak, co najnowszem a najbardziej uderzającem w tem opowiadaniu, to barwa jego historyczna pełna prawdy; to sumienne odtworzenie czasu tego, z jego mięszaniną wielkości i barbarzyństwa, heroiczności i rubaszności; to twarz tego wieku z jej marszczkami i rumieńcem, wdziękami i plamami. Pierwszy pisarz nasz targnął się na ten epizod epiczny i zwycięzko nakreślił główne zarysy jego. Chcielibyśmy doczekać zapowiedzianego dalszego ciągu, który równie troskliwie opracowany, równie barwnie przedstawiony, zjednałby prawdziwą dla autora wdzięczność. Niech tylko autor zbierze się na odwagę i z treściwej powieści swej, która chce i powinna być żywą, śmiało odrzuci wszystko, czego ożywić nie potrafi. Szanujmy najdrobniejsze pyłki, w których jest duch i myśl, znaczenie; lecz odrzućmy drobne, niepowiązane z niczem fakta, niedające się ani związać w całość, ani wytłumaczyć. Zyska na tem całość, skupiając się i jednocząc organicznie, zyska pod względem artystycznym obraz, a poszukujący drobnostek, znajdą je w skarbcach owych, które hieroglif dla nas przechowają do wytłómaczenia może następcom szczęśliwszym.
W bliższych nas panowaniach, obfitsze coraz materjały ułatwią poniekąd, później utrudnią znowu obrobienie. Jak tu niedostatek, tak dalej obfitość będzie zawadą dla opowiadającego; nie powinniśmy zapominać, jak dalece dziś więcej wymagamy od historji, i jak ramy jej szersze więcej obejmować muszą, by nas obraz zaspokoił. Odrzucając mnóstwo gałęzi suchych z tego drzewa, wiele mu nowych zaszczepić będzie potrzeba. Ileż to podań, ile żywych szczegółów wala się jeszcze po za obrębem dziejowym, w istocie do niego należąc!!...





OSOBY.

Wacław IV. król Czeski.

Joanna jego żona.
Przemysław.
Jarosław hrabia Gwido.
Jan Nepomuk, spowiednik królowej.
Wanda, siostra Przemysława.

Albertus, ojciec jego.
(Scena w Pradze Czeskiej.)

III.
PIERWSZY AKT DRAMATU
JAN Z NEPONUK.

SCENA I.
Ogród przy zamku królewskim.
Przemysław, — Wanda.
Przemysław.
Słuchaj siostro, ty mnie nie rozumiesz, ty nic nie pojmujesz, psujesz mi wszystko, z ciebie nigdy nic nie będzie. Kto cię nauczył tego najgorszego w świecie sposobu okazywania zawsze na jaw, co się w sercu dzieje, — bodaj poszedł w głąb ziemi!
Wanda.
A możeż być inaczej? możnaż kochać, a okazywać nienawiść?
Przemysław.
Czy można! nie tylko można ale często konieczna potrzeba, żyjąc i mając do czynienia z ludźmi. Ty nie znasz wcale ludzi. Wszyscy są jak małe dzieci; póki zabawka wysoko, że jej dosiądź nie mogą, pragną jej: jak dostaną, popatrzą i porzucą. Czy nikt nas tylko nie słyszy?
Wanda.

Pewnie nikt, król pojechał na polowanie, a z nim wszyscy.

Przemysław.

Wiem o tem, trzeba być jednak ostrożnym i zawsze się oglądać. Powiedz mi, na co tak wyraźnie okazujesz królowi, że ci w serce zajechał?

Wanda.

Nie potrafiłabym tego ukryć. I jakże?

Przemysław.

Szalona, pytasz mnie jak, a jesteś kobieta? Jak? jak chcesz — ukąś się za język, ile razy masz mu co słodkiego powiedzieć; zagryź usta, gdy mu się masz uśmiechnąć; stroń, kiedy za tobą goni; będziesz goniła, gdy zacznie uciekać. Tym sposobem rozdrażnisz go i dopniesz celu. Celem jest, żeby się z tobą ożenił.

Wanda.

Ach! jakżebym była szczęśliwa, mój bracie! (chce go uścisnąć).

Przemysław.

Bez tych pieszczot: gdy zostaniesz królową, potrafisz mi tysiącem sposobów okazać swoję wdzięczność. Teraz uważaj tylko, abyś go przywiodła do tego stopnia szaleństwa, iżby na nic się nie oglądając odrzucił Joannę, a ciebie wziął za żonę. Na to potrzeba teraz udawać oziębłą. Nikt nas nie słyszy? (ogląda się).

Wanda.

Nikt, — jak chcesz.

Przemysław.

Nikt nas nie słucha? (ogląda się).

Wanda.

Nikt.

Przemysław.

Mam i drugi sposób. Królowa Joanna....

Wanda.

Jak dobra pani!

Przemysław.
Czy nie myślisz się nad nią rozczulać? Cicho! mam drugi sposób. Królowa... Nikt nas nie słucha? (cicho) Królowa kocha hrabiego Gwido.
Wanda (szybko).

Ona? To fałsz! To sama cnota, to anioł! A gdybym nie tak go kochała, nigdybym. Teraz nawet wspomniawszy na królowę, gotowam uciec i jej szczęściu swoje poświęcić. Ty wiesz Przemysławie, jak go kocham; miłość czyni mnie występną, niewdzięczną, szaloną. Wacław dla mnie nie jest królem, jest Wacławem tylko; patrząc na niego, zapominam o wszystkich i o wszystkiem. Na cóż Wacław jest królem, a Joanna jego żoną!

Przemysław (uśmiechając się).

I ksiądz Jan od ciebie piękniejszego nie powie kazania. Ty królowej żałujesz, gotowa jesteś poświęcić jej swoje szczęście; a czy wiesz, że ona, ten twój anioł, nienawidzi i ciebie — gotowaby cię w łyżce wody utopić, gdyby mogła; — stara się ciebie stąd wygnać.

Wanda.

Ona! tak dobra dla mnie!

Przemysław.

Czyż nie wiesz, że w każdym człowieku jest dwóch ludzi: jeden od świata na pokaz, drugi tajemny i skryty; pierwszy ubrany w fałszywą powierzchowność, drugi prawdziwy i szczery. Ona się uśmiecha do ciebie w komnatach zamkowych, w kościele; lecz gdy jest sama z sobą, ze swemi poufałemi, wówczas nie kryje swej nienawiści. Nie żałuj jej, bo ona by ciebie nie żałowała.

Wanda.

Pojąć tego nie mogę. Królowa! ona!

Przemysław.

Tak jest, tak jest, ja ci ręczę, ja wiem dobrze. Nikt nas nie słyszy? (ogląda się).

Wanda.
Czegóżeś tak niespokojny? nie ma nikogo.
Przemysław.

Słuchajże i milcz potem. Jeżeli chcesz być królową, żoną Wacława, staraj się go ku sobie pociągnąć, rozognić, przyprowadzić do niecierpliwości, do tego szaleństwa, w którem człowiek przywykły aby wszystko padało przed nim na kolana, gotów dać życie za chwilę. Przyprowadź go do tego, aby obejść się bez ciebie, żyć bez ciebie nie mógł. Czasem, gdy będziecie sami, przypominaj mu królowę; znienacka potem napomykaj o hrabi Gwido. Rozumiesz! Tak, razem, niby niechcący. Tym sposobem wejdzie razem miłość, zazdrość i nienawiść do jego serca, z którego na wieki wygnamy królowę.

Wanda (do siebie).

Biedna królowa!

Przemysław.

Cicho! Biedna!!! Trzeba myśleć osobie, nie o niej. Tak Wando, o sobie tylko. A jak ty zostaniesz królową, spodziewam się, że nie zapomnisz, iż mnie winnaś koronę.

Wanda.

Wacława, nie koronę.

Przemysław.

Cicho! Jesteś dziecko! Cóżby on był wart bez korony!

Wanda.

Jakto? I ty to mówisz? ty?

Przemysław.

Nikt nas nie słyszy?? (ogląda się). Cicho! Ja tak mówię — ja! Cha! cha! Inaczej wartżeby był tyle zachodu!

Wanda.
Bracie! ja się ciebie boję.
Przemysław.

Mnie? czemu?

Wanda.

Czasem gdy jesteśmy sami, gdy się śmiejesz, uśmiech twój jest okropny, przejmuje zgrozą. Słyszałam raz taki z więzienia — wychodził z ust, które nazajutrz kat zamknął na wieki.

Przemysław (surowo).

Kat! Cicho! Kto ci pozwolił takie głupstwa prawić? Idź precz. Siedź nad kądzielą i pamiętaj com ci rozkazał!

SCENA II.
Przemysław (sam).

Trzebaż było aby los mi dał taką siostrę, którą niczego dobrego nauczyć nie można, ani nawet pokrycia tych przeklętych miłośnych drgań serca, których ja nie pojmuję. Cóż to jest kochać? — ja nigdy nie kochałem. Na matkę, na ojca, na nią, na cały świat patrzałem i patrzę z góry, obojętnie, jak orzeł, kiedy podleci, żeby z wysoka sam wybrał sobie pastwę. Dzieci tylko, kobiety i głupcy kochają; rozumni umieją korzystać, ze wszystkiego korzystać, dla siebie, sobie. Ja sobie jestem bóstwem, kochanką, światem; kochając tylko siebie jestem tak szczęśliwy, jakbym nigdy nie był kochając ludzi.

Teraz wszystko się do moich życzeń klei i skłania. Wprowadziłem młodego hrabiego Gwido na dwór królewski. Gwido kocha królowę. Bardzo łatwo mi będzie z tego wyciągnąć, że królowa go kocha. Potem znowu bardzo łatwo mi będzie rozjątrzyć króla, natchnąć go zazdrością, gniewem, nakoniec nauczyć Wandę, jak ma zostać królową. Wówczas, ja będę panował. Lecz — cóż to za szelest? A! to ten stary! mój ojciec. Do licha, będę musiał słuchać nudnej jego gawędy. Hm! nie wypada uciekać!

SCENA III.
Przemysław, — Albertus.
Przemysław.
Witam cię ojcze. Dokąd-że to wyszedłeś tak późno?
Albertus.

Spojrzeć na niebo mój synu, i pomodlić się pod temi lipami.

Przemysław.

Więc, nie przeszkadzam. (Chce odejść).

Albertus.

Czekaj, będę jeszcze miał czas na modlitwę, a z tobą tak trudno złapać chwilę rozmowy.

Przemysław.

Tyle mam zatrudnień! W tej chwili...

Albertus.

Przynajmniej w tej chwili, nie odmówisz mi rozmowy. Króla nie ma.

Przemysław (niecierpliwie).

Siądźmy więc i — mówmy.

Albertus (po chwili).

Przemysławie, — powiedz mi, mnie się zdaje, ja czuję, przeczuwam coś okropnego na waszym dworze, jakieś intrygi, podejścia, knowania.

Przemysław.

Nie rozumiem.

Albertus.
Coś się tu knuje. Ten hrabia Gwido, który, nie wiem dla czego, pokazał się na dworze, i tak długo siedzi, tak wszędzie za królową się ugania, że już wszyscy gadają.
Przemysław (żywo).

Już gadają? — A!

Albertus.

Ciebie to cieszy, jak widzę.

Przemysław (miarkując się).

Dziwi tylko.

Albertus.

Potem — zdaje mi się — nie śmiem tylko być pewnym, król zdaje się coraz oddalać, od tej biednej królowej, tego anioła.

Przemysław (żywo znowu).

Doprawdy? już?

Albertus.

Cóż to? ciebie to raduje?

Przemysław.

O! bynajmniej, mnie to dziwi. Ale mówmy ojcze cicho, bo czasem...

Albertus.

Nikt nas nie słucha! Król także zdaje się zamyślony, smutny! stroni od królowej. Wanda twoja siostra, moja córka, częściej się pokazuje, niżby powinna.

Przemysław.

Alboż nie powinna pokazywać się jak najczęściej? Młoda, piękna, nie powinna przecie zamykać się jak stara kobieta, której ostatnie nadzieje, z ostatniemi zębami wypadły.

Albertus.

Lecz na dworze — złe języki.

Przemysław.

Psy zawsze szczekają.

Albertus.
A król młody.
Przemysław.

To chwała Bogu.

Albertus.

Może mu się podobać: młoda, niedoświadczona, może...

Przemysław.
Więc cóż? ojcze, myślisz-że, iż Wanda da się uwieść, splamić?
Albertus.

Nie daj Boże, aby tak było! poszedłbym razem z jej poczciwością do grobu. Nie chcę żyć, jeśli mam patrzeć jeszcze na taką szkaradę.

Przemysław.

Ale nie, ojcze, to być nie może, ona się tego nie dopuści. Jednakże, jeśli, przypuśćmy, jeśli. Gdyby naprzykład; mówmy cicho — (ogląda się). Gdyby — rozwiódł się, porzucił Joannę, chciał, — przypuśćmy, zaślubić Wandę.

Albertus (z oburzeniem).

Możeż ona zezwolić na to! Byłaby to nie wiem, czy nie większa jeszcze od pierwszej zbrodni. Zepchnąć z tronu tego anioła!

Przemysław.

Dla czegoż anioła? wszyscy ją aniołem nazywają dla tego, że płacze i modli się. Czemże Wanda od niej gorsza?

Albertus (po chwilce).

W dzień, kiedy się to stanie, zaśpiewacie nad moją trumną. Nie chcę dożyć i chwili, w której ludzie na nas powiedzą, żeśmy niewdzięczni i zdrajcy.

Przemysław.

Cicho! cicho! Za cóż zdrajcy?

Albertus (podnosi się).

Bo ty Przemysławie knujesz zdradliwie, chcesz na tronie Joanny posadzić swoją siostrę. Myślisz, że stary, nie widzę tego? Przemysławie! znam cię od dzieciństwa; zawsze byłeś taki, zawsze po cudzych karkach drapałeś się do góry.

Przemysław (śmielej).

Mówmy szczerze, ojcze; alboż to zły sposób? karki się nie połamały, a ja jestem w górze.

Albertus.

A Bóg, — a sumienie?

Przemysław.

Nie rozumiem, co to wadzi, żeby Wanda nie była królową... Ależ! cicho! ojcze.

Albertus.

Nie nazywaj mnie ojcem — Przemysławie. Nie takiegom się syna spodziewał.

Przemysław.

To grubo! I za cóż? Cóżem zrobił? Wszak żadnych nie masz dowodów.

Albertus.

To, coś mówił.

Przemysław.

Żartowałem ojcze.

Albertus.

Z ojca? Daj Boże, żeby z twoich siwych włosów i starej poczciwości syn się nie urągał. Ale ty, — ty nie dożyjesz starości i nie będziesz miał syna (odchodzi).

SCENA IV.
Przemysław, — Gwido za drzwiami.
Trafił! To jedno, czego się lękam — śmierci! Przeklęta, przychodzi wśród najpiękniejszego życia, nadziei; spycha z wysoka w grób. Grób — ten czarny koniec życia, — grób — a za grobem.... Dajmy temu pokój, — będę myślał umierając (odchodzi).

SCENA V.
Gwido.

Odszedł ztąd! Przecież mogę sam jeden, niewidziany przejść się pod jej oknami, i smutnie popatrzeć na to światło, które zapewne jej księgę, modlitwy i pobożne usta oświeca. Na cóż mi było jak głupiemu ptakowi, dać się na lep ułowić, aby w nim jak pióra — serce, duszę, spokojność, może życie zostawić. Przyszedłem, ale odejść nie mogę; trzyma mnie tu władza, której nie chcę, a muszę być posłuszny, — władza, która mnie nigdy pewnie do szczęścia, a może pod miecz katowski prowadzi; — władza, która pociągnęła moje serce ku jedynej może kobiecie, nie mogącej go przyjąć. Gwido! Takież to były twoje młode nadzieje? Myślałżeś kiedy, że będziesz błądził pod oknami kobiety, w której uśmiechu może być szczęście twoje i śmierć twoja razem; której miłość będzie zbrodnią dla niej, a dla ciebie... Ha! cóż mi to wszystko znaczy? Śmierć, męczarnie, nie sąż to drobne rzeczy, przed obliczem tej wielkiej miłości, którą mam w sercu; wielkiej jak nadzieja, ognistej jak piekło, długiej jak wieczność. Gwido! pocałunek jej tylko, nie wart-że śmierci z rąk kata?

SCENA VI.
Gwido, — Przemysław nadchodzi.
Przemysław (do siebie).

Błądzi pod jej oknami.

Gwido (postrzega go).

Przemysław!

Przemysław (do siebie).

Postrzegł mnie.

Gwido (zbliżając się).
Dobry wieczór. — Król powrócił z polowania?
Przemysław.

Nie jeszcze. Ty hrabio nie byłeś z nim?

Gwido.

Jestem chory.

Przemysław (uśmiecha się).

Chory! doprawdy. Rozumiem, na serce!

Gwido (obojętnie).

O! nie, wcale.

Przemysław.

Jesteś nie szczery ze mną, hrabio; nie dobrze tak z przyjaciołmi postępować.

Gwido.

To my jesteśmy przyjaciołmi?

Przemysław.

Przynajmniej ja twoim.

Gwido.

Jestem ci wdzięczen panie, lecz jakże zasłużyłem?

Przemysław.

Czemu byś mógł nie zasłużyć?

Gwido.

Tak pochlebne wyrazy mieszają mnie zupełnie. Jeśli jesteś przyjaciel, bądź-że szczery.

Przemysław.

Spodziewam się wzajemności.

Gwido.

Najchętniej (chwila milczenia).

Przemysław.
Dawno widziałeś królową!
Gwido.

Królową? Dla czegoż! Cóż to jest? Jakto? Widziałem ją dziś rano, wówczas kiedy ty i wszyscy.

Przemysław.

Myślałem, że w niebytności królewskiej...

Gwido (obruszając się).

Podobna potwarz!

Przemysław (zimno).

Alboż to grzechem widzieć królowę?

Gwido.
Tak, lecz ty co innego myślisz. — Ofiarowałeś mi przyjaźń, dowiedź jej, powiedz mi imię tego psa, tego podłego zwierzęcia, który śmie niegodziwemi domysły kalać królowę; powiedz mi, abym wydarł język plugawy i rzucił krukom na pastwę; — powiedz, proszę cię, wymagam tego, powiedz!
Przemysław.

A! czegoż się tak unosisz? Nikt mi nic nie mówił, nikt się niczego nie domyślał; twój gniew tylko mógłby najgorsze podejrzenia zrodzić w każdym, prócz mnie.

Gwido.

Czyż się oburzyć na potwarz nie wolno?

Przemysław.

Na potwarz! Lecz cóżem ci złego powiedział; pytałem tylko, czyś widział królowę? Jest-że w tem co złego! ja i wszyscy dworscy, widujem ją sto razy. Hrabio, twoja prędka obraźliwość jest złym znakiem.

Gwido (pomięszany).

Jakto? miałżebym?

Przemysław.
Odkryłeś przypadkiem swoją tajemnicę.
Gwido.

Ja nie mam żadnej.

Przemysław.

Mów to komu innemu, każdemu, komu chcesz, nawet sobie, ale nie mnie. Moje oko widzi wszystko z daleka. Lecz nie lękaj się, ja ci sprzyjam, bądź spokojny, — on nic o tem wiedzieć nie będzie.

Gwido.

On? któż-to — on? Ja nie rozumiem.

Przemysław.

Nie ufasz mi! Chcesz wprzód dowodów życzliwości, przyjaźni; będziesz je miał. Masz rozum, że się lada przed kim z tajemnicą tak wielkiej wagi nie wydajesz.

Gwido.

Ale powtarzam ci, przysięgam.

Przemysław.

Sto razy możesz krzywo i napróżno przysiądz; ale hrabio, to się na nic nie zdało. Możesz mnie tem tylko oburzyć; bo widzę, że mnie masz za podłego, że mi nie ufasz. Czy wolisz mi się zwierzyć i mieć przyjaciela, czy nie ufając zrobić wroga — niebezpiecznego wroga?

Gwido.

Bez przyjaźni się obejdę, a gniewu się nie boję.

Przemysław.

To ostatnie słowo?

Gwido.

Jeszcze nie, bo pomimo tego coś powiedział i com powiedział, przyznam ci się do wielkiej tajemnicy, którą tak pragniesz wiedzieć z ust moich, od dawna o niej wiedząc zkądinąd. Wiedz więc, że — kocham królowę.

Przemysław.
I na tem koniec?
Gwido.

A cóżby mogło być więcej!

Przemysław.

Drugie tyle.

Gwido.

O! tego pewno nigdy nie będzie!

Przemysław.

A gdyby już było? Gdybym ci o tem pierwszy zwiastował?

Gwido (patrzy mu w oczy).

Możebym nie uwierzył. Boże! możnaż wierzyć temu. Jabym oszalał! Jabym! Słuchaj, jabym był prawie Bogiem, — jabym oddał życie, sławę, imię, siebie, was, wszystko.

Przemysław (do siebie).

Znać z zapału, że od królowej i dobrego słowa jeszcze nie pozyskał. (głośno) Obejdzie się bez tak wielkich ofiar. Takie szczęście, albo przychodzi darmo, albo wcale nie przychodzi. Jeślibyś zaś jakim przypadkiem miał za nie płacić, proszę cię, oddaj kogo chcesz, tylko nie mnie. A teraz do zobaczenia. — (na stronie) Rzuciłem mu żagiew w serce (odchodzi).

SCENA VII.
Gwido.

Onaby mnie kochała! To więcej, niż mogłem kiedykolwiek marzyć. A Przemysław mi to mówi, człowiek, na którego wspomnienie drżałem zawsze. Poczciwy! O! kocham go teraz; kochałbym szatana, któryby mi przyniósł taką nowinę — nowinę niebieską.

Lecz wiedząc, że mnie kocha, trzeba też wiedzieć, co z tego będzie? Myślmy! Tak — nie — nic! Nic więcej! Na cóż więcej! kocha mnie! Nie jest-że to więcej niż wszystko! Teraz, gdyby można umrzeć! A! otóż król wraca z polowania. Umknę (odchodzi).

SCENA VIII.
Wacław, za nim paź prowadzi sforę ogarów, w głębi przejeżdża orszak myśliwych i konia królewskiego prowadzą.
Wacław (zamyślony).
Prowadź te psy chłopcze i zostaw mnie samym. Każ szukać Przemysława, niech tu przyjdzie do mnie. Jestem zmęczony; cały dzień na koniu i tak nieszczęśliwie; — prawda, że się od złej wróżby zaczęło: mnich przeszedł mi drogę i kobieta z wiadrem próżnem. Co za niedbalstwo, żeby ich nie usunąć. Łowczego każę uwięzić; tylko co nie spadłem z konia; — każę konia zastrzelić; — nigdy więcej nie pojadę na polowanie. Czemuż ten Przemysław nie przychodzi? I on jeszcze pozwala sobie nie dbać o mnie. Ale on jeden jest mi wierny, umie mnie pocieszać, on jeden czuwa prawdziwie nademną. — A tyle niebezpieczeństw mnie otacza! — Śmierć w każdym kącie — wszędzie. — Dość byłoby się o to drzewo uderzyć, żeby się zabić, — upaść można i złamać nogę; wszędzie śmierć, nieszczęście; — o ten kamień, można rozbić głowę. — Czemuż nie poodrzucają tych kamieni! — Powietrze, którem oddycham, może być zabójcze. — Ci, co mnie otaczają mogą pragnąć mojej śmierci, mogą się targnąć na mnie. — O! przeklęta korono. Jestem sam jeden, — zostawili mnie, opuścili, nie dbają. Nie mam do kogo słowa przemówić! — Nawet żona. — Żona szatan w anielskiem ciele, — kto wie co robiła w czasie polowania. A! gdybym wiedział, gdybym wiedział. Gwido, nie, — Gwido nie jeździł; — Gwido! On tu nie darmo. Co on tu robi? Po co przybył na mój dwór? Zapytam się Przemysława, — on musi wiedzieć o wszystkiem, on mi powie wszystko.

SCENA IX.
Wacław, — Przemysław.
Wacław.

Od jakże to dawna nauczyłeś się czekać na siebie?

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, biegłem tu, gdym się dowiedział, żeś mi przybyć rozkazał, — tylko com spotkał pazia. Lecz winien jestem, bom nie czekał, — ukarz mnie.

Wacław.

Ciebie, mój najwierniejszy sługo!

Przemysław.

Jestem wiernym, to prawda; wiernym jak pies, który da się zabić za swojego pana. Panie wywiódłeś mnie z nędznej chatki do swojego pałacu, — wdzięczność moja musi być dozgonną. Zepchnij mnie do więzienia, a i tam będę się modlił za ciebie.

Wacław.

Wierzę ci, kocham ciebie, jednego ciebie; — wierzę ci lepiej niż wszystkim, niż — (z cicha) niż żonie.

Przemysław (dosłyszawszy).

Królowa! To anioł dobroci!

Wacław.

Dość, nie powtarzaj tego, co ciągle słyszę. Aż nadto prawią jej pochwał. Nie masz-że co nowego do powiedzenia?

Przemysław.

Cóżby było, o czembyś N. Panie nie wiedział?

Wacław.

Bóg wie! Dwór mój, jest to przepaść, na jej dnie mogą być żmije, których nie widzę. A cały dzień dzisiejszy, same nieszczęsne przepowiednie; strawiłem go gryziony jakiemiś przeczuciami.

Przemysław.

Przeczucia królów są od Boga!

Wacław.

Boję się wszystkiego.

Przemysław.

Są ludzie tak przewrotni.

Wacław.

Ty wiesz coś? mów!

Przemysław.

Dotąd nic jeszcze N. Panie.

Wacław (niespokojnie).

Wiesz co o królowej?

Przemysław.

Nic, N. Panie.

Wacław.

Co robiła?

Przemysław.

Pytałem się, mówiono, że była na modlitwie.

Wacław (z cicha).

A hrabia Gwido, — był — był tam?

Przemysław.

Nie widziałem go prawie, dopiero teraz przed chwilą.

Wacław.

Zkąd szedł?

Przemysław.

Zdawał się zamyślony chodzić po ogrodzie.

Wacław.
Zamyślony? myślał? podejrzany! Cóż myślał?
Przemysław.

Nie mówił mi, lecz z miny uważałem, że był wesół.

Wacław.

Nie chory?

Przemysław.

Zdaje się zdrów i zupełnie szczęśliwy.

Wacław.

Rozumiem, coś knuje pewnie.

Przemysław.

Posądzasz panie, tak dobrego człowieka!

Wacław.

Dobrego? Możesz-że za niego zaręczyć?

Przemysław.

Ręczyć! Ja ręczyć! Skoro tylko W. K. Mość sądzisz.

Wacław.

Cóż ja sądzę?

Przemysław.

Coś złego o nim.

Wacław.

Ha! tobie jednemu powiem to tylko, — powiem, ty mi musisz dopomódz. Słuchaj! mnie się zdaje, — ja sądzę, że — że królowa mnie zdradza, że hrabia Gwido jest jej — wspólnikiem, kochankiem. — Jak ci się zdaje? Milczysz? Cóż? Nie odpowiadasz?

Przemysław.
Mogęż cokolwiek wyrzec przeciw żonie mego pana, przeciw królowej?
Wacław.

Ja ci pozwalam.

Przemysław.
Byłbym niewdzięczny.
Wacław.

Byłbyś nieposłusznym i niewiernym, gdybyś mi wszystkiego nie odkrył; każę, mów co wiesz!

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, ja nic nie wiem.

Wacław.

Nie chcesz powiedzieć. Bądź szczery, — wszystko ci wolno: mów, mów! Uwolnij mnie od tej piekielnej niespokojności która mnie gryzie. Otwórz mi oczy, powiedz choćby mi to przykrem być miało, skończ tę niespokojność, — przeczuwam coś złego.

Przemysław.

Nie śmiem, nie jestem pewny, domysły.

Wacław.

Są domysły? Mów, domysły!

Przemysław.
Ach! niech tylko na mnie spadnie złe, jakie z tego wyniknąć może?
Wacław.

Bądź spokojny, mów, mów, mów. — Widzisz jak cierpię piekielnie. Mów wszystko co wiesz, czego się domyślasz, co mówią. Mów wszystko, i więcej jeszcze, mów, potrzebuję tego; serce moje, dusza czekają i drżą.

Przemysław.

Mam mówić wszystko? Kazałeś Najjaśniejszy Panie — będę posłuszny. W istocie, snują mi się po głowie okropne domysły, codzień okropniej mnie dręczą. Twoja spokojność Najjaśniejszy Panie, twoje szczęście, za które oddałbym życie, wszystko mnie nagli abym nic nie taił. Hrabia Gwido i królowa kochają się.

Wacław (przyskakuje ku niemu ze złością).

Dowody! Jakie masz dowody! Mów potwarco, potwarco mów! (ciśnie go za gardło). Daj mi dowody. Widziałeś co, słyszałeś?!

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie! Chcesz-że mi moją wierność śmiercią nagrodzić? Za cóż ten gniew na mnie? Opowiem wszystko. Oddawna łapałem ich wejrzenia; dziś hrabia Gwido chory był na polowanie z tobą, lecz dość był zdrów, aby dzień cały na upale przepędzić pod oknami królowej.

Wacław.

Jest-że to dowód? Mów więcej.

Przemysław.

Ich spojrzenia na siebie.

Wacław.

Cóż to za dowód znowu? Znasz-że ty, miłość czy nienawiść oczy zaiskrza. Powiedz mi, co teraz moje oczy mówią dla ciebie?

Przemysław.

Śmierć czy życie z rąk twych Najjaśniejszy Panie, zawsze mi są dobrodziejstwem.

Wacław.

Miałeś dowody? oskarżasz ją, mów-że coś widział więcej. Czy połapałeś listy? czy podsłuchałeś rozmowy? czy widziałeś uściski? Mów! (Przemysław milczy). Nic! nic nie widziałeś i śmiesz oskarżać królowę?

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, kazałeś mi mówić co myślę.

Wacław.

Na cóż o tem myślałeś?

Przemysław.
Bom ci wierny królu.
Wacław.

I dla tego rozdzierasz mi serce? (wychodzi).

SCENA X.
Przemysław (patrzy za odchodzącym i podchodzi).
Wacław, (odwraca się i wola do niego).

Zostań się.

Przemysław (skłania głowę i zostaje — po chwili mówi.)

Źle. Jakiś czart usadził się na mnie; upadłem na drodze, którą myślałem zajść daleko. Upadłem, ale się podniosę. Nie wierzy, — ale już zazdrość pocznie mu szarpać serce; ale już będzie o tem myślał w dzień i w nocy; wszystko mu się zdawać zacznie podejrzanem. Byleby! A to by było szkaradnie — byleby hrabiego Gwido nie wygnał ze dworu — to by mi zaszkodziło. (chce odejść).

SCENA XI.
Przemysław, — Ksiądz Jan (wchodzi i zatrzymuje go).
Ksiądz Jan.
Przemysławie! wstrzymaj się chwilę. Widziałem króla, biegł w gniewie, wszystkich rozpędzał i odpychał. Cóż to mu jest? Co mu się stało?
Przemysław.

Alboż ja wiem?

Ks. Jan.

Widziałeś się z nim. Musisz wiedzieć.

Przemysław.
Zapewnie polowanie się nie udało.
Ks. Jan.

Polowanie! O! nie. Umiem i ja czytać w sercu ludzi; to co innego.

Przemysław.

Naprzykład?

Ks. Jan.

Coś ważnego! nie wiesz?

Przemysław.

Jabym was ojcze o to powinien zapytać? Kto ma takie zaufanie u królowej, u króla; kto jeszcze przy tej sukni duchownej może, będąc spowiednikiem, zbadać najtajniejsze serca przepaści; tegoby się potrzeba pytać, co i jak na dworze się dzieje?

Ks. Jan.

Głębokie serca przepaści Bóg zna jeden tylko; a jeśli się one kiedy przed jego kapłanem otworzą, to tylko na chwilę. Zamknie je słowo pociechy, przysięga wspomnienie tajników odkrytych wymaże z pamięci. Powiedz mi, co się stało królowi?

Przemysław (z uśmiechem ruszając ramionami.)

Czy ja wiem? Zapewne nie udało się polowanie? Ale to mniejsza, to przejdzie. Wy ojcze powiedzcie mi co to się stało królowej. Drzwiczki od jej serca stoją ci otworem. — Ona jest smutna, jakby była chora, niespokojna, zadumana ciągle. Wszyscy to widzą i pytają zkąd pochodzi?

Ks. Jan.

Ja jeszcze tego nie widziałem.

Przemysław.

Jak to ojcze? Chyba widzieć nie chciałeś?

Ks. Jan.
Nie rozumiem ciebie.
Przemysław.

Cha! cha! niby też to! kogo innego oszukasz, ale nie mnie pewnie. Na co te skrytości, jak gdybym ja tego wszystkiego przynajmniej tak dobrze, jak wy nie wiedział. No ojcze, bądźmy szczersi, trzeba temu jakoś zaradzić!

Ks. Jan.

To w twojej jest mocy?

Przemysław.

Jak-to? w mojej mocy? cóż to jest? w mojej mocy! Co? o czem mówisz? wszak ja się do niczego nie mięszam.

Ks. Jan.

Powiedz, że nie powinienbyś się mięszać.

Przemysław.

Proszęż tłómaczyć się jaśniej. Ja nie wiem o co chodzi?

Ks. Jan.

Sam przecie badać mnie zacząłeś niedawno. O czemże mówiłeś? Jest-że tyle tajemnic i intryg, że z nich nie śmiesz wybrać, o której ze mną mówić będziesz?

Przemysław (na stronie.)

Wplątałem się. (głośno). Ależ ojcze, mówmy jaśniej, proszę.

Ks. Jan.

I ja życzę tego od ciebie.

Przemysław.
No dobrze, mówmy więc, lecz czekaj. Obejrzę się, czy nikt nas nie słucha.
Ks. Jan.

Na co? To, co mamy mówić, jest-że tak niebezpiecznem?

Przemysław.

Jak to? Nie rozumiem was, przyczyna smutku królowej, gdyby była wiadoma.

Ks. Jan.

Jest wiadoma.

Przemysław.

Gdyby się rozniosła, rozgłosiła, gdyby doszła do króla.

Ks. Jan.

Król, będąc jej przyczyną, spodziewam się, że wie o niej. A jeśli się jej nie domyśla, — a! mam jeszcze iskrę nadziei!

Przemysław.

Cóż to jest? o czem to mówicie? To coś innego, niżeli sądziłem. Ojcze, ja nie rozumiem.

Ks. Jan.

Tak! Ty nie wiesz zapewnie, że król kocha twoją siostrę; że miłość, jaką miał dla królowej, gaśnie codzień; że ty, że wszyscy zausznicy, podsycacie te miłostki zgubne dla ciebie, dla niej. Ty nie wiesz, że chcesz ją widzieć na tronie. Na Boga! zkąd-że to zuchwalstwo, ta myśl świętokradzka! Ty nie wiesz o niczem Przemysławie! Spytaj się swego sumienia, ono ci o tem lepiej niż ja powie. Jeśli postał kiedy jaki smutek na twarzach otaczających ciebie, nie byłżeś ty zawsze choć tysiączną cząstką w przyczynie tego smutku! A nic nie wiesz! a każdego się lękasz! Spojrzyj w siebie i popraw siebie. Jako poradnik i poufały króla, dźwigasz już pół korony i połowę za nią odpowiedzialności przed Bogiem. Władza jaką masz nad umysłem królewskim, nie tak użytą być powinna; nie powinna być mieczem w ręku szalonego, ani głownią zapaloną w ręku dziecka; bo krew, łzy, ogień, których będziesz przyczyną, pociągną cię na dno piekieł. Przemysławie! Chciałeś abym mówił z tobą szczerze, masz prawdę całą, zrób z niej użytek jaki zechcesz.

Przemysław (śmieje się z gniewem).

Ojcze! ostrożnie, ostrożnie! Są jeszcze inne prawdy w twych piersiach, o których odkrycie poproszę cię może innym sposobem. Królowa, której bronisz, wartaż jest obrony?

Ks. Jan.

Co! co! coś powiedział szalony! I tego już sposobu myślisz użyć dla zepchnięcia jej z tronu, na którym siostra twoja nie usiędzie. Nie! zbrodniarzu, Bóg jest wielki.

SCENA XII.
Poprzedzający — Królowa.
Królowa (do sług towarzyszących jej).

Zostańcie tam, chcę mówić z ks. Janem.

Ks. Jan.

Królowo!

Przemysław (nizko się kłaniając).
Pani! N. Pan powrócił z łowów, zapewnie byłby życzył cię widzieć.
Królowa (zimno).

Widziałam go.

Przemysław.
Rozkażecie mi się oddalić?
Królowa.

Możesz zostać. Wszak jesteś szpiegiem, słuchaj więc tutaj, bobyś zdaleka słuchał bez pozwolenia i usłyszał czego nie mówiono.

Przemysław.
Ja! ja! najlepszy twój sługa, najwierniejszy. Ja! Cóż-to za potwarca mógł mię tak oczernić, któż mnie takiem podejrzeniem splamił w twych oczach?
Królowa.

Dosyć; — wiem co przed chwilą na tem miejscu mówiłeś królowi. Znam wierność twoją. Milcz, — idźmy. (Przemysław stoi z gniewem się passując.)

Królowa (do ks. Jana).

Zbliża się święto uroczyste, święto Narodzenia Pańskiego, chciałabym odbyć spowiedź jutro. Czekać mnie będziesz w kaplicy.

Ks. Jan (odprowadzając królowę.)

Będę czekał.

SCENA XIII.
Przemysław (sam.)

Wszystko się łamie, przewraca, psuje; wszystko czego dotknę, na kark mi spada; ale już walka rozpoczęta, i zginę, ale się nie cofnę nikczemnie. Dalej więc, niech będzie walka między niemi a mną, śmiertelna! Jeśli się cofnę, zginę; — idąc dalej, mam przynajmniej nadzieję wygranej. I to wiele. Rzuciłem już zazdrość w serce króla. To ziarno wschodzi i na opoce; nie trzeba mu słońca, ani wody, ani wiosny, rozwija się wśród bezsennych nocy, kwitnie w burzy. Druga miłość pomaga mi jeszcze. Król kocha Wandę. Ja ich zgubię! a po ich karkach pójdę dalej. Ten mnich, rzucił mi przykrą myśl w głowę. Moja siostra nie mogłaby, nie miałaby być królową? Czemuż? bo się nie urodziła w złotych pieluchach, pod zamkiem, przy dźwięku rogów i wiwatach! ale jest kobietą i piękna. Dla wielu ludzi rozkosz jest szlachectwem, złotem, urodzeniem, wszystkiem; a kiedy idzie o zaspokojenie żądzy, znikają wszystkie względy. Ona będzie, ona musi być królową! Do mocy jej wdzięków, dodajmy moc mojej głowy, a zwycięztwo przy nas, choć na chwilę nogami się pośliznęło. Poznacie jednak Przemysława. Idę do króla.

1838 r.




IV.
MYTHOLOGIA SŁOWIAŃSKA
i PRUSKO-LITEWSKA.

Die Wissenschaft des Slawischen Mythus im weitesten, den altpreussisch-lithanischen Mythus mitumfassenden Sinne. Nach Quellen bearbeitet, sammt der Literatur der slawisch-preussisch-lithanischen Archäologie und Mythologie. Als ein Beitrag zur Geschichte der Entwickelung des menschlichen Geistes, entworfen von Dr. Ignatz Johann Hanusch, öfentl. ord. Professor der Filosofie und ihrer Geschichte an der k. k. Universität zu Lemberg. Lemberg, Stanisławow und Tarnow, 1842. Verlag von Joh. Milikowski, 8. 432 Seit.

I. WSTĘP.

Dotychczasowe prace za przedmiot Mythologją słowiańską mające, wszystkie prawie obejmując część tylko pewną przedmiotu, nie stanowiły całości, nie kusiły się o syntezę, o systemat porządny. Pierwszy podobno profesor Hanusz, sam jak sądzim Słowianin (rodem Czech), z wielkim zapasem i znajomością najrozliczniejszych źródeł i materjałów, usposobiony filozoficznie do badań, z pewną metodą i systematycznym występuje tu wykładem, nie ograniczając się już, jak poprzednicy, zbiorem wiadomości rozpierzchłych, krytycznem ich ocenieniem i złożeniem nawet w jednę całość porządną, i rozeznaje on rozliczne w Mythologii elementa, różne wpływy odróżnia co zkąd wyszło, ja- kiej pod duchem właściwie słowiańskim uległo zmianie i jak się ostatecznie wyrobiło.
Pracę tę profesora Hanusza pod wszystkiemi względami, ważną i zastanawiającą, chcemy tu w treści podać czytelnikom naszym, zwracając ich uwagę na rezultata otrzymane, na wynikłe wnioski i rzucone światło nowe, na mythus słowiański. Długo zapewnie czekać będziemy, nim się to dzieło u nas w przekładzie ukaże, a tymczasem ta treść i wzgląd na nie, zastąpi niedostatek przekładu i da nam poznać bliżej wypadki otrzymane przez szanownego profesora, za pomocą jego filozoficzno-historycznej metody.
Profesor Hanusz, przedewszystkiem jest filozofem. Pojmuje on swój przedmiot filozoficznie, zapatruje się nań ze stanowiska wyższego, układa rozpierzchłe rysy w jednę systematyczną całość, i bada znaczenie u każdego symbola, uosobienia, wyobrażenia. Sama metoda autora jest już względnie do mythologii naszej całkiem nową i wydaje też niespodziewane owoce, doprowadza do świeżych zupełnie wniosków. Wielka znajomość źródeł, ułatwia autorowi ogromną tę pracę, w której tak trudno, bez nici, jaką tu jest myśl filozoficzna, trafić do końca. Mielibyśmy tylko do zarzucenia szanownemu autorowi, że źródeł różnej wartości, różnego czasu, pochodzenia, bez gruntownego ich ocenienia, za podporę używa, co częstokroć dowody jego osłabia, że nie wchodząc w pochodzenie mniemań późniejszych pisarzy z drugiej i trzeciej ręki, na równi je stawi ze źródłowemi świadectwy. Ale tu staje w obronie pisarza, wielka trudność krytycznego ocenienia tak rozlicznych pomocy, jakich używać musiał; drugą bowiem taką księgę moglibyśmy napisać o samych cytowanych, przez uczonego autora. Ale idźmy do rzeczy.
W pierwszych rozdziałach wykłada autor pojęcie mythów i mythologii, stosunek mythologii do historji mythów, różne mythów rodzaje. Tu najprzód opowiada nam, co rozumie przez historją: rozwinięcie się ludzkości pod przewodem Opatrzności boskiej. Historja, powiada, jest dwojaka: wewnętrzna i zewnętrzna, historja myśli i czynów, rozwijania się umysłowego i działania; te dwie historje spojone z sobą, stanowią dopiero całość doskonałą. Wykłada następnie stosunek ludzkości do natury w pierwszych wiekach dzieciństwa. Mythus, powiada, jest pierwszem objawieniem się działalności budzącego się ze snu umysłu ludzkiego, co tworzyć zaczyna. Mythus podobien jest pierwszym krzykom nowo-narodzonego dziecięcia, będąc słabym i niekompletnym wyrazem obudzającej się w nim duszy. Każdy naród, ma nie tylko sobie właściwe myty, ale różne w różnych perjodach swego rozwijania. Prawdziwa mythologja nie jest zbiorem i opisaniem mythów, lecz raczej ich historją. Filozoficzna historja mythów, powinna obejmować trzy główne doby ich dziejów: początku, kwitnienia, śmierci. Ten ostatni perjod musi przyjść na każden myth, każdą mythologią, z samopoznaniem duchownem ludzi. Tu wykłada autor trojaką naturę mythów pod względem filozoficznym i trojakie ich pochodzenie historyczne, z głównych szczepów, że się tak wyrazim: indyjskiego mytu, parsickiego (perskiego) i greckiego.
Słowiański mythus uważa autor za spójnią i wynikłość tych trzech.
Trojakie pojęcie mythów. 1. W pierwszej dobie, myśl ich i obraz myśli, łączą się w całości nierozerwanej, doskonałej, są jednem. 2. W drugiej ciało, a raczej obraz mythu zabija myśl, i staje się martwem, niepojętem. 3. W trzeciej wydobywa się znowu na jaw sama treść, sama myśl i duch mythu, okazuje się jego prawdziwe, wewnętrzne znaczenie. Mythologja, powiada dalej autor, jest częścią tylko archeologji; archeologja stanowi dzieje początkowe; a że głównem jej jądrem jest mythus, on przeto i dziejów właściwych jest zarodem.
Poznanie mythów jest niezbędnem do gruntownego poznania ducha narodu. Tu, wylicza autor ludy słowiańskie najprzód, i ich liczbę teraźniejszą na kuli ziemskiej uważa za sześćdziesiątą część całej ludności ziemi, rachując Słowian 66,265.000. (To co do quantum, chociaż sam autor, quantum za rzecz tutaj wielkiej wagi nie uważa; dalej co się tyczy quale). Uznając ze pojedyńcze indywidua w Słowiańszczyźnie, wielce się umysłowie odznaczyły i zaszczytne zajmują miejsce w dziejach kultury powszechnych, wyznaje razem autor, że w sobie wzięta cała Słowiańszczyzna, dotąd czynnie i stanowczo w historji umysłowej nie wystąpiła. Tu cytuje słowa Herdera, co powiedział, że wielki kolos słowiański więcej miejsca zajmuje na ziemi, niż w dziejach. Pojedyńczych Słowian zasługi, nie naruszają wedle sprawiedliwego obwinienia ogółu Słowian, o niejakąś duchowną bierność, (geistige Passivität des Slavenstames.)
Przyczyn tej bierności autor odkryć nie może; późne zaś ukazanie się Słowian w historji, przypisuje ich charakterowi narodowemu, nie wiodącemu ich do łupieztwa, wojen, zdobyczy, ale do życia rolniczego, spokojnego. Temu to rodzajowi życia, winni, wedle autora, Słowianie małe swe rozwinięcie umysłowe.
Słusznie też zwraca uwagę i na to, że Słowianie wszyscy razem wzięci, nie mając jak Niemcy jednego wspólnego języka, wzajemnego między sobą umysłowego związku mieć nie mogli; co rozbijając ich siły, powolniejszemi postępy umysłowe czyniło. Nakoniec wypatrując się w losy Słowiańszczyzny i dzieje, zdaje się przepowiadać plemieniu naszemu z kolei dla niego przyjść mającą dobę rozwinięcia potęgi. Upadek państwa rzymskiego, powiada, nowe życie wlał w plemię germańskie; kto wie jaki wielki fakt historyczny, Słowian z odrętwienia dotychczasowego wyprowadzi. Dla nas, wieki upłynione wydają się długie, dla Opatrzności, są one jedną chwilą wieczności; czas więc jeszcze i Słowianom pozostał i kolej na nich przyjść może. „Słowianie, powiada Szaffarzyk, (Geschichte 58), wydali pojedynczych mężów znakomitych we wszystkich gałęziach życia: wodzów, monarchów, polityków, duchownych, uczonych, sztukmistrzów, rękodzielników, kupców; czas przyjdzie, że cały naród odznaczy się, jak pojedyncze jego potrafiły się odznaczyć części.“ Następuje badanie charakteru dawnych Słowian, których autor zowie sercem ludów, jak Germanów ludów głową; stosunek dwóch narodowości tych do siebie, jak uczucia do ducha stanowiąc. Dawni Słowianie w życiu prywatnem odznaczali się gościnnością, nawet względem obcych i nieprzyjaciół, dobroczynnością, czystością obyczajów, poszanowaniem starszych, religijnością i t. d.
Łagodne, miłe jeszcze oblicze starej Słowiańszczyzny. Poświadcza to „Ingenium nec malignum nec fradulentum.“ Prokopa, Helmolda Charakterystyka (ed Reinacii 1581, p. 67, 90), wyrazy bijografa św. Ottona i t. d. Robi tu uwagę autor, że u Słowian nie było większego znać występku, nad przywłaszczenie sobie cudzej własności, gdy per excellentiam złodziejem (źle czyniącym), nazywał się ten co kradł.
Co się tyczy życia narodowego, Słowianie lubiący pokój, przywiązani byli do roli, mężni, gdy potrzeba wymagała, oręż nosili więcej dla obrony, niżby zaczepiać mieli. Wodzów wybierali tylko czasu wojny. W podobny sposób malują Słowian świadectwa dawnych pisarzy, tak ich pojął i Herder. (Ideen IV, 56). Nawet w czasie, kiedy chrystjanizm ostatki niszcząc bałwochwalstwa, jął się prześladowania srogiego, Słowianie broniąc mu się, nie okazali pomimo rozjątrzenia, takiego okrucieństwa, jak inne ludy.
Są na to historyczne dowody. Poznanie charakteru Słowian, powiada autor dalej, jest dla nas rzeczą bardzo ważną; w dziejach bowiem u starożytnych historyków, napotykamy gdzie niegdzie wspomnienia o narodzie spokój lubiącym, łagodnym, który zasiedlał krainę na pograniczu Azji i Europy (Ritter). Ten naród, wedle historyków, czcił światło i ogień, (właśnie główne Słowian bóstwa).
Mamy więc już cechę mythologji Słowian, której piętnem spokój, cisza, łagodność; Niemcy, są tu przeciwnym zupełnie Słowianom biegunem. (Grimm) potwierdza charakter takowy narodu: ulubioną jego rozrywką muzyka i śpiew, do dzisiejszego dnia w pieśniach narodowych gminu, smętna, łagodna, miękka.
Tu przeciwko wybitnemu charakterowi łagodności Słowian, zarzuca sam autor historyczne ślady, ofiar z dzieci czynionych, ofiar z ludzi, zwłaszcza nad Łabą i w Pomorzu, wielożeństwo i t. d. Ale było-li to powszechnem, czy raczej wyjątkiem tylko, a co więcej, nie było-li tylko pożyczonem u obcych, jak się niezawodnie zdaje, a mianowicie u sąsiednich Germanów??
Gdy Słowianie (przed dawnemi wieki), weszli do Europy, i wcisnęli się w głąb jej, plemie ich pomięszać się musiało z plemionami dawniej tę ziemię zasiedlającemi: z Grekami, Latynami, Germanami, Finnami; już to przez wojny, handel, wędrówki, już z innych powodów narody musiały się pomięszać między sobą i wpływać wzajemnie na siebie; a że mythy łączyły się dawniej najściślej z życiem narodu, przechodziły i one przez indywidua nawet pojedyncze do obcych i od obcych wpływały. Słowianie pożyczali bogów u swych sąsiadów, i nawzajem swoje zaszczepiali tam o nich wyobrażenia. Stosunki z Rzymianami wiele z ich mythów do słowiańskich pokoleń religii, wniosły; toż z Germany. Ten ostatni wpływ uważa autor za odświeżający i ożywiający, w czem się z nim pogodzić trudno; usposobieniem zaś Słowian i ich kulturą tłómaczy, dla czego mniej daleko drugim ludom dali, niżeli od nich wzięli, skłonniejsi będąc do przyjmowania, niż udzielania. Zresztą jak słusznie uważa autor, trudno aby Rzym lub Grecja miały pożyczać mythów u Słowian, mając daleko doskonalej rozwiniętą mythologią własną. Całość jej spójna, zdaniem naszem, nie dozwalała już wcisnąć się pojęciom, co z nią związku i w niej wytłumaczenia mieć nie mogły.
Zdaniem Szaffarzyka, którego tu autor cytuje, w obyczajach, zwyczajach, wierze, prawach, skłonnościach starych europejskich plemion, Traków, Celtów, Germanów, Litwy i Słowian, tak wielkie są podobieństwa, tak znaczne ślady pokrewności i zgody, że niepodobna i Słowian nie uważać za starych Europy współmieszkańców, co gdyby tu w piątym dopiero wieku po Chrystusie osiąść mieli, wyróżniać się byli powinni od dawniejszych mieszkańców, zabytkami swojego Azjatycyzmu, którego tak prędko utracić nie mogli; a już gdy się ukazują w dziejach, nie noszą tej cechy świeżego przyjścia. Cytuje tu przykłady podobieństw mythologicznych Szaffarzyk. U Celtów czczono Dusy, u Słowian Diasy, Diesy; u Litwinów (uważanych pospolicie za plemie staro-europejskie), czczony był Perkun, u Słowian Perun, u Łotyszów Perkons, Staro-Prussów, Perkunos, u Gothów Faicghuns; słowiańska Prija (Venus), u Skandynawów zwała się Freja z przydomkiem Wanadis, (to jest wendyjska, czyli słowiańska): skandynawska Sif (staro-niem: Sippia) łotewska Seewa jest toż samo co Żywa (Ceres), Wöla toż samo co Wila, Skandynawska Tyr (Mars), u Słowian zwał się Tur, (zkąd uroczystości Turzyce zwane, Letnice później) i t. d. i t. d. i t. d. Podobieństw takich zebrał Szaffarzyk bardzo wiele, i zaiste przekonywającym sposobem okazał pokrewieństwo plemion, i starożytność w Europie Słowian, gdyż inaczej nie mogliby i nie mieliby czasu powiązać się tak głęboko z sąsiady.
Z powierzchownego wejrzenia na elementa słowiańskiej mythologii, wywiązało się u niektórych przekonanie, że ona jest tylko zbiorem obcych mythów. Takie było zdanie Naruszewicza, Bardholda i bardzo wielu innych. Przeczy temu nasz autor, dowodząc, że mythologja, z obcych tylko pierwiastków złożona, nigdyby życia mieć nie mogła, ducha będąc pozbawioną i duchowi narodu nie odpowiadając wcale. Co się tyczy bliskości słowiańskich, do innych mythów, podobieństwo najczęściej tylko okazuje się powierzchownem i zwodniczem i na niem takiego systematu mythologicznego synkretyzmu budować nie można.
Starosłowiańskie mythy, powiada Dobrowski, są indyjskiego pochodzenia; toż utrzymując Kollar, rozjaśnił rzuconą tylko ideję pierwszą, w swojej Sława Botyne; ale i to nie tłómaczy jeszcze całkowicie mythologii. Uznać-li tylko indyjską całą, mythologją Słowian, byłoby to odmówić jej egzystencji własnej. Naród u narodu pożyczyć całkowicie tego, co jest wyrazem jego życia, co jest jego życiem prawie, nie może; mogli Słowianie z Azji wychodząc, wynieść pierwiastek swych mythów, ale nie całą swą, później wykształconą w miarę potrzeby i konieczności mythologiją.
I. W niej tedy musi być stary wschodni pierwiastek, — i
II. Przez długie wieki pobytu Słowian w Europie, wyrobiony nowy.
Rozpoznanie co w mythologii Słowian wschodniego jest początku, a co później dotworzonem zostało, ukazuje się połączone z wielkiemi trudnościami, z powodu niewyjaśnienia jeszcze dostatecznego, jasnego, metodycznego, mythologii wschodu. Indyjski też mythus, zdaniem uczonych, jest także częścią tylko dawniejszego od siebie pierwiastkowego. Któż wie, czy słowiański nie od tamtego poszedł? Któż wie, jak i kiedy Słowianie weszli do Europy, czyli jednoplemienni, czy już w swojej wędrówce rozdzieleni na plemiona? Co z sobą wnieśli?
Tu autor zastanawia się nad początkiem imienia Słowian, którego tu powtarzać nie będziemy; przywodząc potem zdanie Dobrowskiego, co w najstarszych Słowianach już dwa oddzielne rody widział, do jednego licząc (Anty) Kroatów, Serbów, Russów; do drugiego (Sławianie), Czechów, Lachów, Polaków, Wendów; uważając, że pierwsi starosłowiański język od drugich lepiej pojmowali i bliżej niego byli. Ale ta klasyfikacja Dobrowskiego, nic nie dowodzi; jak równie mylnem jest jego zdanie o starosłowiańskim języku, za który skłaniał się uważać paradoksalnie djalekt cerkiewny.
Inni badacze dzieląc rozmaicie Słowian na szczepy, którym nadają imiona od położenia jeograficznego kraju jaki zajmują, jako Palacki, Maciejowski i Szaffarzyk nawet; nic stanowczego jednak nie uczynili i nie dowiedli większego powinowactwa jednych, a dalszego pokrewieństwa drugich plemion. W tej niepewności jak podzielić Słowian, autor wykazuje trudność dojścia pojedyńczych mythów właściwych plemionom; cytacją Herodota z Szaffarzyka dowodzi, że istotnie oni dzielili się w starożytności już odległej na plemiona, co i drugi wyciąg z Ptolomeusza poświadcza; domyśla się też, iż nie wszyscy weszli zapewnie razem do Europy, a przybywający później przynosili z sobą nowe mythy, gdy osiedli dawniej, już byli swoje zmodyfikowali.
Dwojakim sposobem, powiada autor dalej, dojśćby można egzystencji i śladu indyjskiego mythu, słowiańskim, historycznym, lub filozoficznym. Z tych filozoficzny, badający ducha jego i poszukujący go w Słowiańszczyźnie, zdaje mu się pewniejszy dla małej ilości faktów, któreby historycznie kwestją tę rozwiązać mogły.
Wyszukanie pierwiastku nie wschodniego w mythologii Słowian, to jest właściwego im, wyrobionego już w nowej ojczyźnie, daleko jest ważniejszem, niż wykrycie elementów indo-parsyjskich, ale też nierównie trudniejszem. Do odkrycia drugich są pewne daty, pewien punkt wyjścia, gdy pierwszym tego braknie. Elementa nie wschodnie, jeszcze są dwojakie: przybrane lub własne, wyrobione. A gdybyśmy już mieli dane i odkryte oba pierwiastki, indyjski i słowiański własny, jeszczeby pozostawało, działanie ich na siebie, związek ich z sobą oznaczyć. Trudności więc są zastraszające i wielkie. Pomocą jednak ku wyjaśnieniu idei słowiańskiego mythu, sądzi autor, litewski i staro-pruski tak jak skandynawski, wyjaśnił germańską mythologją. A z powodu wielkich analogij między staro-pruskim i celtyckim mythem, skłania się autor do mniemania, że słowiański ma się do staro-pruskiego i litewskiego, jak germański do celtyckiego i skandynawskiego.
Tu przywodzi autorów, co Litwę i Słowian spokrewnili z sobą, szukając dowodów na analogją, jaka się w mythach spotyka, i dalej jeszcze wspomina o wielkiej trudności wyszczególnienia mythów każdego z osobna plemienia, co oddzielnej całości nie stanowiąc, są tylko listkiem wieńca mythologii słowiańskiej w ogóle. Nareszcie przychodzi do rozpoznania i klasyfikacji źródeł, okazując wielką ich znajomość. Nie tylko tu autorowi wymawiać nie można zapomnienia czego-bądź-kolwiek, ale ledwieby nie przyszło zarzucać, że zanadto obszernie pojął je i obciążył się niemi; a częstokroć dla zbytniego ich ogromu, nie mógł wartości pojedyńczych podań krytycznie ocenić.
Cytacje autora brane z najrozmaitszych dzieł, różnych czasów i różnej autentyczności, nadają wprawdzie wielką różnostronność i rozmaitość, wielkie bogactwo jego dziełu: ale czynią je razem pod wielu względami krytyce podległem. Zbyt w ogólności zawierza badaczom późniejszym, i za mało rozróżnia podania współczesnych lub bliskich, od wymysłów lub domysłów osnowanych częstokroć na niegruntownych i pozornych wiadomostkach. Przy takiem bogactwie źródeł, jakie tu okazuje autor i których użył, nie myślmy, aby wszystko zdał na nie; owszem dopiero w jego ręku powiązane myślą syntetyzującą, stanowią one całość i przykładają się do związania idei o słowiańskiej mythologii, gdy dotąd zdawały się ją niepodobną czynić, na oko sprzeczając się z sobą.
Dzieli autor źródła, na bezpośrednie i uboczne.
Zabytki pogaństwa w pomnikach, jako to: bożnicach, bałwanach, grobowcach, monetach, napisach, albo imionach miejsc, gór, rzek, uroczysk, i t. p. Tu wymienia dzieła wprost o mythologii Słowian, starożytnościach ich, lub w ścisłem z niemi związku będących narodów.
Liczy autor do bezpośrednich źródeł zabytki pogaństwa w pieśniach, podaniach, i t. d. poematach pisanych (Słowo o pułku Igora, Kralodworsky Ruhopis). Następuje spis dzieł obejmujących pieśnią podania, przysłowia, i t. d. Tu także łączy autor do źródeł mythów, zabytki prawodawstwa, ustaw, i t. d.
Do ubocznych źródeł rachuje dzieła traktujące o języku, o dziejach, o jeografii słowiańskich ziem, wypisując wszystko prawie, co w jakikolwiekbądź sposób Słowiańszczyzny poznanie ułatwić może.
Zastanawiając się nad stanem teraźniejszym mythologii, do której wyjaśnienia tyle przytoczył źródeł, autor wyznaje, że dotąd cząstkowo tylko, ułamkowie, drobnostkowo, traktowaną była.
Żalił się już na to Dobrowski, żalił się sam Szaffarzyk, powiadają że co obcy robili cudzoziemcy, wszystko się na nic nie zdało, bo ani znajomości języka tak nieodbicie potrzebnej, ani ducha, ani zwyczajów nie mieli. Tymczasem Słowianie sami, badaczów cudzoziemców przepisując, pogmatwali to, co jedniby tylko wyjaśnić mogli; dowodem tego (cytuje Szaffarzyk), Strzedowski, Łasicki, Łomonosów, Popów, Linhart, Naruszewicz, Potocki, Czułków, Glinka, Kajssarów i Karamzin. W ostatnich czasach nieco gruntowniej rzecz tę traktowali Strojew i Russów, u Czechów Jungmann.
Następnie cytuje autor sąd p. Maciejowskiego, daleko sroższy jeszcze o pracach dawniejszych w przedmiocie mythologii i nareszcie dzieli mythologów naszych na trzy klasy.
Pierwsi chcą usystematyzować od razu i w porządną ulać całość mythologiją, której części podobno nie dobrze poznali. Tu należy Papanek (ad. Strzedowsky).
Jabym do tej klasy załączył i szanownego autora Dziejów Litwy.
Drudzy, nie mogąc dojść do ładu z mythologiją, w sposób alfabetyczny wiadomostki o niej pozbierane układają, (Popow, Le Clerc, Naruszewicz), nawet Jungmann.
Trzeci, objaśniają ją prównaniem z indyjską. W tej trzeciej kategorji, sam tylko stoi Kollar. Następuje spis dzieł o mythologii traktujących.
Do wywiedzenia z tego, w jakim zostaje stanie mythologija Słowian i wyniesienie jej na stopień naukowy, na jakim stanęły wszystkie już prawie wschodnie i zachodnie narody, czego potrzeba, zapytuje autor. Szczególnych warunków, które dzieli na objektywa i subjektywa, to jest: zasadzające się na nowych źródłach i pomocach, lub sposobie użycia ich, a raczej autorze co ich użyje; tu cytacja źródeł znowu i wyszczególnienie pomocniczych wiadomości, które pracujący posiadać powinien.
Następują ogólne pojęcia o mythologii słowiańskiej.
A najprzód o charakterze ludów wschodnich i europejskich. W tamtych spostrzega autor tendencją do nieruchomości, do zasklepienia się w sobie, do bezwładnego utrzymania się przy dawnem; w drugich ciągłe dążenie do ruchu, postępu, odmiany. W Europie stulecie jedno płodniejsze jest w rezultata i wypadki, niż tysiące lat na wschodzie. Dzieje u nich idą zwolna o kiju, u nas mają skrzydła.
Ale, ciągnie dalej nasz autor, i zbytni ruch i twarda bezwładność, złe są, bo są ostatecznościami. W charakterze Słowian równoważą się te skłonności dwu-snopów i przychodzą do doskonałej całości; ale charakter ten jeszcze nie jest zupełnie rozwinięty. We dwóch epokach pogańskiej i chrześcijańskiej, młodość swą zaledwie przeżyli Słowianie i nie dojrzeli jeszcze do czynu. Teraz już odzywa się w całej Słowiańszczyźnie prawdziwie młodzieńcza żądza owładnienia wszystkiem, użycia wszystkiego, młodzieńcza bo zapamiętała i nie przygotowująca jeszcze ziarna, co jej pożądany wydać ma owoc.
Charakter słowiański, łączący w sobie orjentalny z okcydentalnym, objaśnia wielce mytholgiją słowiańską.
Pod względem historycznym, jedni się zgadzają na poszukiwanie w Azji jakiegoś mythu początkowego, źródłowego, którego zasadą była cześć słońca (i ognia); drudzy, jak w elipsie, dwa ogniska pierwiastkowe stawiąc, z których wszystkie się póżniejsze rozwinęły mythy. Te dwa ogniska są to: myth indyjski i perski. Ci co jeden tylko początkowy uznają, mają go lub za staro-indyjski, lub za perski (Zend-mythus) i godzą się na to, że zależał na czci światła (słońca). U Słowian znać ślady tego mythu widoczne; u wszystkich plemion prawie, czczono światło, słońce, ogień. Sama jedna pierwiastkować wyrazów świat i światło (swet), dowodzi mythologicznego pojęcia światłości, jako całości. Wiemy iż główną czcią u Litwy była cześć ognia, czyli światła; toż u jednoplemiennych Prusów, u Czechów, Bułgarów i innych Słowian.
Nawet imienia głównego boga światła i słońca Buddha, Koros, znajduje się jeszcze w słowiańskich językach cząstkowe ślady. Bister usilnie chce Buh i Budh przybliżyć; ale więcej tu stanowczym jest pierwiastek Bud, w nieskończonej ilości nazwisk miejsc słowiańskich znajdujący się: Budyssin, Budziaki, Buda, Budecz, Budiejowice, Budence, i t. p. U Litwy bogini mądrości Budte, a niezapomnijmy że pierwsze może pogan i dziczy schronienie, nazwane też było Budą. Bud, jest pierwiastkiem wyrazu budzić (po sanskrycku Bod’hana).
Nazwę Koros, znajduje autor w słowiańskim Kors, Korscha, Chors, Gorcho, Kurcho i t. d. Nazwę Sur (Lvan) boga słońca, Kollar wynajduje u Słowian w imionach Suari, Sur-bi, a mybyśmy dodali i litewskie: Sur-wid, Swarno.
Jak długo mythus cały zasadzał się na czci ognia, niepodobna oznaczyć: czyli współcześnie indyjski i perski powstały i zlały się z sobą, jak utrzymywać się zdaje Ritter; czyli jak inni chcą, indyjski poprzedził perski? Autor na to ostatnie przychyla się zdanie i oznacza trzy doby w mythologii słowiańskiej.
1. Indyjska.
2. Wpływem perskim, czy to współczesnym, czy późniejszym, który okazać i wydzielić potrzeba.
3. Właściwie słowiańska z tych i innych pierwiastków wykształcona, dopiero mytlius oddzielny narodowy stanowiąca.

II. PIERWIASTEK INDYJSKI W MYTHOLOGII SŁOWIAŃSKIEJ.

Indyjski mythus, jak się pokazuje z ksiąg Vedas, zasadza się na pojęciu jednej, wielkiej, wszystko obejmującej całości, która jest wszystkiem, w której jest wszystko. Ten pierwiastek jest zarazem wszystkiem co jest, i środkiem wszystkiego, ogniskiem, gdzie się wszystko zbiega. Za nim nie ma nic.
Wszystko co żyje, jest tylko objawieniem tej wielkiej jednostki i całe universum jest tą jednostką, albo raczej ciałem jej. Powstanie tego universum jest wcieleniem tej jednostki (Awatar). Im bliższe co jest tej jednostki, tem doskonalsze, oddalając się od niej, traci byt.
Ta jednostka (universum) cieleśnie wzięta, daje się podzielić na trzy względy, trzy części: górną, średnią i dolną.
Creuzer i Colebrooke, tak wyjaśniają jeszcze tę ideję. Wszystkie bóstwa do trzech się odnoszą: ognia, powietrza i słońca, wedle krain pobytu, Ziemi, średniej krainy (powietrza), i górnej bóstwa, podrzędne wypływem są głównych. W istocie zaś, jedno jest tylko bóstwo wielkie, wielka dusza świata. (Mahàn àtmà) i tak zowią słońce ożywiające świat.
Parabrama jest jednostką życie dającą, duszą świata i jako słońce i niebiosa zowie się on Brama, bogiem światłości błyskawicy, piorunu i t. p. Ten sam Parabrama w średniej krainie uważany, jest ożywiającem powietrzem, warunkiem życia, oddechu. Jako taki, zowie się Wischnu, bóg powietrza. Jeszcze ten sam Parabrama, jako w najniższej krainie daje życie będąc ogniem, ciepłem i zowie się Schiwa bóg ognia, światów światło, powietrze i ciepło są warunkami wszelkiego życia, a Brama, Wischnu i Schiwa, składają i są jednym Parabrama. W najstarszych Vedas, widoczne jest jeszcze to znaczenie.
Toż wyobrażenie indyjskie, jedności, całości świata i jednego Boga, powinnoby się znaleźć w mythologii Słowian, pomimo ich wielobóstwa, które się temu na oko przeciwić zdaje. Jakoż Helmold powiada wyraźnie, że Słowianie czcili unum Deum in coetis, ceteris imperitantem; illum praepotentem, coelestia tantum curare; hos vero de sanguine ejus processive et unum quemque eo praestantiorem, quo proximiori illi Deo Deorum. Imię to najstarszego Boga, wedle Kollara, utrzymało się u Słowian niektórych; i wyraźnem podobieństwem do Parabrama: to jest, Praboh. — Dodatek Helmolda „coelestia tantum curara,“ który i Naruszewicz wyłożył, mało dbającego o ludzkie rzeczy oznaczać się zdaje boga, w rządy świata nie mięszającego się. Ale takie właśnie w późniejszych czasach i u Indjan miano wyobrażenie o Parabramie.
O tym jednym wielkim Bogu Słowian, mówi też Prokop. (De bello gothico). — Słowianie znali tylko jednego Boga (δεovεva)), piorunowładcę (τοντμς αστραπές ςημονρου), którego za władzcę wszech rzeczy uważali (απαντον κόριον μονον αντσό).
Imię jego było: Piorun, Perun, Proven. Tu cytuje autor nasz Sarnickiego, ale my go za żadne źródło uznać nie możemy, zwłaszcza, że tu się opiera na Herbersteinie i Guagninie, którzy dalej znowu na kimś opieraćby się musieli i t. d.
Naruszewicz porównywa Boga Perun do rzymskiego: Jupiter fulminator, i nie bez przyczyny dodaje autor, bo Jupiter, Neptun i Pluto, wystawiają nie co innego, tylko indyjskie: Brama, Wischnu i Schiwa; a wyobrażenie jednego Boga wielkiego, znajduje się u starożytnych, jak poświadcza: Euzebius, Seneca i t. d. U Indjan też wystawiano Bramę z ogniem w ręku, lub głową ognistą. Ponieważ zaś Parabrama, był wszystkiem, przeto go nie czczono w świątyni osobnej, której nie potrzebował, ale w świecie całym, którym był. — Tu słowiański Proven, zgadza się zupełnie z Bramą, bo wedle Helmolda (nullae effigies expressae) nie było jego osobnych posągów, czczono go w lasach, pod gołem niebem (silvas vel lucos inhabitabat). Tu znowu autor cytuje Rakowieckiego, ale nam zdaje się napróżno, bo Rakowiecki sam opiera się na Prokopie, i nic nad niego więcej nie ma.
Cześć bez świątyń i posągów Bramy-Pioruna, jak u Indjan tak u Słowian, musiała tylko być taką w początkach. I w Indji Parabrama, rozdzielając się na Bramę, Wischnu i Schiwę, otrzymał cześć osobną, posągi, i do dziś dnia przez sektę Sauras tym sposobem jest czczony.
Toż się stało z piorunem Prove, którego cześć później wyrodziła posągi, przywiązała się do drzew świętych (dąb). Nazwę Perun, Proven (Proven zniemczony Perun), wywodzi Jungmann, przez formę Parom od zepsutego Brama. Inni wyprowadzają od Peru (pru pierwiastkiem początkowym być się zdaje), uderzam, biję (quatio, ferio), zkąd peraun (ef χεραυνος) piorun.




Przejściem z indyjskiego monotheizmu (jednostwa, jednostki) do późniejszego polytheizmu, stanowi Trimurti, której symbolem jest tajemnicze słówko Oum. Ze trzech, Brama, Wischnu i Schiwa, składa się jedność, świat cały.
W słowiańskiej mythologii na miejsce indyjskiej Trimurti znajduje się Triglaw, który (jak Trimurti czczona na górze Meru, zsyłająca w doliny wszystko dobre) czczony był na górach także.
W życiu św. Ottona (Script. rer. Bamberg, 1718) pisze wyraźnie, że w Szczecinie najwyższa jakaś góra poświęcona była: summo paganorum Deo Trigelaus, który miał trzy głowy, wedle tłómaczenia kapłanów dla tego, że panował nad trzema królestwami, nieba, ziemi i piekieł. Toż samo o nim Frencel. W życiu św. Ottona jest też wzmianka o połączeniu tych trzech głów złotym wierzchem, co i w Trimurti, indyjskiej na znak zjednoczenia ich było używanem, trójkąt je z sobą wiązał.
O poświęconej formie trójkąta u Słowian, czytaj u Schmid’a (Chron. Zwikau, 344).
Wedle Naruszewicza Trzygłów czczony był po całej niemal Słowiańszczyźnie.
Góra Terglou, dziś zwana, w kraińskich Alpach, zwać się pewnie dawniej musiała Tryglau; w Pomeranii jest dotąd wieś Triglaf, nazwana tak od tego bóstwa (Frencel).
Cześć Triglawowi oddawano w jednej z najwspanialszych Kontyn czterech Szczecina, którą jako najcudniej zbudowaną opisują. (List. Anonym. Script. rer. Bamberg 6-0 p.)
Bóg indyjski Parabrama, czczony w trójcy zwanej Trimurti, jako pierwiastek wszelkiego życia, uważany był w niej jako obu-płciowy, Lingam-Joni, równie jak trójkąt, był jego symbolem. To też u Indjan występował raz niewiastą, to znów mężem. I u Słowian Triglaw bywał bogiem lub boginią; Schedius, Schmid, Albinus, Ekhard, poświadczają to. Ritter uważa go za boginią, toż Kajssarów; Jungmann porównywa go równie z indyjską Trimurti, jak z Diana-triclaria (Diva triformis). Tak indyjską Trimurti wyobrażano w spoczynku siedzącą, tak i Tryglawa, (Vita s. Ottonis).




W Indjach pojęcie Trimurti w jednej całości jaką składała, nie długo się utrzymało, wkrótce wyrodziły się sekty, które nie mogąc wyobrazić bóstwa, coby było zarazem słońcem, powietrzem i ziemią, jęły pojedynczo wyznawać to Bramę, to Wischnu, to Schiwę, pierwszeństwo i zwierzchność mu dając. We trzech po sobie następujących epokach, przemagała cześć Bramy to jest: słońca, jako jedynego wcielenia Boga (Avatar). Potem nastąpiła cześć Wischnu, nareszcie Schiwy, którego wcieleniem (avatar) był obraz śmierci i życia Lingam. Oprócz niesnasek wynikłych z tego, że każda z sekt swojemu Bogu pierwszeństwo dawała, poróżniono się i o płeć bóstwa, chociaż dwu-płciowość jego, oznaczała tylko, że ono było wszystkiem. W tym perjodzie niesnasek religijnych o płci bóstwa, płeć oddzielnie występować zaczęła, jako nowy pierwiastek i potworzono boginie żony, matki, siostry i t. p.
Co się tyczy mythu Słowian, — powiada autor, — okazuje się że Piorun w istocie reprezentował Parabramę, u wszystkich Słowian, nawet u Prusów i Litwy. Trimurti zaś w jednej osobie, znajduje się tylko u niektórych pokoleń słowiańskich; u Rusi, Prusów i Litwy, nie ma jej. Tu zrobim uwagę, że autor ominął chyba dobrowolnie ślady Trimurti litewskiej, jakie mógł wynaleźć u Narbutta; wyobrażenie trójcy zupełnie indyjskie widoczne jest u Litwy. Nawet w znaczeniu pierwiastkowem Bramy, Wischnu i Schiwy, czczeni byli trzej bogowie razem, którym palił się ogień nieustanny. Ale o tem niżej jeszcze powiemy obszerniej.
Cześć Trimurti w Indji, upadła przez rozszerzenie wyłącznej czci Bramy, Wischnu i Schiwy, i tak nazwano ją już nie w jedności, ale w rozdzielonych osobach. U Słowian najwięcej znaczna jest cześć Bramy i Schiwy, uważanej jako bogini. Wischnu się nie okazuje wcale; chybaby za niego wziąć cytowanego, jako jednego ze trzech głównych bogów u Helmolda, Radegastat, na co wszystko niżej dowody.




Bramy czciciele, oddzieliwszy go z Trimurti, i uczyniwszy pojedyńczą jednostką, stworzyli sobie w ten sposób nowego Bramę, dając mu znaczenie duchowne. Brama oznaczający pierwiastkowo słońce, później stał się symbolem prawdy, wiedzy, światła, rozumu (jak Hermes Trismegistos). Brama, — powiada Creuzer, — najwyższa istota, początek wszystkiego, nie miał świątyń i posągów. Brahm, bóstwo późniejsze, wyrażał naukę i światło duchowne, — część już tylko. Toż i u Słowian stało się z wyobrażeniem Peruna i Proven. Oba te nazwania początkowo są jednem, ale Perun różni się od Proven właśnie jak Brama od późniejszego Brahm. Proven czczono szczególnie jako bóstwo umiejętności, prorocze, wszystko wiedzące. Helmold powiada, że gaj poświęcony Prove, był miejscem najświętszem, na które zbierały się sądy. Któż nie wie, że u ludów pierwiastkowe sądy, wyroki, są najwyższej mądrości wyrazem? Nawet Eckhard, Cranz i inni z tego powodu wywodzili Prove (Prono) z greckiego Πpovειν.
Wywód fałszywy, ale dowodzi znaczenia bóstwa. To znaczenie miał Perun, zwłaszcza u północno-wschodnich Słowian, Morawian, u których wedle Strzedowskiego, był bóstwem jakichś ordaliów, próby rozpalonego żelaza. Rozpalone żelazo, które w ręku trzymał, zwać się nawet miało prawdą (lex divina — Wacerad). Różnica Peruna i Prove, bijąca być musi, gdy wielu mythologów za dwa oddzielne bóstwa ich mają (Rakowiecki, bracia Jungmann); (porównaj Prowe i prawo, w obydwóch pierwiastek pru).
Tu cytuje nasz autor Maciejowskiego, który powiada, że Prove u Słowian przewodniczył sądownictwu i gospodarstwu rolnemu, (dwom najwyższym objawieniom ducha narodu). W imieniu Prove nad-elbańscy Słowianie sądy odbywali, a wedle tegoż autora, zapewnie i inne słowiańskie ludy, Ruś nowogrodzka, Morawy, Dalmaci, jego też wzywać musieli przy wydziale sprawiedliwości.
Znaczenie duchowne Bramy, najwłaściwszem mu w Indjach być musiało, jako dawcy ksiąg świętych Vedas. On jest tym, którego przed Wischnu i Schiwa, oznaczano wyrazem Oum, Oum oznacza wypadek samopoznania istoty duchownej, jest tego samopoznania skutkiem. Zastanawia się tu autor, że w słowiańskich językach, pierwiastek wyrazów Oum i Vedas, znajduje się ze znaczeniem odpowiedniem pierwotnemu: Veda, wiedza; Oum, um (Λoγoς, νοoς).




Przechodząc od duchownego znaczenia Bramy-Prove i zwracając się do materjalnego, jakie Brama oddzielony od Wischnu i Schiwa miał, znajdziemy stosunek Bramy i Indras, taki jak Pioruna i Podaga.
Wedle Glossarium Boppa, Indra jest bogiem powietrza, niepogody. Brama ma się do Indras, jak słońce do firmamentu; oddzielony znowu od Wischnu i Schiwa, sam jest jednem i tem samem co Indras.
Grimm (D. M. 116) stawi Perkuna obok sanskryckiego Perjangas, imienia, które nosił Indras, jako Jupiter pluvius, oznaczającego niepogodę, burzę, gromy. I w istocie, znaczenie pierwiastkowe Bramy-Pioruna tak później zostało ścieśnione, że je ograniczono do bóstwa rzucającego tylko gromy. U Słowian Perunowi poświęcane były wszystkie góry, których wierzchołki, bliższe były siedzibą burzy i piorunów etc.
W ten sposób uważany słowiański Perun, odpowiada skandynawskiemu Thor, który, wedle Adama bremeńskiego, był uosobieniem firmamentu. Thor jak Perun początkowo był bogiem światła; wystawiano go trzymającego siedm lub dwanaście gwiazd.
Miejsce Indry, wedle autora, zajmuje u Słowian Podaga, u Litwy Podangis, wywodzony przez niego, nie wiemy czy zupełnie trafnie, od Po (pod) i Dangus (dungus) niebo. Nam by się zdało, że Podaga, Słowian, jest zepsuciem tylko wyrazu i nazwania Pogoda zepsuciem, jakiego zresztą mnóstwo natrafiamy przykładów. Co się tyczy litewskiego Po-dangis, o tego egzystencji, nawet nic nie wiemy.
Gdy zatem, powiada autor dalej, Brama-Proven (piorun), z jednej strony zeszedł na bóstwo pogody, z drugiej strony utrzymał się, jako Bóg światła i ognia, to ostatnie znaczenie jego było panującem. Jako Bóg światła odbierał ofiary wiecznie płonącego ognia. Cytowany tutaj Sarnicki, nie jest wedle nas żadnem źródłem stanowczem, zwłaszcza, że znajdą się lepsze.
Jako Bóg światła Piorun zlał się wkrótce ze Światowitem, cześć obu bóstw, pomięszać się musiała. Jako światłości i słońca bóstwo Piorun (równie ze Światowitem), przewodniczył rolnictwu. Tu autor przywodzi dziwaczny wywód Frencla, powtórzony przez Eckharda, napomykający o pochodzeniu Prove, Prono od Brony (narzędzia rolniczego!!!). Wywód ten na żadna nie zasługuje uwagę.




Radegast, Radigast, Radogost etc. wziął imię od znaczenia swego, rad—gość, jako bóstwo gościnności, dobrej rady, przyjacielskie, dobroczynne. O nim pisze Helmold, jako o najpierwszym (princeps) z bogów w Retrze. Cytuje dalej autor Mussiusa (de diis Obotritorum), Stredewskiego, Papanka, Balbinusa i t. d. Niektórzy mieli Radagesta za ubóstwienie historycznego królika Radagosta (411 r.), co autor zbija, dowodząc, że Radegast oznaczał dobroczynne bóstwo nie małego wpływu. Późniejsze jego nazwanie, mieni być Dobropan; wyrocznie pod jego zostające inwokacją, dowodzą wedle autora, jakoby pośrednictwa jego między ludźmi a wyższemi Bogi.
Takie właśnie znaczenie i pozycją między indyjskiemi bóstwy, ma Wischnu, który najprzód ukazuje się w mythologji, jako uosobienie powietrza, Wayu (Rhode). Zrobim tu uwagę, że Wieja, olbrzym mithologji litewskiej, schodzi się zupełnie z tym Wayu indyjskim. Powietrze jest według autora właśnie pośredniem między niebiosy i ziemią. Wischnu, występuje tu jako zastępca Bramy, nie już stworzycielem, ale utrzymującym stworzone; on, występując w rozmaitych wcieleniach (Awatar), okazuje się zawsze dobroczyńcą ludzkości. Niejednokrotnie występuje jako nieustraszony rycerz, właśnie i Radegast ma ten sam charakter, bo Eckhard powiada, że u Wendów oznaczał toż co Mars, boga wojny.
Radegasta posąg w Retra, stał pomiędzy symbolem jasności i ciemności, górnego i dolnego świata, jako uosobienie powietrza, skronie miał uwieńczone z dziwnego jakiegoś kruszcu wyrobioną koroną. Na głowie jego siedział ptak, mieszkaniec powietrza. Innym jego atrybutem była głowa byka, lub (Stredowski) pół-lwia, pół-ludzka postać. Ale i Wischnu także występował w takiej postaci, (Rhode 141, II.).
Jako Wischnu w mythologii indyjskiej, w zjednoczeniu swem z Bramą, oznaczał słońce, tak i Radegast często u Słowian (Tkany), wyrażał boga światłości. Czczono go ofiarą ognia. Tu autor podnosi do wysokiego stopnia prawdopodobieństwa, wywód Narbutta. który Radega od Rodzić, litewskiego Radikt, tworzyć (sanskryt radh) wyprowadza; zgodnie ze znaczeniem bóstwa czynnego, tworzącego (dobre).
Wischnu t. j. uosobienie utrzymującej, opatrznej siły bożej (wedle słów Creuzera), spadł w Indii później do znaczenia bóstwa domowego, zabezpieczającego spokój rodziny. Toż z Rodegastem u Słowian, którego później bóstwem mniejszego znaczenia uznając, tylko dodano mu nazwę Hlawaradze i Rozwodicz (rozdzielający powaśnionych).
Awatar’y (wcielenia) Wischnu, zawierają w sobie historyczne, astronomiczne, fizyczne i inne pierwiastki, ztąd ich liczba i różnorodne znaczenie. Uważany Wischnu, jako wcielenie słońca, w tych awatar oznaczać może różne stanowiska słońca jego biegu. Uważany jako zastępca najwyższego bóstwa, lub samo objawienie się bóstwa tego w awatar’ach oznaczać może, że wszelkie utrzymanie stworzonego, jest niejako dalszym ciągiem tworzenia. Stworzenie w duchu indyjskiego mythu jest emanacją, to jest przejściem ze stanu boskości, w stan podzmysłowy, czyli inaczej mówiąc, ze stanu nieokreślonego, nieskończonego, w określony, skończony. Dla tego Wischnu ukazuje się najprzód wychodzący z wody, (z której wedle pojęcia Wschodu, świat wyjść miał), jako ryba, jako zwierzę ziemnowodne, jako zwierzę zupełne, nareszcie wpół-zwierzę, wpół-człowiek, potem jako karzeł-człowiek, w ostatku jako człowiek zupełny. Te sześć wcieleń (awatar) uznają zgodnie wszyscy mythologowie. Powstałe trzy wcielenia ostatnie, są natury historycznej i oznaczają symbolicznie początkowe dzieje ludzkości.

Pierwsze wcielenie (awatar) Wischnu-Radegast.

Kollar stawi Wischnu-rybę obok słowiańskiego bóstwa-ryby Mokosz, Makosz i t. d., a lepiej podobno jeszcze obok Crodo, o którem pisze Cranz (Saksonja), że je wyobrażano, jako starca stojącego na rybie, trzymającego w ręku koło i naczynie, Crodo odpowiadałby zupełnie pojęciom indyjskim o początku świata i wcieleniu pierwszem. Koło w jego ręku oznaczałoby słońce, a naczynie (pełne kwiatów) nowe odrodzenie świata po tym awatarze.
Crodo, chociaż czczony za Słowiańszczyzną, niemniej uważany jest powszechnie za bóstwo słowiańskie; Wischnu także wyobrażany był z kwiatami i kołem w ręku. (Paulinus. System. Bram. 284).
Ściśle połączony z Crodo (także zwanym Sater), jest słowiański Sytiwrat, którego przez to Jungmann, za jedno z nim bierze. U Wacerad’a znajdujemy Sytiwrata, jako Saturna.
Zwrócić tu także powinno uwagę samo już brzmienie wyrazu Sytiwrat lub Sytiarad, tak zbliżające się do indyjskiego Satiawrata. Satiawrata w indyjskiej mythologii oznacza powrót do życia świata po awatarze pierwszym. Toż zdaje się oznaczać wyraz zepsuty Sytiwrat, Zyti-wrat od życie wraca. Cząstka wrat pozostała w wielu słowiańskich imionach. Pierwsza połowa nazwania wywodzić się może od żyti lub siti (siać), mającego choć daleki związek jedno-znaczenia z charakterem bóstwa. Sytiwrat, mógłby oznaczać powrót do zasiewów, do uprawy roli. Sito, jest greckim także przydomkiem bogini Cerery; a tu nie od rzeczy będzie zbliżyć znaczenie wyrazów Σίτώ polskie sito, σιτορ, sitya (sanskr.) żyto.
Jeśli zechcemy wywodzić od syty (nasycony), wpadniemy na znaczenie odpowiadające łacińskiemu: satur, Saturnus.
U Indjan Satiawrata, jest synem słońca; albo słońcem wiosennem, młodem i t. d. Tu autor rozszerza się dalej nad symbolicznem i prawdopodobnem znaczeniem tego bóstwa, co za zbyteczne uważając, opuszczamy.
Zauważym tu tylko nazwanie słowiańskie bóstwa Kirten, schodzące się z przydomkiem Bramy. Krita Karta. Radegast wedle Wacerada, ma być wnukiem tego Kirta.

Drugie wcielenie Wischnu-Radegast.
Z godłem drugiego wcielenia Wischnu, żółwiem, Kollar porównywa bóstwa słowiańskie Zelo czyli Żółw (prw. Χελώνμ). O tem bóstwie wspominają: Naruszewicz, Stredowski, Jungmann.
Trzecie wcielenie Wischnu-Radegast.

Trzecie wcielenie w postaci dzika, w słowiańskiej mythologii; o bóstwie pod tą postacią czczonem, jest jedno tylko wspomnienie u Ditmara merseburskiego, jakoby go czcili Redarowie, a raczej że się go lękali. Autor nie wiele tu dowieść mógł, tak jak nic prawie, ślad tylko o strasznym jakimś dziku u Redarów przywiódł.

Czwarte wcielenie Wischnu.

Wischnu, pół-lew, pół-człowiek, odpowiada słowiańskiemu bóstwu Lwarazyk, o którem Ditmar wspomina że je czczono u Redarów, w temże mieście Riedegast zwanem. Lwarazyk, zdaje się odpowiadać mało znanemu bóstwu Rusi, Silny i Krepky zwanemu. To bóstwo, wyobrażano z dzidą w prawicy, srebrną kulą w lewej ręce, a u nóg jego ludzie i lwie głowy. W zbiorze obotryckich starożytności, napotykamy trzech Radegastów ze lwiemi głowami.
Fałszywie zupełnie szukając, autor nasz, w nazwach miejsc, śladu nazwania bóstwa, podcytowuje, z Gwagnina, Ławaryszki pod Wilnem, które żadnej styczności w etymologii z nazwą Lwarazyk’a mieć nie mogą.

Inne wcielenia Wischnu.

Z pozostałych awatarów Wischnu, znany był Słowianom, człowieczy kształt jeden Radegast'a'(kał Σęoχμν). Jednakże Radegasta wyobrażano pięciorako: czterykroć pod postacią zwierzęcia, piąty w postaci człowieka młodego, podobnego do Krishna-Awatar.
Tu zastanawia autora szczególny fakt, dla czego w zbiorze starożytności obotryckich u Masch’a, jeden tylko znalazł się Perkun-Brama, a pięciu Radegastów, co wedle niego potwierdza pojęcia o Wischnu-Radegaście wyjaśnione.
O Indo-słowiańskiem bóstwie Shiwa-Siwa, Helmold przywodzi w trójcy głównej bogów słowiańskich, bóstwa Siwa, odpowiadające nie tylko brzmieniem, ale i znaczeniem indyjskiej Siwa. Wejrzawszy na etymologiją wyrazu Siwa, Żywa, Żywie, oznaczającą bóstwo życia, natrafiamy na nowe podobieństwo z Siwą Indjan, będącą także symbolem wszelkiego życia. Znajdujemy u Creuzera (Symbol. I. 412) wykład, jako u Indjan jedno bóstwo Shiwa, miało dwa znaczenia, żywota i zniszczenia, gdyż w wyobrażeniach Indjan, nie było absolutnego zniszczenia, tylko przejście z jednego stanu w drugi. Ogień ziemski, którego indyjskie Siwa jest symbolem, ma także dwa przymioty, dobroczynny i niszczący.
Shiwa, będąc uosobieniem pierwiastku żywotnego na ziemi, musiała się odznaczyć dwu-płciowością którą okazuje Lingam-Joni. Colebrooke uważa, że u większej części bóstw indyjskich, będących uosobieniem pierwiastku życia, natrafia się na dwu-płciowość. Pojęcie dwupłciowości nie musiało być zupełnie obce i Słowianom, gdyż u Wacerada (Mater Verborum) znajdujemy nazwy: dwutelec i namezecnik (hermophroditus). Słowianie czcili Shiwę, w postaci żeńskiej mianowicie; jednakże nie brak śladów, że było bóstwo męzkie tego imienia także, na co naprowadza autora nazwa bóstwa Sibog, Tzibas (Bandtke etc. i Żywie bóg, wspomniany w kronice Prokosza). (?)
Przymiotnik Pripegal (Pripekal), któren Siwa słowiańskie nosiło, uważa nasz autor, w takim do niego stosunku, jak indyjskie Lingam.
Wyobrażano Siwa z ptakiem na głowie (jak Radegesta) lub małpą u (Masch’a), małpa zaś i w mythologii Indów ma związek z Siwą, w której bajecznej historji, gra rolę tak zwany Hanumann małpa. Według innego mythu, Siwa indyjska uważa się za matkę małp.
Wola lub turza głowa dawana Siwie u Słowian, znajduje się i u indyjskiej Siwa, jako symbol siły. Porównać z nazwaniem obchodów znanych turzyce.
To co tu autor przywiódł, dowodzi wedle niego, istności u Słowian bóstwa dwu-płciowego Siwa, Ziwa, Dziwa, Dzewa i t. d., podobnego indyjskiemu; bóstwa tego cześć wyraźniej daleko i dobitniej się okazuje u Słowian, niż Bramy i Wischnu, zkąd wnosi że większa część Słowian należała początkowo do sekty Siwaitów.
Tu tłómaczy autor, jako dwu-płciowość bóstw, w wyobrażeniach pierwotnych ludów, była niezbędną do wyjaśnienia początków wszech rzeczy, i jako wyrodziły się pojęcia o jednem i tem samem bóstwie dobroczynnem, razem i szkodliwem; wreszcie jak one, rozdzielając się potem, stały się osobnemi bogami jednej płci i charakteru, znajdując wszędzie mythologicznym pojęciom Indjan odpowiedne u Słowian.
Schiwa-Siwa, bóstwo dobroczynne płci męzkiej.
U Indjan wyobrażano sobie Schiwa, albo z jedną głową, albo z pięcią głowami, jako bóstwo życia, rodu, rodzenia.
U Słowian odpowiada temu symbolowi, wedle autora Porenuz, wedle Saxo, Gram czterogłowy z piątą na piersiach. O tych pięciu głowach jego, ma Frencel i Eckhard opisujący go, jako bóstwo przewodniczące porodzeniu. Toż o nim Naruszewicz. Uwaga względem kształtu Δ, który u Indjan był symbolem ognia, tu wciśniona, nic nam się dowodzić nie zdaje.
Wedle pojęć indyjskich, Perenuz słowiański u Saxo Gram, występuje też jako bóstwo karzące i srogie.
Schiwa, bóstwo płci żeńskiej dobroczynne.
Bogini dobroczynna Shiwa-Parwati (Bhawani), zsyłająca szczęście i pomyślność, znajduje się u Słowian w postaci Siwy, bogini Polabów. Ma ten mythus związek ze Złotą Babą, początkowo zapewnie jedno znaczącą co Siwa, a później zeszło na bóstwo, opiekujące się wyłącznie rodzącemi i porodzeniem. W Wacerada słowniku Siwa toż oznacza, co Ceres. Jak Ceres i Parwati. Siwa także w sile wdzięku, zowie się Krasopani, i przeistacza w nią. Rhode powiada, że żadne bóstwo indyjskie pod tylą się nie ukazuje postaciami, co Siwa-Parwati. Toż powiedzieć i o słowiańskiej.
Stredowski ma ją za Venus, łącząc i jednocząc nazwy Siwa i Dziewa, i opowiadając o świątyni Panago- ria (Pani-gora) za Strabonem, nad którą się i nasz autor szeroko rozwodzi, upatrując w Siwe Słowian, rozmaitych bóstw, których imiona i godła przybierała. Cały ten ustęp na czystem tylko podobieństwie imion i domysłach oparty, w rozbiorze tym opuścić musiemy, dla jego rozciągłości; ograniczając się napomknieniem, że wedle autora, Siwa ukazywała się w mythologii Słowian, już to jako Krasopani (Venus), już jako Ceres, i t. d.
Shiwa, bóstwo żeńskiego rodzaju szkodliwe, (złowrogie).
U Indjan Shiwa, jako bóstwo złowrogie, występowała pod nazwą Kali, (czarna, gniewna). Słowiańską Kali jest Morana, Morzena, Marzanna, symbol zimowego słońca, bóstwo śmierci i zimna. Przeciwna była bogini wiosny i życia.
„W Indjach jest obyczaj bałwan Kali (Durga) siódmego dnia na nowiu marcowym z uroczystym obchodem obnosić, i wreszcie do Gangesu wrzucać“ (Rhode). Toż samo u Słowian działo się z bałwanem Moreny, jak świadczą nasi kronikarze.
Shiwa, bóstwo złowrogie męzkiej płci.
Indyjska Shiwa w tej postaci zowie się Mrdra (zbójczy), i Rudra (krwawy); u Słowian ukazują się ślady czci tego bóstwa, w nazwaniu serbskiem boga Ubijcy, Krwnika i t. p. Postaci szczególnej i godeł nie miało to bóstwo w czynach ni kształtach objawiające się. Zdaje się, że cześć jego u Słowian nie była powszechną, chociaż wedle cytat autora, i Słowianom znaleźli się wyrzucający srogość i okrucieństwo. Dziwią się niektórzy, z jaką cierpliwością i zrzeczeniem się siebie, cierpieli męki najsroższe ci, co opętani byli przez demonów (bóstwa), i ofiarami na ciało swoje mniemali błagać swych bogów.
Autor cytuje tu jeszcze w Indjach bardzo zwyczajne topienie i zabijanie dzieci płci żeńskiej, które pisarz życia św. Ottona, u Słowian wzmiankuje także; przypomina o ukrócaniu życia starców zwyczajnem u Indjan, a niebezprzykładnem i u Słowian (Kranz, Vandalia). Tu należy (do czci Shiwy) palenie się wdów, będące symbolicznem powtórzeniem spalenia Parvati dla Shiwa (Rhode). I u Słowian panował ten zwyczaj także, u Litwy nawet niewolników jeszcze żonom dodawano; o słowiańskich wdów paleniu się, na stosach mężów swych, wyraźnie pisze Ditmar (Chron. VIII, (VII.) p. 105. Ed. Steinhi). Toż poświadcza Bonifacius, cytowany u Kollara.
W późniejszem wyrobieniu się mythologii Słowian, Shiwa jako bóstwo złowrogie, zmieniło się w Pikal, Pikollo, Pikollos, Pikulik i t. d. w boga piekieł.
Na tem kończy autor porównanie słowiańskich i indyjską mythologiją, a raczej poszukiwania śladów w niej pochodzenia indyjskiego; pozostało jeszcze określić wpływ mythu parsyjskiego (perskiego) i rozwinięcie się na tych dawnych, właściwego Słowian mythu, co wedle poszukiwań autora naszego, w dalszym ciągu sprawozdania tego wyłożymy.

Gródek, Styczeń, 1843 r.


V.
LISTY LITERACKIE.

I. O celu powieści.

Od niejakiego czasu każda wychodząca na świat powieść, witana bywa od krytyków pytaniem o cel. To pytanie powtórzone kilkakrotnie, dało nam do myślenia, nie żebyśmy uznawali jego słuszność, lecz że zdaje się nam, iż sama krytyka z celu powieści, jaki być może i powinien, niedokładnie sprawę sobie zdaje.
Minęły te czasy, kiedy powieści były prostą zabawką dla pisarzy i zabawką tylko czytelników. Dzisiejszy wzrost w potęgę romansu i powieści, wycieczki jego za granice dawniej ściśle obwarowane, uczyniły wymagania celu poważnego słusznemi i usprawiedliwiają poniekąd natarczywe domagania się od krytyków.
Lecz są tacy, a do ich liczby najznakomitszych włączyć potrzeba, co chcieliby powieść, utwór przedewszystkiem artystyczny z natury swej i artystyczny cel mający przed wszystkiemi, uczynić sługą myśli socjalnych, politycznych przekonań, wyrobnicą filozofji popularnej i t. p. Tu już zgodzić się na ich żądania nie możemy, i odtrącić musim rodzaj niewoli, w który nas zaprządz usiłują. Zastanówmy się więc obszerniej nieco nad powieścią, abyśmy okazali, jaki cel przystał jej i o ile artysta obcy sztuce cel przyjąć może, nie narażając się na urodzenie potworu.
Nie pamiętam, który pisarz francuski powiedział, że czytając nie jednę powieść, usiłującą mu coś dowieść, pytać musiał dokończywszy zawsze, albo: „Co to dowodzi?“ albo: „kto tego dowodzi?“
W istocie, powieść ściśle biorąc, nic dowieść nie może, nad to, że autor tak lub inaczej myślał. Jest ona i będzie zawsze wyrazem indywidualnego przekonania, które odziane w szaty opowiadania i mniej więcej prawdopodobnej a wymarzonej rzeczywistości, po sankcją zawartej w sobie prawdy, uciekać się musi do ogółu. Nie mówię, żeby pewien rodzaj loiki w osnuciu wypadków powieści nie miał egzystować i nie mógł czynić wrażenia na czytelniku; lecz ostatecznie któż sobie nie powie: Dla czego tak koniecznie być miało? Los tak wielką gra rolę w powieści, która zaprząta się w osnowie swej nie tylko myślą celową, ale artystycznemi względy, że wypadki, które mają być poparciem zdania, często wyglądają jak proste skutki trafu.
Cel więc powieści nie może leżeć w tej treści, która dowolnie ułożona nic nie dowodzi, i przy najlepszych chęciach stawi tylko słabą powagę imaginacji, na której wiadomo, jak mało opierać się można. Gdzież cel będzie? Oto w wyrobieniu, w szczegółach, w obrazach. Zdania dogmatyczne rzucane, choćby z pewnym ciągiem w powieści, nie robią także wielkiego skutku na czytelnikach. Jakkolwiek powtarzać się mogą w coraz nowej formie i rozwijać mniej więcej loicznie, pisarz nie może argumentacji i djalektyce poświęcić kart, których cel naturalny, pierwszy leży w przemawianiu do serca i wyobraźni.
Więcej niż zdania, powinny tu działać obrazy.
Rozumowane prawdy wcielić się muszą, oblec szaty cielesne i z całą artystyczną ozdobą, oblaskiem wystąpić przed czytelnikiem.
Celem więc powieści nie argumentacja, ale przemawianie do uczucia, które ma zrodzić myśl w czytelniku i wzbudzić wzruszenie w nim, które każe myśleć i zastanawiać się.
To najpierwsza prawda i pewnik, któremu nikt zdaje się zaprzeczyć nie może.
Jakkolwiek obszerne są dziś ramy romansu i powieści, jakkolwiek daleko sięgają dziś pisarze tych utworów, nie mogą się przecie wyrzec tego, co stanowi treść i naturę tego rodzaju płodów; nie mogą najprzód nie starać się o formę artystyczną, o zadośćuczynienie warunkom sztuki.
Zadanie więc celu w powieści sprowadza się do zagadnienia prostego: czy cel artystyczny powieści zgodzić się i iść może w parze z celem utylitarnym? Tu fakta starczą za odpowiedź, i w literaturze romansu mnóstwo jest utworów dawnych i nowych, które warunkom obu odpowiadają. Owszem, powieść bez celu wydaje się jako igraszka, jako coś nieożywionego, martwego, po którego przeczytaniu, czczość w sobie czujemy. Prostego wypadku opowiadanie, obraz najlepszy, najdobitniejszy, tak dalece nam nie wystarcza, że zamykając książkę, pytamy niechybnie z francuzem owym: „Co to dowodzi?“ Ale równie często przychodzi nam też spytać: „Czy to dowiedzione?“
Przemawiając do uczucia, jakeśmy wyżej powiedzieli, powieść najprzód z uczuciem napisaną być powinna.
Cel więc najsurowszy przejść powinien w pisarzu do stanu uczucia i w czyn (powieść) dopiero się wcielić.
Powieść, której na chłodno cel obmyślany, która chłodno wyrozumowaną została i dla pewnych powodów rachunkowo, że tak powiem, opatrzoną, prawie zawsze na nic się nie zdała.
Cel, nie w myśli narzuconej z góry, nie w nadanem przez kogoś zdaniu, ale w sercu pisarza być powinien. Kto sądzi, że cel nadać sobie można, przyjąć od kogoś i nim zlepić jakieś tam wypadki, podwatować powieść — grubo się myli. Cel winien jako krew płynąć w całej powieści i ożywiać ją niewidoczny; powinien najdrobniejsze naczynia jej wypełniać, drgać w każdym jej ruchu, a nigdzie, chyba w rumieńcu uczucia, nie wychodzić na jaw. Gdzie ta krew rozlewa się i płynie, jak z rany rozciętego ciała, pisarz wstręt wzbudza i odpycha.
Tymczasem w większej części nowych celowych powieści, cel jest tak widocznie superfetacją, narością, nie naturą jej, że ich doczytać nie można. Zarzucić to możemy dwom ostatnim, a zwłaszcza ostatniemu romansowi pana E. Sue.
Usiąść do pisania powieści, zapowiadając sobie, naznaczę cel taki lub taki, nie dosyć. Tym celem wprzód żyć potrzeba, przejąć się, uczuć go, zanim on w czyn przejdzie. Z rozumowania i rozumu wprost wynikający utwór, będzie chłodny i kaleka. Wyobraźnia bujna będzie niepohamowana, wbrew celowi częstokroć, wymykać się z pod kontroli rozmysłu i psuć co obmyślano najstaranniej.
Kawałki poklejone powieści wyglądać będą, jak klejanka rozbita i zlepiona.
Krytyka więc nie powinna się odzywać do pisarzy: miejcie cel w powieściach swoich, nadajcie go sobie; ale raczej myślcie, doskonalcie się, wyróbcie w sobie uczucie wiekowi i czasom właściwe, bądźcie sami wprzód tem, czem chcecie, żeby była powieść wasza; żyjcie tem, czem drugich karmić myślicie.
Narzucić rozumowaniem cel, jest to gdzieby wartość artystyczna przynajmniej być mogła, kompromitować ją nawet. Jak dalece utylitarny cel, który nie przeszedł w uczucie w pisarzu, szkodliwym być może części artystycznej powieści, dowodzić obszerniej nie myślemy. Co chwila wstrzymywany, to naglony celem tym, obok niego nie w nim stojącym, artysta już nie na sztuki warunki, ale na obce im wcale warunki użyteczności zważać będzie. Ztąd, co obrazem posilnym być miało, stanie się szkicem tylko; co szkicem być miało, rozleje się na blady obraz; ztąd czynność (akcja) rozprzęże się częstemi argumentacjami i dogmatycznemi ustępy, będącemi najdobitniejszym dowodem bezsilności pisarza. Bo rozumowanie w powieści celowej jest, jak owe papieru wstęgi z ust starych malowanych postaci wychodzące, z napisami: św. Piotr św. Katarzyna; rozumowanie nie dowierzając obrazowi, podpisuje pod nim jego znaczenie. Takich rozumowań pełno jest i pełniej niż gdzieindziej w chybionym i słabym Marcinie pana E. Sue. Wszystko co wcielić się nie mogło odrębnym niejako procesem i ketorogenjalną formą, dodatkowo stawi się przed czytelnikiem.
Nikt nie powie, żeby długie rozdziały rozumowań i gadaniny, artystycznej wartości powieści dodawać miały. Tam gdzie celem niejako, jak często u Richtera bywa, okazać zdaje się dokąd myśl zalecieć może, jak lot jej niepohamowany i niewyrozumowany, tam gdzie fantazja w pełni swobody szerokiemi wznosi się do góry skrzydły, któż zarzuci cały rozdział poetycznych dywagacyj? Ale gdzie jak w Marcinie, w Żydzie, cel całkiem inny, czemuż nie wszystek się wcielił, czemuż suche i połamane reszty myśli, co szat cielesnych nie wdziały, walają się obok poetycznych obrazów? Jak w poezji liczby, tak w powieści uderzają długie, rozumowane ustępy. A one są właśnie skutkiem tego, że autor celem swym nie przejęty, nie żyjąc nim, usnuł go tylko w głowie i przylepił do książki.
Mówiliśmy wyżej, jaki cel nie jedna powieść i powiastka, nieśmiertelnym Jana Pawła mieć się zdaje; mówmy więc, jakie być mają i mogą cele powieści.
Dzisiaj nadewszystko, pod tym wyrazem cel, rozumieć poczęto wyłącznie cel moralny, jak w czasach Marmontela, moralny według wieku naszego i jego potrzeby. Jemu nawet, zdaje mi się, wielu teoretyków, jak A. Cieszkowski, nie wahaliby się poświęcić, wszelkich innych, a zwłaszcza celu artystycznego.
Chcieliby oni powieść uczynić posługaczem filozofji i nauki socjalnej nowej, nie zważając na to, że powieść niewiasta, wprzód piękną i powabną dziewicą, nim matką-karmicielką być musi.
A nawet w matce jest jeszcze instynkt podobania się, jest niewieści wstyd, jest pewne uczucie piękności, której kobieta wyrazem w stworzeniu. Powiedzą mi zapewne, że przeszły czasy, gdy powieść była dziewczynką piękną tylko i zalotną, a wesołą, że czas uczynić ją matką karmiącą przyszłe pokolenie.
Zgoda, lecz nie czyńcie z niej proszę, ani kucharki, coby wasze pomyje wylewała na ulicę, ani starej baby wodzącej dzieci na pasku; możecie ją uczynić tem, lecz kucharka i baba przestanie być wyrazem tego, czego objawem jest kobieta na ziemi. Będzie to machina do czegoś, nic więcej — odbierzecie jej życie.
Starajcie się raczej natchnąć piękną matkę przyszłych pokoleń myślą, któraby je wyśpiewała jak Korynna zgromadzonemu ludowi.
O tyle więc cel poważny, cel obcy, cel nieartystyczny przystał powieści, o ile on jej wdzięku, bez którego sobą być przestaje, nie psuje i nie zaciera. A całą tajemnicą, jak powiedzieliśmy wyżej, jest, aby owa dziewica nasza nie rozumowała, ale śpiewała z uczuciem. Ona wzruszyć, a nie argumentować powinna. Myśli tu urodzić się mają z obrazów i uczucia. Nie nakazujcie jej, aby to lub owo mówiła, ale każcie jej wprzód przejąć się żywo tem i wziąć do serca, co ma przed wami wyśpiewać.
Jeśli nie chcecie zostawić ją, jak była wprzódy, swobodnem dziecięciem, co zbiera kwiaty na wieniec po łąkach, nie zmuszajcie jej przynajmniej do prania ścierek i wylewania brudów.
Wzory najdoskonalszych powieści pochodzą z czasów, gdy innego celu nad malowanie świata i człowieka powieść nie miała.
W niezrównanym Don Quichocie Cervantesa, cel, który żyje w głębi, myśl pobożna co go zrodziła, tak jest podrzędną na pozór i wcieloną w obrazy, że nie łatwo ją nawet odgadnie pospolity czytelnik, któremu dana widoczniej, odraziłaby tylko. Tu owo głębokie aksioma: „że człowiek szlachetniejszy i większy nad wiek swój i tłumy, śmiesznym tylko będzie i wyśmianym Don Quichotem,“ zdaje się z razu nie egzystować. Cóż przecie, jeśli nie to powiedział Cervantes? Próżno mu przypisują cel inny, myśl pospolitszą; ta jedna wytłumaczyć potrafi nieśmiertelność dzieła i jego sympatyczność dla wszystkich.
Myśl ta wieczna i prawdziwa dla wszystkich czasów i krajów, tłumaczy nam przyjęcie z zapałem Don Quichota do dziś dnia i wszędzie.
Ale zważmy, jak cel ten doskonale wcielony, jak żaden myśli tej szczątek nie objawia się argumentacją, gadaniną, jak wszystko tu czynem. Może też autor, sam o tem nie wiedząc, wyraził, z czego sobie sprawy nie zdawał; a ten sposób wcielenia myśli, jest podobno rękojmią najlepszą silnego jej objawienia. Najwięksi poeci kwitnęli jako kwiaty nie znający siebie, swej barwy i woni. Dziś gdy wszystko wyrozumianem być musi, rozumowanie zabija prawie wszystko co żyło dawniej. Giniemy od tego czem wojujemy.
Powieść rozumowana, wyrachowana, obmyślona, jest najczęściej płodem ułomnym, biednym i archistycznym. Autor, któryby czuł to, co myślał, dalekoby lepiej wyrazić potrafił o co mu chodziło.
Powieść, jak wszelki utwór ludzki, niczem innem nie jest, jak wyrażeniem myśli. Lecz myśl w powieści winna, jak się wyżej rzekło, wyrazić się dla serca i wyobraźni, to jest uczuciem i obrazem.
Uczucie jest myślą, bez samowiedzy o niej. Obraz jest myślą, także wcieloną w materjalne szaty.
Myśl sama się znająca, kierująca sobą, nie wchodzi w zakres powieści. Myśl co się wie i zna, myśl w pełni, jaka po czynie tylko wyradza się, ostatecznym będąc objawem czynu w terminie ducha, nic już nie ma wspólnego z sercem i wyobraźnią.
Żadna powieść bez myśli, a zatem bez celu być nie może. Lecz są powieści, gdzie tyle jest drobnych myśli, a nie ma jednej głównej, coby je jak matka tuliła do piersi, że powieść wydaje się bezmyślną, dla tego, że w niej regulująca wszystko dusza nie odzywa się. Myśl więc główna, ażeby egzystowała, nieuchronnym jest warunkiem. Żadne dzieło doskonałem być, a nawet być i istnieć właściwie, bez głównej myśli, bez jednoczącego zarodu nie może.
Piszą, że Walter-Scott, jak sam zeznawał, siadał i poczynał romanse swoje, nie wiedząc nigdy, jak je skończy. Wątpimy bardzo, żeby to prawdą być miało, ale i w takim razie nawet, miasto myśl główną każdej dać powieści, jedną potężną myślą odtworzenia przeszłości, żył we wszystkich swych tworach.
Dla dzisiejszej krytyki cel, taki naprzykład, jakiśmy Walter-Scotta romansom naznaczyli, już nie wystarcza. Wymagania, z których krytyka zdać sobie sprawy nie umie lub nie chce, nie ograniczają się więc celem, ale celem pewnego rodzaju.
Gdy więc zarzucają pisarzom, czemu celu im braknie, nie chcą się tylko wyrazić jasno, jakby powinni: ze cel już istniejący, uważają za niedostateczny dla ożywienia utworu, i nie tego rodzaju jakby go mieć żądali.
Celem zowie krytyka dzisiejsza nie myśl już jakąkolwiek, ale myśl koniecznie społecznej użyteczności. Cele dzisiejsze powieścio-pisarzy otworzenia przeszłości teraźniejszości, pewnych charakterów, pewnych położeń towarzyskich, analizy, uczucia i t. p., dziś uważają się za małe i niedostateczne.
Na to z krytyką się zgodzić nie możemy, bo ona także tłumaczyć się wymownie i oprzeć przy zwojem nie potrafi.
Czy powieść celowi utylitarnemu podołać, a raczej czy odpowiedzieć mu może? Nowe pytanie. Na nie inaczej odpowiedzieć niemożna, jak wskazując przyszłość i starając się ją odgadnąć.
Gdy wielkie kwestje socjalne tak zaprzątną ludzkość, że dotkną wszystkiego, czem ona żyje, wpiją się w najtajniejsze duchowego jej bytu narzędzia; zdaje się dzikiem, zdaje się niepojętem, żeby jaka czynność umysłowa za obrębem kwestyj tych w obojętności pozostać miała.
Tak dziś w Niemczech poezją, tę niepodległą i swobodną panią, uczyniono namiętności i myśli politycznych a socjalnych tłumaczem. Nie powiemy, żeby to poszło na korzyść poezji. Heine, Freiligrath, Herwegh, będą to dla przyszłości dokumenty historyczne, ale nie poeci, i zimny Goethe wyżej stanie od nich wszystkich. Tak samo w powieści zapewne. Romans utylitarny, romans wojujący za społeczną teorją, za namiętnościami politycznemi wieku, ciekawym będzie wyrobem dla wnuków naszych, ale obok Don Quichota, Tristrama, Shandy, Gil-Blasa, nie stanie. Cel czasowy, chwilowy, miejscowy, drobny, maleńki, nie da życia utworom, które doń zastosowane zostaną tylko chwilowe, miejscowe i drobne.
Żyje i żyć będzie Molier, malujący człowieka i ludzkość; żyje i żyć będzie Shakespeare, który inną stronę jego pojął i wyraził; Goethe, Schiller, każdy ze swego stanowiska zapatrujący się na wiecznie zagadkową ludzkość; ale tłum pisarzy, co służyli namiętności chwilowej, co wyrazili nie człowieka, tylko indywiduum i indywidualne, czasowe fazy ludzkości, zostanie tylko dokumentem historycznym, do poradzenia się dla badacza dziejów.
Co najwięcej, to że najdobitniej stronę wielką, szlachetną i piękną wieku swego wyrażający pisarze, ostoją się, bo w niej ludzkość objawia się cała. Lecz ci, co idei przejścia, ideje podrzędne niejako narzędzia życia wystrugają, zginą razem z użytecznością tych narzędzi.
Cel więc powieści uczuty więcej być powinien niewyrozumowany i pisarz żyć ma wprzód myślą, którą do czynu w utworze swoim przeprowadza. Cel powieści winien być najprzód z natury jej wypływający, estetyczne piękno, potem dopiero utylitarna dążność; a to, o tyle, o ile ona się pogodzić potrafi z głównym warunkiem, estetycznem pięknem. Cel obcy pierwszemu nie dodatkiem, nie przyrością, nie chorobliwą superfetacją być powinien, ale duszą książki z jej żywotem wewnętrznym.




II. „Marcin Podrzutek.“

Nigdybyśmy słowa rzec nie czuli się obowiązani o „Marcinie Podrzutku“ pana E. Sue, gdyby nie dwa ku temu skłoniły nas powody. Pierwszym jest, że czujemy potrzebę kilka słów odpowiedzieć coś na list Alberta Gryfa, sąd nasz o „Żydzie Tułaczu,“ tegoż autora rozbierającym, i powtóre, że „Marcin Podrzutek“ przez szczególną troskliwość dwóch współ-ubiegających się z sobą księgarzy warszawskich, aż dwa razy w jednej tylko Warszawie przetłumaczony został, zagrażając nas potopem makulatury humanitarnej.
Że we Francji, Niemczech i Anglji „Marcin Podrzutek“ uznany został dziełem chybionem, nie śmiemy nawet wspomnieć; bo A. Gryff wyrzuca nam, że w sądzie o „Żydzie Tułaczu“ poszliśmy za zagranicznemi. Ale cóż począć, kiedy się sumiennie tak myśli, jak świat cały? trzebaż wyrzec się przekonania dla oryginalności? Tego, tak sumienny człowiek, jak A. Gryff, wymagać po nas nie może. A zatem powiemy znowu to, co ziewając powiedziano za granicą: Marcin się nie udał. Pod względem sztuki jak dalece niższy jest od starszych braci, mówić i dowodzić byłoby zbytecznem. Jakkolwiek wedle słusznej uwagi pana Gryffa, my wszyscy powieścio-pisarze rodziwie, w sztuce, a zwłaszcza w zawiązaniu i prowadzeniu intrygi nie celujemy, poznać się nam jednak wolno na tem, gdy kto z nami się zrówna. U nas obrazy pojedyńcze, cel ogólny, tak dalece ceniony jest wyżej nad materjalną machinę książki, że aż do zbytku zapomnieliśmy, iż ogół czytelników nie może się obejść bez intrygi w romansie. Pan Sue, wprawny jak Francuz, jedynie przez jakieś lekceważenie czytelników, Marcina pozbawił tej ułudnej machiny, która w innych jego dziełach, tak zręcznie obmyślana bywa. My z naszem zaniedbaniem, on z odwagą godną lepszej sprawy, rzucił w oczy intrygą najdziwaczniejszą, nawiązał węzłów, które potem rozcina zamiast rozwiązywać, słowem, brodząc w nieprawdopodobieństwach, rzadko nawet usprawiedliwiać je raczy. Ale zapomniałem, że tu nam wcale nie o książkę pod względem sztuki i sztuczki nie chodzi, tylko o cel i myśl dzieła.
Pod tym względem jest to rozwinięcie coraz dobitniejsze, ale coraz bezsilniejsze myśli socjalistowskich, które już w Żydzie przeglądały.
Pan Sue w epilogu okazuje nam czego chce nareszcie; nieszczęściem gdyby najbiedniejszego z naszych kmiotków zamknąć do tego domu poprawy, który tak pięknie w romansie z daleka wygląda, nie usiedziałby w nim tygodnia. Nic to innego, jak rodzaj więzienia, w którem wygodny stół i dobra odzież osładza byt dla bydlęcia, ale dla człowieka ceniącego swobodę osobistą, przywykłego do życia, jakie się wyrobiło wiekami u nas, niepodobnaby zamknąć się w falansterze tego rodzaju. Jest bowiem coś nieznośniejszego nad nędzę, nawet i srogi niedostatek — to niewola w żywocie codziennym, wszystkich dni i godzin, to najprzód rozmierzone i odarte z nadziei życie, to pewność jutra taka, że jutro staje się bezbarwnem.
Człowiek więcej żyje duchem niż ciałem, nawet najmniej ukształcony opłaca daninę duchowemu pochodzeniu swojemu; tą aspiruje ku nieznanemu, tą wiekuistą w zawodach nadzieją, tem wejrzeniem w przyszłość mglistą, w której pałace Fata-Morgana upatruje. Dajcie nędzarzowi chleb, odzież i powiedzcie mu, żeby w rozmierzonych godzinach żył bez zmiany żadnej do śmierci, pewien jestem, że waszej ofiary nie przyjmie. Chcecie zrobić z ludzi machiny, i w wieku machin i pary, każdego z członków społeczeństwa kółkiem tylko machiny społecznej myślicie uczynić! — Falanstery wasze i socjalistowskie marzenia, są groźbą tak strasznej niewoli, obleczonej pozorem błyszczącym, jakiej od początku świata nie było.
Na tej drodze ustaćby musiał postęp wszelki, zatamowałoby się swobodne ludzkiego ducha rozwinięcie. Nędza, cierpienie i żywot pełen wypadków, a niepewności nie sąż stokroć wielkiem narzędziem wielkich czynów? Zapominacie, że dobry byt materjalny, o który jedynie wam idzie, ludzkość równa z karmnemi wieprzami. Nie, nie! nie pierwszym celem jest chleb i jadło, nie pierwszym celem byt dobry. Myślcie o pokarmie duszy dla klas wydziedziczonych, równo przynajmniej, jak o pokarmie ciała, a kształcąc je moralnie, uczynicie cud wielki, bo wzniesieni duchem, nawet głodu zapomną! Nigdy teorje oparte na celu materjalnym, na poszukiwaniu dobrego bytu, nic nie zrobią dla ludzkości.
Mogą utuczyć chudych, nakarmić głodnych, ale nie uszczęśliwią nieszczęśliwych.
Duch dokonywa wszystkiego co chce.
Myśl i życie myśli, panuje materji.
Wychowaniem duchowem sposóbcie przyszłość ludzkości, a nie zaprzątając się co jeść i pić będziemy.
Nie mówię, ażeby nie dbać o nędzę, ażeby nie starać się o podźwignięcie z niej całych klas społeczeństwa, ale do dziś dnia, jedyny cel socjalistów: nakarmić ciało, dać ciału do syta — a tego nie dosyć, a na to nie pora nawet.
Te klasy nieszczęśliwe, które tak czasem trafnie maluje pan Sue, klasy, z których wyszli Baskina i Bambosz i tyle innych zbrodniarzy i niegodziwców, gdyby do syta nakarmione zostały, nie przestałyby być czem są. Braknie im nie chleba i pracy, ale nauczycieli jak Klaudjusz Gerard.
Mimowolnie wpadliśmy na to imię, które postać najznośniejszą, ale blado zarysowaną u pana Sue oznacza. Klaudjusz Gerard jest tem, czem Gabryel w Żydzie, ale o ileż niższym od niego. Pan Sue stara się dowieść, że zbrodnia, występek, skażenie, zepsucie, niczyją nie są winą, tylko winą społeczeństwa, że towarzystwo, które nie czuwa nad każdym, nie daje chleba, (zawsze tu chleb na pierwszem miejscu), odpowiadać ma, za wszystko robactwo, które je pożera. Zgubna i fałszywa teorja!
Nie zaprzeczamy, że społeczeństwo więcej pewnie na każdego z swych członków zwracać powinno uwagi, niżeli dotąd; ale nie mniej zbrodzień swej zbrodni winę dźwiga, nie ono. Nie ma, powtarzam, nie ma niesprawiedliwości na świecie, gdy na świat wejrzemy z wysoka. Ten dokuczliwy brak chleba. ta nędza sroga, którą daje za powód zbrodni, nie szukając jak należy, w zarodach wychowania, w wychowania braku, nędza w innych wyrabia genjusz, wydobywa siły, spotęgowuje zdolności.
Nie tam, gdzie nie było wychowania, gdzie zaraźliwy oddech niewiary, bestjalstwa, owioną kolebkę, nędza rozwinie tylko robactwo, którego zarody leżą w zepsutym człowieku. Nie o chleb wołać potrzeba Francji, i o osuszenie Solonji, ale o wychowanie dla ludu, o pokarm dla duszy.
Mówiąc o proletarjuszach, pan Sue maluje stan swojego kraju po części prawdziwie — tak jest. We Francji proletarjusz uciśniony przez spekulanta, przez fabrykanta, często pracować nie jest w stanie, i praca mu nie płaci. Dla czego, że rewolucja francuska przed czasem, wprzód nim usposobić potrafiła do pracy i żywota swobodnego, uwolniła wieśniaków. Z tej to mniemanej swobody, która nie historycznie, ale racjonalnie narzuconą została nieprzygotowanym, wyrodziło się to złe. Ztąd to pochodzi, ze tłumy Lyońskich wyrobników nie mają chleba, przytuliska i jutra, i z rozpaczą chorągwie rozruchu podnoszą.
W kraju rolniczym administracja czuwać powinna, aby pracownicy mieli prace, mieli ziemię, którąby uprawiali; w kraju rękodzielni, do niej należy stanąć między przedsiębiorcą a wyrobnikiem i zastrzedz, żeby chciwy dorobkowicz nie korzystał z krwawego potu nędzy. Prawodawstwo francuskie w tym względzie, pod wpływem mieszczańskim od 1830 roku zostające, wyznać potrzeba, nie tylko niedostatecznem jest, ale całe na korzyść kapitalisty, przeciwko wyrobnikowi.
Ujmując się za proletarjusza, pan Sue ma zupełną słuszność, i tego mu zaprzeczyć nie możemy. Ale ani prawodawstwo złe, ani administracja niedbała i stronnicza, nie wymawiają występku i zbrodni. Myśl rzucona przez pana Sue prawodawcom, ażeby występkom starać się zapobiedz, więcej niżeli strzedz ukarania, gdy się już spełniły, jest piękną i to wyznajemy chętnie. Lecz czemuż myśl ta w „Żydzie Tułaczu,“ „Tajemnicach Paryża“ i „Marcinie Podrzutku“ powtarzająca się, ogranicza się czysto materjalnym względem, na chleb powszedni?
Socjaliści w tej mierze dali dowód powierzchowności swojej doktryny. Żaden w świecie system, w którego głębi nie ma myśli, ducha podnoszącej, pielęgnującej ducha, nie potrafi przerobić, ani nawet przyjąć się między ludźmi. Gdzie nie ma wielkiej idei duchownej, najponętniejsze obietnice dostatku i dobrego bytu, nie wstrząsną ludźmi, nie zajdą do ich duszy. Systematy takie przemawiać będą do rozumu i rachuby, ale nie do duszy i serca. Socjalizm przemawia do namiętności, i od namiętności zginie w pierwszej próbie. Były tego i będą dowody.
Rozpalając namiętności, rehabilitując ciało wedle wyrażenia właściwego, padnie od cielesnej materjalnej niemożebności urzeczywistnienia.
Takie myśli nastręczyło nam przeczytanie Marcina, który mniej wyraźnie niż Żyd, napastując wiarę, nie mniej przeto jest przeciwny wierze w ogólności. Wprawdzie doktor Clement żegna się z synem do zobaczenia, i Claude Gerard cytuje Ojców kościoła, ale to są tak ciemne ustępy, że z nich wiary pisarza wybadać trudno. Dla niego podobno chrześcjaństwo było pewną formą socjalizmu, która dziś ustarzała, nic więcej. Nie powiemy nic o tysiącu dzikich i niemoralnych pomysłów, których pełno w tej książce.
Claude Gerard dozwala w „pewnych wypadkach“ samobójstwa! Marcin, ten czysty i idealny kamerdyner, łamie pieczęci, podsłuchuje u drzwi. A pan Sue nakrzykując na jezuitów, daje mu w usta jezuicką całkiem maksymę, która wyrównywa sławnej zarzucanej synom Lojoli: „Nie zważać na środki, na cel patrzeć.“ Marcin kilkakrotnie tak samo postępuje, właśnie jak jezuici, sam się czyniąc sędzią, czy środki mniej uczciwe wiodące go do celu, użyte być mogą lub nie!
Gdy mowa o jezuitach, muszę nareszcie odpowiedzieć na zarzut pana Gryffa, który mnie całkiem nie zrozumiał. Wyrzuca on nam sprzyjanie jezuitom, gdy mu przecież wcale co innego w artykule o Żydzie powiedzieć chcieliśmy, nad to co on tam wyczytał. Chcieliśmy powiedzieć, że w XVI. wieku jezuici byli podporą kościoła i do utrzymania katolicyzmu silnie się przyczynili.
Ale nie chcieliśmy powiedzieć i nie powiedzieliśmy, żeby jezuici zawsze czyści byli, zawsze pożyteczni, i żeby ich towarzystwu słusznie zarzutów czynić, z późniejszych czynności je potępiając, nie było można. Jezuici, którzy w XVI. wieku stali murena przeciwko postępom protestantyzmu, nie bez przyczyny w XVIII. wieku przez głowę kościoła potępieni zostali. Ich późniejsze wskrzeszenie nie oddało im ani znaczenia, ani siły dawniejszej. Dziś strasznem w nich jest tylko imię. Oto cośmy panu Gryffowi, którego sumienność i młodzieńczy zapał oceniać umiemy, zbyt daleko posunionych zdań nie dzieląc, odpowiedzieć chcieli. Zresztą powtarzamy, że panu Sue w Żydzie nie chodziło o jezuitów, ale o wiarę. Tę to on usiłował wstrząsnąć, aby na gruzach jej wiarę w socjalizm i humanitarności przyszłość zbudował.
Ale Marcin, dalszy ciąg Żyda, pod względy pewnemi, jakże jest słabym wysiłkiem! Prócz pana Duriveau ojca i syna, charakterów w swoim sposobie prawdziwych, epoki naszej synów, nie ma podobno jednej postaci, w którejby żyłach krew płynęła, w żyłach ich płynie tylko atrament. Życia pełne postacie, które zajmowały w Żydzie mimowolnie, tu się już nie ukazują. Osoby wchodzą i znikają ze sceny coraz nowe; a autor o nie troszczyć się wcale nie zdaje. Chodziło mu widać przedewszystkiem o myśl główną, o socjalne prawdy.
Od Salamandry do Martin’a, mój Boże, jak ogromna przestrzeń, jaki upadek! od tej powieści na pozór bezmyślnej, która tak żywo odtwarza świat i życie, (co jest i winno być pierwszym celem artysty), do powieści celowej, do romansu socjalnego, jakie znużenie, jaki wysiłek, jaka talentu utrata.
Czemu to? czemu? Bo żaden prawdziwy artysta sługą i wyrobnikiem, choćby najszczytniejszej myśli, być nie może. Jeśli ta myśl tak nim owładła, że się sączy przez wszystkie pory jego utworów, jeśli sam nie wie jak żyje w tej atmosferze, dobrze! potrafi tworzyć i zostanie artystą; ale jak skoro myśl sobie narzuca i myśl przybiera na zimno i lepi nią jak klejem, to co nią nie przesiąkło, utwory jego będą słabe, liche i amfibia prawdziwe, w których ani sztuka, ani idea moralna światu objawić się w pełni nie potrafią.
Tak jest właśnie z panem Sue. On myśli, której dziś jest sługą, nie wyrobił z siebie, ale ją wziął od drugich gotową; żyje nią sztucznie, a nie zjednoczył się z nią tak, żeby w dziełach jego mięszaniny swojego i cudzego nie było widać. Co się tyczy wiary naprzykład, idea pana Sue tak jest niewyrobiona, tak niedecydowana, jak w ogólności francuskich myślicieli. Nikt nie odkryje, co pan Sue chce postawić na miejscu zwalonego katolicyzmu, dla ważnej przyczyny, że i pan Sue i jego nauczyciele sami o tem nie wiedzą. Przez grzeczność tylko dla tłumu, doktor Clement zdaje się wierzyć w nieśmiertelność duszy! Jeszcze dwa romanse, a przyjdziemy do tego.
Jednem z najciekawszych w Marcinie zasadniczych zdań jest to: „nikt nie ma prawa do zbytku, póki wszyscy nie osiągną koniecznie potrzebnego.“ Jest to paradoks, z pomocą którego możnaby zbytek wszelki, a z nim większą czczość umysłowych rozkoszy, odłożyć do sądnego dnia. Le nécessaire koniecznie zowie się u pana Sue — chleb, dach i suknie dobre. Ale to nie jest konieczne! konieczne, to udoskonalenie duszne, to ulepszenie moralne. A konieczne dla ciała, nigdy nie może być udziałem wszystkich. Społeczeństwo nie winno, że jego członkowie niektórzy dziś opatrzeni w konieczne, jutroby je stracili nieopatrznością, rozpustą, lenistwem. Socjaliści w takim razie zapewnie myślą w niewolą i kuratelę wziąć nieopatrznych swych członków. Radbym widzieć, jak ich naówczas biedni, których swobodna nędza życie stanowi, za ich postępowość błogosławić będą.
Piękne i wzniosłe są myśli, mające na względzie ulepszenie bytu klas upośledzonych, lecz opierając się na niebacznie określonych zasadach, nie mogą być płodne.
Wznieśmy do bytu moralnie i materjalnie wyższego, klasy społeczeństw upośledzone, ale nie kosztem innych; nie odbierajmy jednym dla dania drugim, bo niesprawiedliwość jednę, zastępujemy drugą tylko.
Dla wszystkich świat wystarczy. Można nadać byt dobry biednym, nie odbierając nic nikomu. Świat nie ma pewnej tylko sumy dobra, ale ma go tyle, ile sobie wyrobi, wypracuje. Tymczasem usposóbcie ubogich do zdobycia moralnej i materjalnej niezawisłości, usposóbcie ich nie w motyki i narzędzia pracy, ale w cnoty męztwa, łagodności, pokory i odwagi, miłości i cierpliwości. Oto są narzędzia osłodzenia! a gdy te dacie ludowi, wszystko mu dacie. Nie troszczcie się o strawę, bo tej nie zabraknie mu, gdy będzie mieć życie umysłowe i duszne, co go podniesie wyżej. Tysiąc razy lud i biedni giną, nie przez nędzę swą, ale przez ciemnotę i namiętności. Nie rehabilitujcie ciała, ale je poskromcie, a dajcie im dusze, których im tak często braknie!
Zajrzyjcie w Ewangelją, tam także znajdziecie socjalizm, ale oparty na podniesieniu dusznem, na udoskonaleniu wewnętrznem, i to jest jedyny, jaki zdolny jest świat przemienić i rany jego uleczyć.
Z wielką ostrożnością, z wahaniem, ale po dwakroć rzuca pan Sue myśl fałszywą, myśl niedorzeczną: „o niesprawiedliwości dziedzictwa.“ Jest to płód socjalizmu, który nie chce, aby człowiek miał po człowieku cokolwiekbądź dziedziczyć. Jakto? Moje mienie co reprezentuję. Moją pracę, lub przez dziada i ojca i t. p. Każda majętność niczem innem nie jest, tylko pracą ucieleśnioną (nie mówimy o wyjątkach). W stanie, który dawniej zwano stanem natury, a który jest jakby przeciwległym biegunem stanu cywilizowanego, na ostatnich szczeblach organizmu nawet, widzimy własność i pracę. Ptak, który gniazdo swoje ściele, przywłaszcza sobie, czyni własnością swoje gniazdo, które z zebranego pierza i słomy zbudował. Człowiek, który dobył gruntu zarosłego, nie jestże w pewien sposób jego twórcą i właścicielem? Znajdujecież niesłusznem, że gniazdo ptaka przekazuje się dzieciom? Człowiek, który nabywa pracą, czy nabytem ma prawo rozporządzić, jak mu się podoba? Tu prawa jednozgodnie przyznają mu władzę obrócenia pracy skutków, jak zażąda. Czemże jest dziedzictwo, jeśli nie pośmiertną ofiarą pracy? Gdzież niesprawiedliwość dziedzictwa? gdzie niesłuszność? Sprawiedliwiejże byłoby oddać zapracowane przezemnie, odebrawszy odemnie, na własność temu, który nie pracował?
Doktor Clement u pana Sue majątek zapracowany oddaje w większej części ubogim. Bardzo to pięknie, ale tym sposobem nie podniesie się ubóstwa, ani zaradzi niedostatkowi. Dajcie ubogim pracę dobrze płatną, dajcie przystęp wszędzie, gdzie ich wprowadzić może zasługa, talent, poświęcenie i t. p., rozłamcie przed niemi zapory proletarjatu, a dacie więcej niż wasze dziedzictwa — własność dana, nie była bez pracy, ani ocenioną, ani w pożytek obrócić się im może. Byłaby to zachęta do próżniactwa, i lep dla namiętności, bo ten sposób loicznie idąc, gdybyśmy świat wedle idei socjalnych przetworzyli na dzień jeden, jutro ci, co przez dzień więcej od drugich zapracowali, wezwani by być mogli do nowego obrachunku i wydziedziczenia.
Lecz tego rodzaju żądania, dłuższej rozprawy i daleko systematyczniej poprowadzonej, wymagałyby, niż te kilka słów rzuconych mimochodem.
Pan Gryff w jednem miejscu odpowiedzi na artykuł o Żydzie, na wyrzeczone przez nas słowo, że nauka Chrystusa odepchniętą została przez ludzi, odpowiada zaprzeczeniem i twierdzeniem, że tak nie jest. Szacowny recenzent nie zrozumiał głębokiego mythu Żyda i tego znaczenia, jakieśmy do niego przywiązali. My powtarzamy, tak jest, tak! Nauka Chrystusa nie została przyjętą, została odepchniętą!
Spójrzmy po świecie, a tysiączne tego będziemy mieli dowody. Gdzie jest żywot wedle Ewangelji i słów Chrystusowych? gdzie braterstwo? gdzie pokora? gdzie poświęcenie? gdzie miłość?
Cnoty to zasadnicze chrześcjańskie, których nic nie zastąpi. Odepchnęliśmy Chrystusa z dusz naszych, bo piersi, które codziennie krzyżem się Jego zbroją, są próżne miłości, braterstwa, pokory i poświęcenia! nasze obyczaje, nasze życie, nasze czyny, są-li ewangeliczne? O! pogan w nas jeszcze znać więcej niż chrześcjan w każdym kroku, w każdej myśli. W tem rozumieniu powiedzieliśmy i powtarzamy: Chrystusa odepchnęliśmy i dla tego podobni Żydowi tułaczowi błąkamy się w strapieniu, smutku, trwodze i krwawych przeczuciach jutra!
Przez odepchnięcie Ewangelji i Chrystusa, przyszliśmy do mętnych źródeł socjalizmu czczego i systematów, które kosztem jednych, chcą podnieść drugich; przez to przyszliśmy do zasadzania wszystkiego na dobrym bycie, na materjalnych potrzebach, na chlebie i soli. Lecz dziś jeszcze, jak zawsze czas spojrzeć w te prawdy, których nawet powierzchowne przyjęcie już tyle dla świata zrobiło — czas się poprawić i kajać. Miłością, miłosierdziem, pokorą, światby jeszcze mógł zakwitnąć i przemienić się, a jęki nieszczęśliwych, co na dnie towarzystwa ludzkiego gnieceni leżą, zmieniłyby się w głosy błogosławieństwa i radości.




Zakończymy wyrazami zdziwienia i zapytaniem panów księgarzy, co spowodować mogło aż dwukrotne tłumaczenie Marcina? Godziż się ludziom, co choćby dla własnego zysku, ale przecie stoją u wrót, któremi oświata przechodzi i drzwi jej odmykają; godziż się ludziom, co tyle użytecznych dzieł wydali i wydają, puścić się na spekulowanie w tłumaczeniach takich dzieł, i puszczanie ich przez niedorzeczne współzawodnictwo, w cenie tak niskiej, jakaby ledwie najlepszemu, najświętszemu dziełu, w widokach jakiejś propagandy przystała? Godziż się tłumaczenie aż dwa razy powtarzać i niem karmić za bezcen tych, co książkę często byle tanią kupują, bo innej nad tanią nie mogą. Jeśli panowie potrafiliście Marcina ośm tomów dać za rubla, czemu nie spróbujecie innych nakładowych dzieł waszych równie tanio sprzedawać? Bylibyśmy wam bardzo wdzięczni! bardzo wdzięczni! A! powiecie zapewne — honorarja! Moi panowie, znamy honorarja wasze, słowo w słowo równają się one honorarjom dobrych kopistów za granicą. One was nie zrujnują pewnie. Ale zrujnuje was nieopatrzność własna, tłumaczenia, któremi zalewacie księgarnie, niedowarzone kompilacje, które sypiecie na nas. Zrujnuje was cena ogromna książek, które wyjąwszy Marcina, niesłychanie są drogie. Jeśli potrafiliście wyjść na Podrzutku, bądźcie loiczni, spróbujcie zniżyć ceny innych dzieł także, a chętnie wam przebaczy czytająca polska publiczność, nawet tłumaczenia, któremi ją obdarzyliście.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


I.
PODANIA HERALDYCZNE.

KNIAZIE HOŁUBY.

Było to, oh! dawno, dawno już bardzo, wieki, a więcej niż wieki, bo całkiem odmienne wyobrażenia i pojęcia dzielą nas od czasu, w którym to było. Było to za czasów Zygmunta III. Nie prawda? stare bardzo dzieje! Nie jeden wcześnie poziewnie myśląc, że się i tu doczyta czego przeciwko Jezuitom, Meyerinn, panu Boboli i ukoronowanemu tercjarzowi zakonu Lojoli; ale nie, nie zobaczym się tu z temi postaciami oklepanemi, a nieznanemi dotąd jak należy. Idźmy do rzeczy.
Było to za Zygmunta III. na Rusi, to jest w jednem z województw za Bugiem położonych i chodzących pod tem ogólnem nazwaniem. W głębi nieskończonych lasów przecinających te kraje w różnych kierunkach, była maleńka wioska i dworek.
Jeszcze nie bardzo dawno podobny dworek mogliście widzieć łatwo, podobną zaś wioskę zobaczycie, bylebyście patrzeć w koło siebie chcieli, (co się rzadko przytrafia u nas).
Dworek na wzgórku nad stawkiem, opasany lipami rozłożystemi, z dachem słomianym, z gęstemi ostrokołami i dokoła sterczącemi wysokiemi dachami gospodarskich budowli, podparty był z obu stron dla bezpieczeństwa drągami ogromnemi, które szkarpy zastępowały. U wnijścia miał szlachecki ganek z ławkami dębowemi do koła. Ściany jego, na pół w ziemię płaszczysto zapadłe, skoszone, wypaczone, pokrywała gruba nalepa gliniana, broniąca mieszkańców wnętrza od zimowych chłodów i jesiennej wilgoci; małe okienka z okiennicami czarnemi, które tu i owdzie zastępować poczynały poskręcane w górze maty słomiane, nie świeciły już wszystkiemi szybami, wiele ich brakło, wiele sztukowanych było. Na słomie strzechy porozścielały się mchy zielone i żółte, gdzieniegdzie wystrzeliła łodyga trawy i powiewała z wiatrem. Świeże poprawki błyszczały na niej żółtą barwą. Drzwi główne otwierały się z ciężkością, tak budynek był zniszczony, a przez próg przestąpiwszy, trzeba było uważać, by nie upaść, tak głęboko leżała podłoga sieni, poprzedzona położonym tu dla ułatwienia znijścia, pniakiem posiekanym.
Wysoka strzecha powydymana miejscami, gdzieindziej zapadła, nie wiem jak opierać się mogła wiatrom, lipy ją chyba może stare osłaniały od ich napadu. Opuszczone bocianie gniazdo resztką suchych gałęzi pokazywało się na jednym rogu, na drugim żelezce od starej chorągiewki sterczało ordzewiałe. Dziedziniec zarastał chwastami, a gospodarskie małe budowle nie w lepszym były stanie.
Wrota dziedzińca tak z jednej strony zaryły się w ziemię, że ich całkiem odemknąć było niepodobna, i śladu kół w nichbyś nie wyczytał.
Wszędzie pod dworkiem, w ogrodach, na toku, zielony chwast nowego życia, zarastał ludzkiej ręki robotę, A cisza martwa, krakaniem wron przerywana tylko, szumiała jednostajnie nad pustką.
Ścieżka przecież zarosłym idąca dziedzińcem, otwarte pół okna nad ziemią oznajmiały, że dworek nie był opuszczony zupełnie. Ktoś jeszcze w nim mieszkał. Ode wsi drogi nie widać, znać to nie pan tej wioski, co tam niżej trochę czernieje, nad zieloną błotnistą łąką.
Wnijdźmy wewnątrz, a wchodząc po staremu pozdrówmy: „Niech będzie pochwalony!“ bo nas tu inaczejby może nie przyjęto.
Wieczór czerwonawemi blaski oświeca dziedziniec i izdebkę, w której widzieliśmy otwarte okienko.
Młody, przystojny, silnej budowy mężczyzna, w ubraniu podróżnem stoi u drzwi smutny. Lice jego rumiane i zdrowia pełne, ale wyraz jego nie wesoły, surowy i myślący. Na nim szara kurta, pas rzemienny, szabla błyszcząca u boku, czapka bez pióra w ręku. Naprzeciw w ogromnem krześle siedzi starzec suchy, zwiędły, przecież znać silny jeszcze i ogromnego wzrostu. Pomimo schylenia pleców, które wiek zgiął, olbrzymem jest prawie, ręka spoczywająca na kolanie żylasta i muskularna, mogłaby jeszcze miecz dźwignąć. Szary płócienny kontusz, na nim pas czarny przepasuje; szyja obnażona, a nad nią głowa wspaniała, dumna, wyniosła, zarzucona w tył energicznie. Krótko ucięty włos siwy na czaszce w części łysej, krótko ostrzyżona broda, wąs trochę dłuższy otaczają ogorzałe, wyraziste, pogodne, ale smętne oblicze starca. Dwoje oczu szarych, głęboko zapadłych, dobywać się zdają z pod powiek wypukłych; usta wąskie, a wszędzie z pod ociągniętej skóry widać już kość czaszki, co się dobywa na wierzch, przypominając — śmierć.
Do koła ubogo! ubogo! ale czysto, ale z ładem. Po szarych ścianach wisi szabla, rusznica, wisi siodło dawniej bogate i krzyż, i napierśnik od zbroi z Matką Bożą i palma święcona. Na półeczce ksiąg kilka w biały owiniętych pargamin. Ogromny kufer przy wązkiem łóżeczku starca, stolik z kręconemi nogami pod ręką i na nim księga, szklanka z wodą zdrojową i różaniec rzucony.
— Co mi powiesz, mój chłopcze? — rzekł starzec powitawszy — a nu co dobrego?
I spojrzał mu w oczy.
— Dobrego? — powtórzył syn cicho — na dobre jeszcze poczekać trzeba.
— Nie wiele nas będzie kosztowało, że go jeszcze nie zobaczym, nie bardzośmy do niego przywykli? Bóg nadzieja!
Przybyły milczał, czekając widać wyraźniejszego pytania.
— Mów-że no, mój chłopcze. Złe czy dobre mnie już staremu tak jak jedno. Dla was to mnie obchodzi tylko. Cobym mógł zyskać? Byłeś w mieście?
— Byłem, kniaziu.
— Cóżeś tam słyszał od Hrynicza?
— Złe tylko. Nie ma nadziei wybrnięcia dla nas. Ubóstwo zapiera drogę wszędzie, a z kniaziowstwa się śmieją, gdy się okrywa starym kubrakiem; Hrynicz powiada, że sprawa nasza najgorzej stoi.
— Byłem tego pewien, mój chłopcze! To rzeczy przewidziane. Siadaj-no, siadaj, zmęczony jesteś!
Młody usiadł, ale na brzeżku kufra u drzwi; stary mówił dalej:
— Tak to, mości panie, po wiek wieków bywało! Jeślim popróbował dobyć się z ubóstwa i upokorzenia, w jakie nas Pan Bóg wtrącił, toć nie dla mojej siwej głowy, której dosyć tej słomianej strzechy, ale dla was moje dzieci. Myślałem, dopełnię obowiązku, spróbuję, a jeśli nic się nie uda, przynajmniej umrę z sumieniem spokojnem. Stare nasze kniaziowstwo przykryje siermięga i zapomnienie! Wola Boża, a wola Jego święta.
I zadumał się stary.
— A! a! a przecież — rzekł po chwili — i w żyłach czuję, że mi poczciwa krew płynie i dowody mamy nie lada, żeśmy właśnie potomkowie prawdziwych kniaziów tutejszych. Ale ręka Wszechmogącego cięży nad nami za jakiś może nieznany grzech pradziadów! I z pokolenia w pokolenie gaśniemy, upadamy, giniemy; a imię nasze, święta puścizna ojcowska! trzebaż, aby je nosił kto inny i przywłaszczyciel! Ha! ha! taki los zwyciężonych; gdybyśmy upadli cicho jak stary dąb w głębokiej puszczy, co się przez wieki powolnie chyli do upadku, nie dośćby jeszcze może było sprawiedliwej kary Bożej i utrapienia. Trzeba suchem okiem patrzeć na pohańbienie i Panu Bogu je ofiarować.
Mówił i dwie łzy potoczyły mu się po wychudłej twarzy powolnie i zamilkł. Syn nie śmiał, żałość ojcowską szanując, przerwać słowem długiego zamilczenia.
— Mówże mi, chłopcze — ozwał się stary znów — mówmy mój Dymitrze, co ci powiedział Hrynicz. Wiesz przecie, że zniosę złe największe.
— Hrynicz straszy i grozi. Nie wiem co mu się stało. W początku, póki papiery przeglądał jeszcze, nim się sprawy podjął, złote nam góry obiecywał; teraz ostygł, zmienił się i grozi prześladowaniem, nie ufa już w wygraną.
— Miałżeby biesi potomek nas zdradzić? a tobym mu uszy poobcinał! — zawołał stary zrywając się z krzesła, a stanąwszy, sięgnął prawie głową pochylonego stropu.
— Nie wiem, ojcze, nie wiem kniaziu, ale się tego lękam, wszystkie nasze papiery w jego ręku — może nas sprzedać!
— Może nas sprzedać! Mnie — nie, ale was — powtórzył stary kniaź ściskając pięści — prawda! Czas jeszcze się ratować.
I szybko zawrócił się ku łożu, chwycił szablę, opasał się jej rzemieniem, mrucząc coś po cichu.
— Dokąd, ojcze?
— Dokąd? A do tego psiego syna Hrynicza! Wydrę mu z gardła nasze papiery, póki ich może jeszcze nie sprzedał i nie zatachlował. Chwili nie ma do stracenia. Ale mów-no mi jeszcze. Nie lekko ty czasem posądzasz człowieka? bo młodemu a zbolałemu sercu to łatwo.
— Powiem więc wszystko, mój ojcze, i jakem go znalazł i co mi mówił. Sam osądzisz.
Stary z szablicą w ręku usiadł w krześle, podparł się i rzekł:
— Mów-że, a rychło, bo mi krew wre na samą myśl zdrady! O mnie nie idzie, i o was nie tyle, co o poczciwe imię, które chcą przywłaszczyć. Na mnie odpowiedź za nie. A co powiedzą ojcowie na tamtym świecie, gdy się ze mną spotkają! spytają: — Ostafi, coś zrobił z imieniem naszem? — Ja co im powiem! co im powiem! żem je dał nosić jakiemuś łotrowi, co jakby upadły gałgan podniósł na drodze i w nie się przystroił! Tego nie będzie! tego nie będzie! Mów Dymitrze!
— Przybyłem do Łucka nad wieczór — odezwał się syn — i wprosiwszy się na gospodę do księży Dominikanów, którzy nas zawsze radzi przyjmują, pospieszyłem do Hrynicza. Ale trzy razy tego dnia byłem u niego i zastać go nie mogłem. Dopiero nazajutrz rano przydybałem go. Jak mnie zobaczył, widocznie się zmięszał, splunął i języka w gębie zabył. Kraśniał, to blednął na przemian, jakby mu słabo się robiło, tarł czuprynę, chodził, aż nierychłom się z niego słowa dopytał. Zagadnąłem go o sprawę.
— WMość kniaziu — odparł nabierając otuchy — dopominacie się sprawy, a grosza mi nie dacie na popieranie jej.
— Przepraszam — odpowiedziałem — nie chybiliśmy umowy. Daliśmy, co się obowiązali.
— To mało.
— Mówiliście, że wystarczy.
— Mało — powtórzy — i nic z tego nie będzie, przeciwnik bogaty, możny, ma związki, co przeciw niemu poradzić?
— WMość obiecałeś!
— Ja nic nie obiecywałem, tylko zrobić co można, a z próżnego i Pan Bóg nie naleje!
— To tak! to tak już śpiewa! — zakrzyczał stary kniaź trzęsąc się od gniewu. — Mów chłopcze dalej, a żywo! nauczę ja psa na drugi raz rozumu i poczciwości. Zaśpiewa mi inaczej. Mów, Dymitrze.
— Przedstawiałem mu napróżno, że dowody nasze dają wszelką nadzieję wygranej. Hrynicz bąkał mi ciągle: — z tego nic nie będzie!
— Być musi! — zawołał stary.
— W ostatku zająkując się, powiedział mi: — lepiejbyście się zgodzili!
— Śmiał to powiedzieć! Zdrajca! masz słuszność synu! Chce nas sprzedać! Co mu na to odpowiedziałeś?
— Odpowiedziałem, że gdybyśmy z głodu do ostatniego wymarli, poczciwego imienia nie sprzedamy! On mi odparł dość zimno: — to pomrzecie.
— Tak! pomrzemy, ale nie zginiem, zginą z nami prześladowcy i złodzieje! To wszystko? — spytał stary.
— Wszystko — rzekł Dymitr. — Zdaje się, żem słusznie posądził Hrynicza?
— Nic pewniejszego, zdrajca. Teraz wszystko widzę jak na dłoni. Nastawiony był na nas. Ale poczekajcie! rzecz nieskończona jeszcze!
— W mieście — dorzucił syn — mówili mi żydzi, których rozpytywałem, że Hrynicz ma skryte konszachty z naszym prześladowcą, z tym, który chce się zwać kniazkiem imieniem naszem. Często biegają do niego posłańcy, czasem sam ów Hołub przyjeżdża.
— Nie nazywajże go naszem imieniem! to chama kawał, a zowie się Chołupski, wiesz przecie. Imię kniaziów Hołubów, ty tylko, ja i siostra twoja nosić mamy prawo, nikt na świecie więcej. A teraz do Hrynicza! — zawołał — nie trzeba tracić chwili, jadę zaraz.
— Ty ojcze?
— Ja i waść Dymitrze, pojedziemy razem!
— Razem? — spytał syn nieśmiało.
— A! prawda! zapomniałem, że jednego tylko konia ma dwóch kniaziów Hołubów; pojadę więc sam. Obu nas nie uniósłby żaden.
— Daj mi rozkaz twój ojcze, a ja pojadę i przysięgam, że się sprawię wedle rozkazania. Może być niebezpieczeństwo! Kto wie, czy na nas gdzie nie czatują. Takby się pozbyć chcieli!
— Ba! zginąć to fraszka! — odrzekł stary — a gdyby jakich czterech wreszcie, albo i pięciu napadło, dałbym sobie przeciwko nim rady. Szablisko, para siodłowych szczekaczy, wreszcie tulich dziadowski za pasem. Wezmę spodem kaftan, jeśli myślisz, że mi się co stać może.
— Mój ojcze, pozwól mi jechać.
— Nie, nie! Dałbyś sobie rady, nie wątpię, ale jam mu dawał papiery i polecał sprawę, do mnie należy odebrać od niego. Siedź w domu, a strzeż siostry; jeśli ci czasu stało, zajmij się koło zagona. Przyszło nam samym uprawiać rolę! nie sromota! nie! ale gorzko, wspomniawszy, żeśmy nie do tego stworzeni. Krew-by nam nie pot wylewać dla kraju przystało! Kawał pola nieorany, trzebaby go odwrócić.
— Jutro z rana pójdę za pługiem — odparł syn.
— Jam ci tam trochę skib wyłożył — rzekł stary — ale dumy nie dają pracować. Człek się zaduma, zamyśli, a woły krzywo idą i orzechy zostawują. Pójdź mi konia osiodłaj. A dałeś że mu jeść, temu jedynemu bułanemu?
— Już popasł, jeno go napoję i przyprowadzę.
Dymitr mówiąc to, wyszedł, a starzec dostał klucza z za pasa i otworzył kufer.
Szukał między zwitkami papierów i rzeczy długo, zanim mały waciek skórzany zachowany w kątku wynalazł. Policzył kilka talarów pozostałych na rębie stołu, odłożył resztę do skrzyni i zamknął ją znowu.
Twarz jego pałała z początku opowiadania syna, potem ostygła i uspokoiła się, chmurno tylko wisiały brwi nad oczyma. Przypasał szablę, wziął tulich w pochwie jaszczurowej i założył go za nadrę, nabił pistolety siodłowe, kilka ładunków wpuścił w szarawary i właśnie kończył, gdy weszła kobieta i zastanowiła się w progu, patrząc na te przygotowania.
— A to co, ojcze? — spytała.
Stary odwrócił się z uśmiechem i odpowiedział:
— At! staremu świta w głowie! Chce się na koniu przetrzepać!
Uśmiechem i słowami chciał skłamać, ale niedowierzając dziewczyna potrząsła głową.
Stary wpatrywał się w nią, przymuszoną okazując swobodę i wesołość.
Córka kniazia miała przepyszną kibić, wysmukłą, hożą; choć opalona, płeć jej była delikatną; wielkie oczy czarne pokryte brwią gęstą i na kształt ojcowskiej zgiętą, odwagę, siłę charakteru znamionowały. Ogromny warkocz czarnych włosów, rozpleciony na cztery kosy, spływał jej z ramion do stóp. Ręka, stopa, i rysy twarzy, nosiły cechy rodu nieprzywykłego do pracy, miały kształty drobne i prześliczne. Ubiór kniaziówny był prosty, ale starannie uszyty, obejmował kibić jej toczoną i czynił ją w ubóstwie panią. Tak umiała nieść głowę, taki miała uśmiech pański, tak wzniesione miała w górę usteczka, iż czytałeś wewnętrzne uznanie swej godności, w tej dziewczynie na pozór do wieśniaczki podobnej.
Znać było, że ten karczek nie umiał się uginać, usta te prosić, a oczy te płakać. Boleść nawet nie objawiała się w niej na zewnątrz, potrafiła ją, jak ów Sparcjata lisa ukradzionego, przycisnąć pod szatą, choćby wyrywał ciało sztukami.
Taką była kniaziówna Eufrozyna. Ojciec kochał ją namiętnie za siebie i umarłą matkę; brat jej ulegał i szanował, obcy lękali się prawie.
— Ojcze, nie mówisz mi prawdy — rzekła mu od progu. — Dymitr tylko co powrócił, koń jeszcze bokami robi, a ty chcesz jechać! O! to nie bez przyczyny; powiedz-że co się stało?
— Nic się nie stało, moje dziecię, nic jeszcze, ale stać się może; potrzeba zapobiedz.
Eufrozyna brwi namarszczyła.
— Sprawa przegrana! — zawołała.
— Nie! ale sprzedana być może — powiem ci wszystko; przed tobą taić nie potrzeba nic.
— Słusznie ojcze! jam twoja córka i nie zlęknę się; mów!
— Hrynicz zdaje się chcieć nas sprzedać Chołupskiemu; nasze papiery, pargaminy w jego rękach. Radzi nam zgodę: to dość powiedzieć.
— Jedziesz odebrać papiery?
— Lub życie — dodał ojciec — zabiję psa, jeśli mi ich nie odda.
— Niechby Dymitr jechał lepiej, tobie staremu...
— A po cóż się zda stary, jeśli nie tam, gdzie nadstawić karku potrzeba? Dymitr młody i aa świecie potrzebny. Dymitr będzie orał jutro, a ja pojadę.
— Mój ojcze! — zawołała Eufrozyna przystępując i całując go w rękę — powoli, ostrożnie i łagodnie.
— Nie bój się moje dziecko!
I kniaź pocałował ją w czoło, zamyślił się, aż upadł na krzesło.
— Jeślibym gdzie zginął — rzekł — pamiętaj Eufrozyno, na was cześć nasza! nie sprzedajcie imienia.
— Prędzej umrzemy!
— I umrzeć nie trzeba! — dodał kniaź — żyć i zwyciężyć!
Po chwilce milczenia stąpanie bułanego zatętniało pod oknem. Stary podniósł się żywo z krzesła, i jakby na pożegnanie chciał uspokoić Eufrozynę, przybrał minę wesołą.
— Oto — rzekł — przynajmniej wolnem odetchnę powietrzem, przejadę się! Tak mi już się stęskniło pod dachem naszego starego dworka, i po kilku zagonach pozostałej ziemi chodzić. Rad jestem podróży. Bądź mi zdrowa.
— Ojcze! — odparła córka — zaklinam cię, bądź ostrożnym i dbaj o siebie.
— O! nie bój się, nic mi się nie stanie. Jutro rano będę w Łucku, a może na wieczór w domu.
— Będziemy cię czekali z wieczerzą.
— Jeśli będzie z czem — rzekł uśmiechając się łagodnie stary kniaź, i wziął czapkę ze stołu. — Niechby rankiem Dymitr o zwierzynie pomyślał, bo mięso drogie, a kaczek na wyżarach dosyć. Z wieczerzą przecie nie czekajcie, kto wie jak mi długo wypadnie zatrzymać się w Łucku? Hrynicza musi ktoś inny zastąpić; trzeba wyszukać.
Poprawiwszy skórzanego pasa, starzec przestąpił próg, i przeprowadzony przez córkę, wyszedł do sieni. Tu Dymitr stojący w ganku, trzymał już za uzdeczkę tęgiego bułanego konia z ciemną grzywą, osiodłanego i objuczonego. Stary wierzchowiec jakby czekał na pana, poglądał z podniesionym łbem w drzwi do sieni. Ujrzawszy kniazia, parsknął, Eufrozyna pogłaskała go po szyi. W milczeniu dosiadł kniaź Ostafi bieguna, i żegnając dzieci skinieniem ręki, wyprostował się, poprawił czapki i ruszył.
Dymitr i Eufrozyna zostali patrząc na odjeżdżającego, i przypadli na ławie milczący z początku.
Słońce zachodziło. Cisza była do koła, ptaszki tylko w lipach świegotały.
Pierwsza kobieta z westchnieniem odezwała się do brata:
— Dymitrze! niespokojnam o ojca!
— I ja — odparł Dymitr — nie puściłbym go samego, ale konia nie mam.
— Konia by ci pożyczył stary Wydżga.
— A jak ciebie samą jednę zostawić?
— Mnie? cha! cha! czyż to raz pierwszy? cóż mi się tu stać może? nie dałażbym sobie rady? Ja i stara Magda, mogłybyśmy choć z Tatarami pójść w zapasy, tak odważne mamy serce. Doprawdy, poszedłbyś do Wydżgi i pożyczył konia.
— Ale ojciec zostać kazał!
— Ja biorę na siebie nieposłuszeństwo. Sam mówiłeś, że się lękasz zasadzki. A choć kniaź Ostafi czterech się nie ulęknie, któż silny na zdradę? Idź do Wydżgi po konia.
Gdy tych słów domawiała — dobry wieczór kniaziom! — dało się słyszeć od płotu, i z za ostrokół łysa głowa błysnęła i ręka czapką potrząsająca.
— Otóż sam Wydżga, jakby przeczuł, że go potrzeba! — żywo zawołała Eufrozyna i wybiegłszy z ganku, dodała:
— Prosimy do siebie!
— A knaź Ostafi? — rzekł Wydżga.
— Wyjechał do Łucka.
Szlachcic z tamtej strony płotu zniknął, po chwili pokazał się na przełazie i stanął w dziedzińcu.
Był to stary już człowiek, trochę opasły, rumiany, łysy, pogodnej twarzy, długich wąsów siwo-kasztanowatych. Na nim letni kubrak farbowany płócienny, buty po kolana juchtowe, w ręku kij z siekierką.
Wydżga sąsiad kniazia Ostafiego, jak on ubogi, ale z pradziadów szlachcic dobry, jedynym był przyjacielem rodziny książęcej zubożałej. On choć podupadły, miał jeszcze część wioseczki, i daleko trzymał się lepiej od Hołubów.
Patrząc codziennie na męztwo szlachetne, z jakiem stary kniaź znosił swój upadek, powziął dla niego uszanowanie i przyjaźń prawdziwą. Gotów był ręką i workiem służyć mu, ale Ostafi nie rad o co prosił, nie rad posługi przyjmował. Im uboższy, tem bardziej był hardy.
Item dobry wieczór — rzekł podchodząc i potrząsając czapką. — A stary kniaź do Łucka mówicie państwo?
— Tylko co odjechał.
— Cóż tak żywo do stu haków! Nie było przecie projektu? A kniaź Dymitr przed godziną ledwie powrócił? Zatem coś chyba ladacego przywiózł.
— Zdaje się — rzekła Eufrozyna — że nas jurysta chce sprzedać, ojciec pojechał.
— Rozumiem, uszy mu poobcinać, do stu haków. I słusznie, psu brat! Źle się kniaź pod noc wybrał!
— I ja to mówię i Dymitr to mówi, ale cóż począć! Gorzej, że sam pojechał, a Dymitr choćby i chciał z nim, nie ma jak.
Distinguo, konia nie ma.
— Tak, kochany panie Wydżgo.
— A czemuż do stu haków nie przyszedł do mnie po karuszka! Albo to po przyjacielsku, albo to po sąsiedzku, albo to pięknie czekać, aż ja się sam domyślę! A gdybym się nie domyślił? hę? do stu haków! a gdyby się ojcu, co, uchowaj Panie Boże i odwróć, przytrafiło! U mnie kniaźna Eufrozyna — to kobieta!
— Nie chciałem się wam naprzykrzać! — odparł Dymitr. — A prócz tego, jak siostrę samą jednę zostawić?
— A jak ojca samego jednego puszczać? Widzisz waść, mości kniaziu, do stu haków, że gdybym tu nie przyszedł przypadkiem, darmobyście się kwasili! I pfe! pfe! z waszemi ceregielami. Jużeście i poubożeli, a jeszcze się pańskich certaminów nie oduczyli. Czasby było do stu haków, zmienić tryb a iść otwarto, zwłaszcza gdzie serce otwarte. Otóż pójdę po konia i sam go przyprowadzę, — rzekł Wydżga. — Na karuszku dopędzisz kniaź ojca, choćby milę ubiegł.
— Panie Wydżga! siądźcie proszę, odpocznijcie, a Dymitr sam za koniem pobieży, jeśli pozwolicie.
— Kniaziowi nie wypada!
Dymitr się uśmiechnął, poskoczył, i przesadziwszy chyżo płot, biegł już ku sadybie pana Wydżgi, którą tylko grobelka i młynek dzieliła od dworku kniaziowskiego. Eufrozyna pozostała na ławce w ganku ze starym szlachcicem, który uproszony usiadł wreszcie.
Gdy Dymitr siodła karego, a pan Wydżga opowiada o sianokosie kniaziównie Eufrozynie, co raz to dodając: do stu haków, wedle zwyczaju, my wróćmy do starego kniazia ostatniego, który żywym truchtem rusza borami ku Łucku.
Sześć mil dobrych dzieliły go od stolicy dawnej Wołynia. Po drodze dość pustej, przebywać było potrzeba lasy daleko wówczas większe i straszniejsze niż dzisiejsze. Gościniec chociaż szeroki ale niewyprostowany i wybojowaty, nawet konnemu nie dozwalał bardzo pośpieszać. Stary Ostafi znał doskonale drogi, po których jeżdżąc, wiek cały przekołatał; nie strachał się nachodzącej nocy, przecież poglądał co raz za siebie na zachód, jakby mierzył dzień, chcąc na nocleg dopędzić de karczemki o dwie mile od Hołubuszczyzny odległej. Tymczasem słońce zapadło i łuna już tylko świeciła jeźdźcowi, któremu pozostała tęga jeszcze mila do Majdanicy, (tak się zwała owa karczma na trzebieży w lesie stojąca).
Puściwszy konia truchtem, kniaź Hołub dobył różańca z zanadrza, i począł się modlić. Cisza starego sosnowego boru jak i wieczora pogodnego, wtórowała modlitwie starca, który pomimo niepokojącej sprawy dla jakiej pośpieszał, wypogodził czoło, westchnął, zamyślił się wśród różańca. Koń bułany tymczasem żwawo wybierając sam ścieżki równiejsze brzegami traktu pośpieszał.
Gościniec przypadkiem dziwnym pusty był i z tyłu, a naprzód żywa się na nim nie pokazywała dusza. Przebywszy pólko dziewannami i młodą zasianą brzeziną zarosłe, znowu w las się zapuścił podróżny. W znacznej odległości ukazywała się już Majdanica, kilka furmanek ciągnęły się szlakiem. Mrok padał co raz gęstszy, a na wschodo-północy budziły się blade gwiazdy.
Zamyślony stary kniaź nie opatrzył się jak kolasa poszóstna, szybko posuwająca się w tęż stronę co i on, nagnała go i mignęła przed nim, wyprzedzając co tchu miały konie.
W chwili gdy się mijali, Ostali rzucił okiem, zczerwiemał, oczy mu się zaiskrzyły, usta ścięły, uderzył konia nahajem, i za kolasą pośpieszył. Powóz ów mieścił w sobie dwóch mężczyzn i kobietę. Dwa konie luźne i kilku hajduków pędzili za nim. Sześć wielkich koni ciemno-szpakowatych ciągnęły go bez trudu.
U karczemki (dobrze już ściemniało), czereda cała zastanowiła się, kniaź Hołub także przystał opodal. Zdawało się, że naradzono się w powozie, czy dalej jechać, czy tutaj nocować, nareszcie przemogły rady jechania dalej nad zaprosinami arędarza żyda, i powóz posunął się naprzód, żywiej jeszcze niż wprzódy. Stary Ostafi pozostał.
— Kłaniam kniaziu! odrzekł obaczywszy go Moszko, i uchylając nieco jarmułki, — a co przenocowalibyście choć wy u mnie?
Hołub obejrzał się do koła, pomyślał, potem zsunął powoli z konia.
— Zgoda, niech i tak będzie — zawołał, — a dokąd to pojechali?
— Kniazie? spytał żyd.
— Jacy kniazie? — odparł stary.
— Takie jak i wy! Toż to wasi krewni! — dodał Moszko.
— Żydzie, wara mi ich tak nazywać! To chamy nie kniazie! Tacy my krewni jak ty. Pewniej do waszej, niż do mojej krwi należą. Ale dokądże to pojechali?
— A! dokąd! jużciż musicie wiedzieć! do Łucka.
— Gdzie mają nocować?
— Zapewnie w Rożyszczach!
Hołub zdawał się rachować, i wprowadził konia do stajni. — Dopędzę ich i przegonię, rano wstawszy, — rzekł do siebie. — Dobra nasza! Zobaczemy czy nie do Hrynicza jadą nasze poczciwe imię kupować. Toby i dobrze było! Wczasbym tam był dla przebicia targu!
Rozsiodławszy bułanego i zarzuciwszy mu siana wiązkę, starzec wszedł do izby i siadł dumając za stołem. Noc już była, gdy Dymitr nadjechał na karuszku pana Wydżgi, a po pierwszem odezwaniu się, ojciec go się domyślił.
— A ty tu z czem? — spytał żywo.
— Ja? Eufrozyna zmusiła mnie za tobą ojcze jechać, a że sam widziałem tego potrzebę, nie dałem się długo namawiać. Wydżga mi konia dał.
— Bez potrzeby Dymitry! bez potrzeby! ja sobie i sam radę dam. Ale kiedy się już stało i dwie mile zrobiłeś, możesz i lepiej mi się przysłużyć. Tylko co przejechali tędy do Łucka nasi Chołupscy!
— Oni!
— Pewnie do Hrynicza. Wiesz co! koń świeży, ruszaj w trop za niemi i nie spuszczaj z oka. Jutro rano i ja się przystawię do Łucka. Tymczasem patrzaj czy się nie powąchają z Hryniczem.
— Jadę więc, — odparł biorąc za czapkę Dymitr.
— Tak! tak, ruszaj! Ale im w oczy nie zazieraj! z daleka patrzaj tylko, nie przysuwając się. Gdy potrzeba będzie działać, i ja nadjadę. Aby świt ruszę ztąd. Oni mieli nocować nie daleko, w Rożyszczach. Dopędzisz ich na noclegu, a potem z daleka, ale trop w trop zwłaszcza w Łucku.
Dymitr oplątał się opończą na chłodną noc, skoczył na konia i potaszczył się traktem. Stary poszedł spać na siano przekąsiwszy skromnie, a jak świt napoiwszy bułanego, dalej w drogę.
Słońce już było dobrze podeszło w górę, gdy stary Ostafi zbliżał się ku Łuckowi, i przebywszy błotnistą uliczkę, powolnie sunął się mimo placu, na którym później stanął wspaniały kościół i klasztor księży Trynitarzy.
Oglądał się on, kierując ku bazylijańskiemu mostowi, ażali gdzie u drzwi gospody nie zobaczy ludzi swojego przeciwnika lub syna, — ale nie spostrzegł nikogo. Przez ściśnięte szeregi furmanek (bo to był dzień targowy), przebił się na rynek starego miasta.
U drzwi skromnej karczemki nieopodal mostu zsiadł z konia i postawiwszy go, a poleciwszy go żydowi, sam wyszedł natychmiast.
Kwatera jurysty Hrynicza, który się podjął procesu, znajdowała się niedaleko zamku. Drogą więc ku niemu poszedł stary kniaź. W wązkiej uliczce sklepowej spotkał się z synem.
Dymitr był blady jak chusta.
— Co ci jest? — zawołał żywo kniaź.
— Wszystko stracone.
— Hrynicz?
— Hrynicz zdradził.
— Jakie masz dowody?
— Od rana traktuje z Chołupskiemi.
— Jest w domu?
— Jest.
— I oni z nim?
— Jeden tylko ich dworzanin.
— Tem lepiej. Wracaj waść do Abrahama i czekaj.
— Pójdę z tobą ojcze.
— Nie potrzeba mi ciebie. Idź i czekaj powtarzam.
— Kto wie na czem się to skończyć może, — odparł syn. — Pocóżem jechał, jeśli cię tu mam opuścić?
— Pod błogosławieństwem rozkazuję waści iść i czekać.
To mówiąc kniaź posunął się żywo ulicą, a Dymitr jak wkuty pozostał.
Przylepiony do muru, co niegdyś łączył dwa zamki górny i dolny, stał domek pana Hrynicza. Jurysta mieszkał tu w ubogim dworku, który pokrywał wielkie jak mówiono dostatki, chociaż się ich stale zapierał prawnik. Kilka krzaków zasłaniały okna. Dwa okopcone kominy górowały nad podziurawionym gontą pobitym dachem. Ściany były nizkie, a z każdej strony drzwi, otwierały się dwa okna niewielkie. Na prawo mieszkał pan Hrynicz, okna właśnie pootwierane były i żywa rozmowa dawała się słyszeć w środku.
Stary kniaź zbliżył się pod to mieszkanie niepostrzeżony i stanął w ganku. Tu doskonale mógł pochwycić spór, który chwilami odzywał się aż w ulicy.
— Mości panie, — mówił jeden głos, — rzecz umówiona, rzecz skończona.
— Słowo wiatr, pismo grunt, — odpowiedział ktoś drugi.
— Słowo uczciwego człowieka.
— Wczas o poczciwości gadać!
— Cóż więc będzie?
— Jak mówiłem, nie ma innej rady. Te barbarzyńskie plemie gotowe wziąć głowę ze mnie, trzebaż dobrze się rozmyśleć.
— Śmieliby się targnąć?
— Proszę zważyć, że im chodzi o ostatnie dobro, a najważniejsze: będą przyprowadzeni do rozpaczy.
— A więc?
— Więc, tak jak mówiłem, jak mówiłem. Spalę dworek, ale za dworek zapłacicie. Z nim spłoną dowody rodowitości Hołubów.
— Nie mości panie! nie! nam potrzeba ich do rąk.
— Tego nie uczynię.
— Waćpan przyrzekłeś!
— Nigdy! a choćby i tak było, to cóż? przyrzekłem i nie dotrzymuję.
— Waćpan chcesz więcej pieniędzy?
— Ja, ja, — bąknął głos z wewnątrz, — ja nic nie chcę, dajcie mi pokój.
— Ale to tak być nie może. Nam trzeba tych papierów.
— A mnie co do tego!
— Mości panie, z nami nie przelewki!
— Może i zemną!
W tej chwili podsłuchawszy rozmowy, cały w ogniu wskoczył do izby prawnika kniaź Ostafi.
Jurysta sucha i złamana figurka o oczach wytrzeszczonych, wylękniony, cofnął się z krzykiem. Drugi, który z nim mówił mężczyzna barczysty i czarno zarosły, porwał się z krzesła i macnął za kord. Lecz ujrzawszy, że stary prosto kroczy ku juryście, zawahawszy się chwilkę, w otwarte drzwi uciekł i zniknął.
Hrynicz z załamanemi rękami, klęczał z oczyma wlepionemi w starca.
— Psie podły! gdzie moje papiery?! — zagrzmiał stary Hołub.
Głosu nie miał w gardle jurysta.
— Słyszysz! — powtórzył kniaź. — Żydzie! Judaszu, gadaj bo ci łeb skręcę; gdzie są papiery?
— Oto są! oto są! zaraz ci je dam, w drugiej izbie, — jąkając się rzekł Hrynicz. — Kniaziu! puść mnie.
Ostafi wziął go za kołnierz i wrzucił do drugiej izby.
— Papiery! — zawołał.
— Oto one! — dobywając chustki ze stolika, drżącym głosem mówił jurysta. — Ale na miłość Bożą nie zabijaj mnie.
Kniaź spojrzał żywo w powierzone dokumenta, zbliżył je powolnie, opatrzył, potem owinął i schował w zanadrze.
Zwrócił się wreszcie do leżącego prawie jurysty, który bladł, drżał i potniał; kopnął go nogą i w twarz mu plunął.
— Nie wart jesteś żebym cię bił, szkoda szabli, a gorzej ręki. Ale pamiętaj Hrynicz, jest Bóg i sędzia. Za krzywdę uciśnionych On się pomści, przedajnych On ukarze! Jemu zostawiam sprawiedliwość nad tobą.
— Kniaziu! na Boga żywego ci się klnę, nie chciałem im oddać papierów.
— Wiem, ale chciałeś je spalić, to dla mnie jedno.
— Skusili mnie! Jak Boga żywego kocham skusili, skorrumpowali słabego, żałuję, żałuję.
— Tak, żałujesz gdy się lękasz.
Jurysta, w którym reszta pozostała uczucia, porwał się z ziemi.
— Słuchaj kniaziu, — rzekł, — to nauka, której w życiu nie zapomnę. U grobu stoję, na zbawienie ci przysięgam, poprawię się. Wzgardą swoją ukarałeś mnie boleśniej, niż najsroższym razem. Podniosę się z tej podłości.
I wyprostował się mały człowiek, na którego w tej chwili padł pogardliwy, dumny wzrok kniazia.
Milcząc odchodził Ostafi.
Jurysta zatrzymał go we drzwiach.
— Czego chcesz odemnie?
— Kniaziu! daruj! Chcę się poprawić!
— Popraw się sobie! Cóż mi do tego.
— Daruj, dla miłości Zbawiciela.
— Daruję, ale gardzę.
— Wróć mi zaufanie.
— Mości panie! tego za nadto, — rzekł starzec, — drwisz ze mnie.
— Boże mnie skarż, mówię szczerze! mówię z serca. Zaufaj mi! Chwila ta nigdy nie wyjdzie z pamięci. Chcę resztę życia poświęcić na poprawienie złego, którem zrobił. Zaufaj mi, biorę twą sprawę i wygracie!
Ten czarodziejski wyraz: wygracie! połechtał starca; nic nie rzekł, ale spojrzał na niego.
Prawnik chwycił go i począł całować w ramię z zapałem, łzy toczyły mu się po twarzy.
— Powierz mi sprawę! Ja nie jestem godny zaufania twego! Ja wprzódy podjąłem się w myśli przydania was, ale teraz! Ja nie wiem, jedna chwila całkiem mnie zmieniła. Sądziłem się na progu śmierci. Wieczność stanęła mi przed oczyma; chcę być poczciwym, chcę złe nagrodzić. Kniaziu! zlituj się!
— Gdyby o mnie tylko szło — rzekł starzec, — ha! powierzyłbym ci wszystko, ale tu o imię nasze, o dzieci moje chodzi. Nie! nie!
I szedł ku drzwiom.
Ogień dziwny błysnął w oczach prawnika.
— Kniaziu! jeszcze słówko! Powierz mi swą sprawę, a ja jaki chcesz zakład dam w ręce twoje.
— Zakład?
— Mam sto tysięcy złotych w złocie, bierz je, ja ci ufam!
— Spodziewam się! — dumnie rzekł Ostafi, — ale czem są sto tysięcy przeciw moim papierom? Nie chcę.
— Podpiszę cyrograf jaki chcesz!
Kniaź się zawahał.
— Ha! dobrze, — rzekł wreszcie. — Podpiszesz mi Wmość co mu dam, a potem, — dziej się wola Boża!
— Podpiszę nie patrząc, — zawołał Hrynicz — i podsunął papier, pióro, kałamarz.
Stary kniaź usiadł i nie prędko napisał cyrograf, który podał Hryniczowi. Jurysta nie poglądając nań nawet, położył podpis i wycisnął pieczęć.
— Dla większej wagi potrzeba świadka, — dorzucił i klasnął w ręce.
Wszedł odarty sługus.
— Proś księdza Ireneusza i pana Puchałę, oni tu blizko, długo czekać nie będziemy. — Ostafi siedział w milczeniu zamyślony, z ręką na piersi; prawnik stał przed nim blady, niespokojny, niecierpliwy.
Nareszcie otworzyły się drzwi i ksiądz kanonik Ireneusz z p. Puchałą, którzy niedaleko w drugim domku w szachy grali, weszli, certując się jeszcze o ostatnią partją.
— Biorę panów za świadków czynności, — rzekł prawie nie witając ich, tak był rozgorączkowany Hrynicz. — Oto kniaź Hołub Ostafi, ostatni potomek rodu. Ten powierzył mi był w dobrej wierze i zaufaniu papiery i akta rodowitości dowodzące. Hołubowie drudzy...
— Chołupscy, — przerwał kniaź.
— Chołupscy jacyś, do tego imienia prawo roszczący, podeszli mnie, skorrumpowali i do tego doprowadzili, żem zapomniawszy Boga i sumienia, chciał sprzedać sprawę klienta, co jest infamiją. Bóg wszechmogący oczy mi na niecnotę moję otworzył, wyznaję ją publicznie, kajam się i obiecuję poprawę. Pozwól kniaziu bym ci nogi ucałował, że jeszcze po tak brzydkiej zdradzie masz ufność we mnie.
Chciał upaść do nóg, ale stary któremu oczy wilgotniały, usunął się.
— Mości panowie, — rzekł, — skrucha wielką jest cnotą, a kto złe poznał, ten się z niego podnieść może.
— Tak! tak! podniosę się, — wołał jurysta, — Boga i ichmościów biorę za świadków przyrzeczenia. Oto cyrograf zaręczający za sprawę, który w zakład daję kniaziowi, chciejcie go podpisać.
Wezwani świadkowie zdumieni, oniemieli z podziwu, nie wiedzieli co się z nimi dzieje. Poglądali to na starego kniazia, to na przeciwnika, to po sobie. Wreszcie ksiądz Ireneusz wziął pióro w milczeniu i papier podpisał, a za nim pan Puchała.
Hołub wyjął z zanadrza papiery i wręczył je Hryniczowi, biorąc pismo ze stołu. Nikt nie śmiał przerwać milczenia, które nastało; Hrynicz upadł wysilony na krzesło, a kniaź pokłonił się i ponury wyszedł.
Pozostali świadkowie z jurystą, cicho usiedli, pragnąc się dowiedzieć o wypadku, który takie zmiany spowodował; żaden zaczynać nie śmiał.
Ksiądz Ireneusz kazał sobie podać szklankę wody, spojrzał na Hrynicza z ukosa, chrząknął, jakby chciał mówić. Spojrzy, Hrynicz płacze jak bóbr.
— Co to waszmości?
— Co! albo ja wiem co się ze mną stało przed chwilą. Śmierć zajrzała mi w oczy, i miłosierdzie Boże weszło na mnie. A! byłem wielkim zbrodniarzem.
— Mości rejencie! — rzekł Puchała, — Wmość msaniją cierpisz, czy co? Gdzie te występki?
— O tu! tu! — krzyknął rejent wskazując na piersi. — Nikt ich nie wie, tylko Bóg i ja, ale niemniej za nie odpokutować lub potępionym być muszę.
— Złote słowa pańskie, — dodał duchowny, — pokuta wszystko zgładza. Tandem, Pan Bóg nie wymaga aby się człek bezcześcił sam, zamierzając poprawę. Po co o tem mówić co było?
— Dla upokorzenia się! dla upokorzenia!
Ksiądz i pan Puchała, którzy znali rejenta, tej nagłej zmiany zrozumieć nie mogli, ruszali ramionami, aż ksiądz szepnął:
— Niech to będzie między nami, co się w ferworze wyrzekło, a przed światem motus! Nie potrzeba się osławiać. Uspokójcie się rejencie, a ochłonąwszy przyjdźcie do nas na lampkę hungaricum.
Nic nie odpowiedział Hrynicz, czoło spuścił, płakał i trząsł się, siedząc jak wkuty w miejscu.
Gdy się to dzieje, stary zadumany przechodzi ku kwaterze swej, a za nim dybie ów, któregośmy widzieli na konferencji u Hrynicza, szpiegując jego kroki. Dojrzał gdzie kniaź poszedł, zauważył dom i zniknął.
Jeszcze Hrynicz siedział w miejscu, gdy taż sama postać zjawiła się, ostrożnie wprzódy do domku jego zajrzawszy.
— A co!
Na to zapytanie zbudził się Hrynicz, spojrzał obłąkany, ale nic nie odpowiedział.
— Żyjesz Wmość jeszcze?
Znowu milczenie.
— Gdzie stary? co się stało? zabrał papiery?
— Zabrał! — odparł rejent.
— Masz tobie! masz! nowa robota! Po co mu je było oddawać?
Regent gorzko się uśmiechnął.
— Chcieliście żeby mnie zabił, a wybyście potem wytrzęśli co wam byłoby potrzeba!
— Radźcie, co tu począć!
— Sami sobie radźcie.
Przybyły kiwał głową, — Hrynicz dobył ze szkatułki kilkunastu sztuk złota i rzucił je na stół.
— Oto masz zadatek, bodajby go były ręce moje nie tknęły! Weźcie go sobie.
— Nie mamy pretensji.
— Weźcie go mówię, bo oknem wyrzucę, nie chcę waszych pieniędzy.
— Zwarjował czy co? — rzekł przybyły serjo. — Panie Hrynicz?
Ale regent odwrócił się i wyszedł do alkierza, zostawiwszy samego gościa, który zgarnął do waćka pieniądze, ruszył ramionami i poszedł.




W jednym z porządniejszych zajezdnych demów starego miasta, paradna kolasa kniazia Hołuba, nowego kniazia samozwańca, zastanowiła się była, i zapełniła ludźmi całą żydowską gospodę. Pierwszą izbę wybito, wymieciono, potrzęsiono tatarakiem i piaskiem, wykadzono smółką pomięszaną z ładanem. Na niewykwintne nosy pradziadów, była to woń przyjemna. Kobieta i dwóch mężczyzn, zasiedli właśnie za stołem i rozmawiali po cichu. Kobieta słuchała raczej, niżeli się mięszała do rozprawy żywej, dwóch towarzyszy podróży. Niebieskie jej oczy, zwrócone były na okno i ulicę, a ręka bawiła się z jasnych włosów pulsami.
Pierwsza jej młodość minęła, a jeszcze była piękną, o ile piękną być można, nie mając w twarzy wyrazu słodyczy i łagodności. Choć blondynka, miała ostre spojrzenie, a zmarszczone brwi dowodziły popędliwości. Z ubioru wnosząc, musiała być zamężną. Była to małżonka kniazia.
Dwaj towarzysze jej siedzieli na ławie naprzeciw siebie. Jednym z nich był mężczyzna, któregośmy widzieli u Hrynicza, drugi sam Hołub, a raczej Chołupski, mały, przysadzisty, czerwony aż do siności, z wąsami czarnemi, długim włosem kruczym, lewą rękę nosił bezwładną i po łokieć uciętą, tak, że próżny rękaw kontusza szastał mu się po boku; oczki małe, siwe, żywe, rzadka wypełzła brew, policzki kościste szerokie, czoło nizkie i fałdowane, usta zwisłe; oto były rysy jego twarzy.
— Tak tedy mościpanie Murdeljo, trzeba na de novo zaczynać.
— To prawda, że Hrynicz oszalał, albo mu co kto zadał; albo się tak zląkł, że ze strachu języka zapomniał.
— A co waści się teraz zdaje?
— Co mi się zdaje? czekać procesu, bronić się, a złotemi dowodami zabić papierowe.
— Gdyby się to udało, ale trybunał! Kto go wie! a może dowiodą uzurpacją imienia i w chłopy pójść każą?
— A cóż kniaź myślisz robić?
— Ot, wiesz aspan co! Pogadaćby z tym starym zakamienialcem, możeby był sposób ułożenia się?
— Nigdy, to kamień nie człowiek.
— Goły jak kamień!
— A dumny!
— Duma dziurami wychodzi.
— Dawnoby już wyjść powinna; przecie siedzi.
— A co wadzi spróbować?
— Zapewnie, — rzekła mięszając się kobieta, — coby to szkodziło zetknąć się z nim i pomówić?
— Albo myślicie, że chce?
— Jużciż!
— Nie chcę być posłańcem z tem żądaniem.
— Wmość zawsze dziwolągi roisz, mosanie Murdeljo z aprehensji i świdrzenia rozumem. A tu rzecz jasna. Co mam płacić w sądach i targać się z nim, — lepiej jemu. Są trzy liche wioski odłużone po Hołubach tamtych, które okupiłem, oddałbym im chętnie dla zgody.
— Kniaź go nie znasz, jeśli myślisz że się połakomi na pieniądze!
— Ależ ja nic od niego nie chcę. Niech tylko przyjmie do familji. Toż mam dowody, że abusive i fortuitive, pradziad przemienił nazwisko, a pochodzimy z prawych kniaziów ruskich Holubów jak i on.
— Tak się to W. miłości zdaje, a jemu wcale na wywrót.
— Wszak mnie nie zna? — spytał nagle Chołupski.
— Zdaje się.
— Sam idę do niego. Gdzie stanął? prowadź mnie waść; jużciż nie zje.
Murdeljo stanął przerażony.
— Kniaziu kochany, na śmierć idziesz! — rzekł.
— Jakto? targnąłby się na mnie.
— Czekanem w łeb, to będzie powitanie.
— Waćpan szalejesz!
Wmięszała się kobieta. — Niech kniaź idzie i spróbuje, ale wziąć ludzi i mieć się na ostrożności.
Murdeljo ruszył ramionami, i wyszedł zwołać ludzi.
W kilka minut potem od gospody jednej ku drugiej ciągnął się szereg, w którego środku szedł Chołupski i Murdeljo. Przyszli do drzwi Abrahama, hajduk spytał o kniazia, i siwy nasz starzec dumny, pogodny jak zawsze, w swej prostej odzieży, wysunął się na próg powolnym krokiem.
Na widok jego, Chołupski zmierzywszy okiem postawę, spotkawszy wzrok, rad się był cofnąć. Wstyd już było, — zdjął czapkę i z wielką grzecznością rękę wyciągając, zbliżył się.
— Pozwólcie, szanowny kniaziu.
— Kogoż mam szczęście powitać, — przerwał Ostafi?
— Kniaź Konstanty Hołub.
— Kłamstwo! — krzyknął płomieniejąc stary, — kniaziów Hołubów krom mnie a syna, nie ma więcej!
Chołupski czapkę trzymając w ręku nie wiedział co począć.
— To trybunał rozsądzi, — rzekł, — ale tymczasem nie lepiejby nam z sobą pomówić na osobności, a sprobować czy świętej zgody sami semotis arbitris, nie uczynim.
— Mości panie Chołupski, zawołał kniaź, — ja wszystko gotów na ulicy robić i otwarcie, bo żadnego szelmowstwa do chowania nie mam. Gadajmy gdzie jesteśmy.
Zaczerwieniony Chołupski tupnął nogą.
— Wmość mnie bezcześcisz!
— Rzekłeś, niech i tak będzie.
— Wmość mnie obrażasz!
— Gdyby?
— A zatem do szabel! — i plunął w dłoń chwytając za karabelę.
— Szlachcic tylko z szlachcicem bić się może mociumpanie. A jeśli się Wmości podoba kijem po grzbiecie dostać, gotowem mu dać.
Tych słów domawiał, gdy Murdeljo, Chołupski i cała jego czereda rzuciła się na starca. Z głębi gospody nadbiegł Dymitr, a stanąwszy przy ojcu i oparłszy się o wrota karczemne, dobyli szabel oba. Z Chołupskim było sześciu ludzi; ich dwóch tylko. — Ale starzec górował wzrostem, siłą i zręcznością nad wszystkich.
Dymitr bił się w obronie ojca.
Pierwsi co poskoczyli na Hołubów, oberwali zaraz po uszach, a Chołupski wywijając i machając, ostrożnie się jednak chował za swoich. Murdeljo krzyczał, zachęcał a cofał się. Jeden i drugi hajduk z objuszonym pyskiem ustąpił na bok, poczęto hałasować, zbiegła się kupa, a Abraham zatrzasnął drzwi gospody. Chołupski odszedł klnąc i machając szablą; Hołubom nic się nie stało. Stary widząc odchodzących, począł się śmiać szyderczo.
— Tacy wojacy, jaka szlachta! — zawołał, że go słychać było aż na drugim końcu ulicy, — więcej hałasu niż odwagi. Miałem dzisiaj jechać, ale żeby nie myśleli, że się ich boję, zostanę. Dymitr, rozsiodłaj konia.
Gdy się to tutaj dzieje, Chołupski powraca zażarty, gniewny, a co gorzej upokorzony, z pokrwawionymi hajdukami; kobieta towarzyszka jego, która całą wyprawę z okna widziała, przyjęła go śmiechem szyderskim tylko.
Ruszyła ramionami i odwróciła się, gdy mówić począł.
— Teraz tylko Waści braknie sprawę przegrać w trybunale, — dodała.
— Gdybym z torbami miał pójść, to wygram! — zawołał siadając i ocierając pot z czoła Chołupski.
— A ja mówiłem, — dodał Murdeljo, — nie trzeba było chodzić.
— Cóż mi się stało?
Murdeljo ruszył ramionami, spojrzał na kobietę i zamilkł. Po chwili wyszedł na miasto.
Wieczór już był, gdy powrócił z wesołą miną i podał papier Chołupskiemu. Ten wejrzał nań i rozpogodziło mu się czoło.
— Otóż mi gracz! — rzekł — to lubię! Teraz mamy go.
— Kawałek Hołubszczyzny może tylko.
— Ba bez domu i chaty, zobaczymy co zaśpiewa.
— Aby nie Bogarodzicę wojenną.
Zeszli się do kąta.
— A tymczasem, — rzekł cichutko Chołupski, — mnie także na myśl przyszło.
— Słucham W. miłości.
— On papiery odebrał?
— Tak regent mówi, a regent nie powinien kłamać, bo ma duszę w piętach.
— Nam potrzeba tych papierów koniecznie.
— Ich dwóch, — rzekł Murdeljo.
— A nas sześciu.... a las czarny.... a....
— Ich dwóch, nas ośmiu pędzić myśleli niedawno.
— Ba! to co innego! musiemy się zasadzić. Będą noclegować, napadniemy ich w śpiączki.
Murdeljo usta wykrzywił.
— Co i waść będziesz skrupulizować? Mojaż to wina, że zgody nie chce? Ja bronię imienia i własności.
Szlachcic się uśmiechnął.
— Waść nie piszesz się na to?
— Na zasadzkę nie; sprawa gardłowa. Nasadzić żyda i hajduków; a nam po co leźć w tę kaszę.
— Masz racją, to się zrobi; chodźmy się naradzić. Bez dachu, bez dowodów, dopiero im zagramy, aż zobaczym czyje będzie na wierzchu!
— Zobaczym! — zawtórował zamyślony Murdeljo, — zobaczym.
Poszli się więc naradzać, a kniaź Hołub z synem pozostali na noc w Łucku; ani uważali, że kilku ludzi ich przeciwnika wyjechali przodem wysłani; oni dopiero nazajutrz rano się wybrali. Pospieszając wybornie, mogli stanąć przed nocą jeszcze w Hołubszczyźnie; ale zaraz za Żydyczynem bułany począł mocno i coraz mocniej nalegać na nogę, tak, że stary zwolnił kroku, i stępo jechał dalej. Dymitr dotrzymywał ojcu, choć kary Wydżgi wyrywał się do domu. Odpoczywano kilka razy, opatrzono wszystkie cztery nogi bułanemu, ale w kopycie nie się nie znalazło, znać się podbił. To tylko zastanawiało starego kniazia, że rozejść się nie mógł, jak to najczęściej bywa, gdy koń zapadnie z rana, na pozór bez przyczyny. Jadąc stępo, ku nocy ledwie się dostali do karczemki na Majdanie, gdzie wprzód nocowali, i byliby może pociągnęli dalej, gdyby żyd znajomy dopatrzywszy zdala, że koń kuleje, nie namówił ich spocząć, a potem i pozostać na noc.
W Majdanicy nie było nikogo, żyd, żydówka tylko i bachory, ale w izbie świeże reszty jadła i napitku, w stajni siano za drabinami dowodziły, że niedawno ztąd ktoś odjechał. Nasi podróżni zupełnie o siebie spokojni, bo im na myśl żadna zasadzka nie przychodziła, roztasowali się bezpiecznie. Stary odpasał szablicę i postawił ją w kącie, zostawiając tylko tulich przy sobie. Dymitr poszedł do koni. Tymczasem dobrze zmierzchło, a żyd począł się przechwalać i napraszać ze starym miodem.
— Daj mi pokój, — odparł stary, — były czasy że się coś lepszego pijało! ale teraz — teraz woda, lub w potrzebie kieliszek gorzałki na pokropienie, a więcej mnie nie stać.
— Albo to W. miłość myślicie, że bardzo drogi, — spytał arendarz.
— Choćby był najtańszy, kiedy w waćku pusto.
— Co to ja o pieniądze proszę, czy co? potrząsając ramionami, — rzekł żyd.
— Ani ja o kredyt, — dumnie odpowiedział kniaź.
— Nu, to tak! — nalegając dołożył arendarz, — to już tak! Otóż wiecie co? nie odmówicie mi przecie, gdy poproszę na lampeczkę jak gościa.
Na te słowa stary, nie w ciemię bity, począł się licha domyślać i odparł:
— Kłaniam uniżenie, ale ja miodu nie piję nigdy.
— A kieliszeczek starej piołunówki?
— Coś mi niezdrowo, nie chcę.
— Właśnie że niezdrowo.
— U mnie woda lekarstwo.
Znudzony arędarz ruszył plecami, włożył ręce w kieszenie i wyszedł.
Wprawiony w podejrzenie kniaź Ostafi, przypasał znowu szablę do boku i usiadł plecami oparłszy się o ścianę, a głowę, sparł do spoczynku na stół.
I żyd i Dymitr zachęcali go, aby sobie siana posłać kazał, ale stary odpowiedział stanowczo, że się nie położy; Dymitrowi kazał ledz niedaleko i tak skończył się wieczór. Pogaszono światła, żydzi zaparli się w alkierzu, noc nadeszła, cisza panowała w około.
Było już z północy, gdy stary, który spał czujnie, zbudził się słysząc szelest i gadanie w komorze żydowskiej. Nadstawił ucha: arędarz przez okno szeptał do kogoś, ale nie słyszał co. Ostrożnie zbudził Dymitra i oba cofnąwszy się z miejsc swoich, mieli się w pogotowiu.
Po chwilce okno karczmy wysuwać się zaczęło ostrożnie i po cichu, zaczerniało pod niem, jakieś cienie ukazały się w podwórku. Lecz gdy pierwszy z ludzi zaczajonych nogę zarzucił na ławę, usiłując wleźć do karczmy z podwórza, stary nie chcąc profanować szabli, kijem stojącym w kącie, tak go płatnął, że upadł w podwórze nazad. Towarzysze jego na krzyk ten zerwali się z miejsc i co tchu poczęli uciekać. Dymitr nie zważając na ich liczbę, wysunął się oknem za niemi, i jednego który leżał powalony uderzeniem, przydusił, aby nie miał czasu uciec.
Żyd w alkierzu udając sennego głęboko, milczał uparcie.
Dymitr nie chciał puścić z pod siebie schwytanego, a lękał się, aby opamiętani towarzysze jego, nie przyszli go uwolnić.
Stary otworzył wrota i pomógł go zawlec do izby, poczem zatarasowano na nowo, okno zasunięto i zaczęto ogień rozpalać. Żyd spał. Dopiero gdy posłyszał jęki hajduka i poznał głosy, rozsunął drzwi swoje i wypadł cały przelękły. Ogień błyskał samemi skałkami rozżarzony w kominie. Stary kniaź stał z szablicą, a Dymitr kończył wiązać złodzieja.
Gdy się rozjaśniło dobrze, poznali oba Hołubowie hajduka, którego widzieli przy panu Chołupskim.
— A to ty ptaszku, — spytał stary. — Musisz być płatnięty za ucho, bo zdaje mi się, żem cię wczoraj rąbnął, gdyście z waszym panem przyszli do mnie w odwiedziny.
I odgarnął mu włosy, a zawiązana rana, nie dozwoliła powiątpiewać.
— To i dobrze, — rzekł stary, — dostawim cię do urzędu, a tam wytłómaczysz się po coś ty tu lazł nocką do nas. Panaś słuchał, niechże cię pan od szubienicy obroni.
Hajduk począł płaczliwie się wypraszać i stękać. Ból nogi, która ogromnie puchła, łzy mu z oczów wyciskał, strach gorzej bolał go jeszcze.
— Nie dostawiajcie mnie do urzędu! Kniaziu miłosierny. Pan panem będzie, a ja zginę.
— Boś i wart tego.
— Cóżem winien, że przykazanie spełniłem?
— A! to ci kazano?
— Aj! kazano i nagrodę obiecano, bodajby z nią razem przepadli!
— Cóż to ci przykazano?
— Napaść na was nocką i jakieś tam papiery odjąć wam.
Stary się uśmiechnął.
— Żyd był w zmowie? — spytał.
— A jakże! — wyjąknął hajduk.
— Nu! tobie dość za twoje, — rzekł kniaź, — będziesz miał naukę, abyś nie lazł gdzie nie powinieneś. Teraz żydowi trzeba dać poczęstne, wszakci-to on mnie i miodem myślał darmo traktować. Szkoda tylko ręki na niewiernego. Darowałbym ci całkiem winę, gdybyś się zmógł na danie mu pletni.
Krzyk powstał w alkierzu, do którego żyd się ukrył i zatarasował; żydzięta, żydowice wrzeszczały jakby je kłuto, hajduk próbował zwlec się na nogi, ale daremnie.
— Jak to było! — zapytał stary spokojnie. — Kto cię wysłał i wielu z tobą? gadaj chcesz-li być cały. O żydzie później pomyślemy.
Hajduk rozpowiadać począł, jak ich wysłano pięciu z Łucka, z obietnicą dobrej nagrody, jeśliby papierów dostali; jak żyd namówiony łatwo do współki przystąpił i t. d.
— Słuchaj! — rzekł rzucając talara Hołub stary, — oto masz za co kupić maści, a drugi raz nie wdawaj się w nic podobnego, bo z kim innym szyją-byś przypłacił. Niech ci to będzie nauką.
— Kniaziu! — rzekł hajduk, — daruj w imię Boże, wy wiecie że pan kazał i namawiał.
Ostafi ruszył tylko ramionami, wyjrzał oknem i widząc dzień szarzejący, posłał Dymitra po konie.
— Wasz bułany kuleje! — rzekł hajduk, — opatrzcie mu prawą nogę przednią; przewiązaliśmy ją umyślnie włosieniem, abyście nie stanęli na nocleg w domu.
— I żyd o tem wiedział?
— Powiedzieliśmy mu.
— Nu, zwlecz się jak możesz, bo ja jadę, a jadąc karczmę podpalę.
O kiju podniósł się zbity i wywlókł za wrota. Stary kniaź sam okna popodpierał, do koła opatrzył i nie zważając na krzyki żydowskie, wyniósł łuczyny zapalonej, którą pod wiatr w strzechę założył. Ranny wschodni powiew, rozdął wkrótce żagiew i dach ogromnie płonąć począł. Żydzi wydobywać się mogli, bo też Ostafi nie miał innej zapewne myśli, tylko im strachu narobić; ale co mieli, wszystko spalić się musiało. Leżący na gościńcu hajduk jęczał, żydzi wrzeszczeli, a nasi podróżni zwycięzko kłusować poczęli ku domowi.
Oba wszakże zadumani byli i myślący. Ostafi brew marszczył chmurno, i nie odzywał się do syna. Dobrą milę ujechali tak, nie mówiąc słowa do siebie, aż stary nareszcie głęboko westchnął i obracając się do Dymitra:
— Koniec końcem, nie ma potrzeby o tem wszystkiem słowa Eufrozynie mówić; mogłaby się niepokoić, a teraz już nie ma zaprawdę czego. To tylko zagadka, długo my tak z pazurów tego niecnoty szczęśliwie i cało wychodzić będziemy?
— Mój ojcze, Bóg za dobrą sprawą.
— W to, i ja ufam! Chołupski nie ustąpi, ale i ja nic także. Śmierć czyjaś dopiero.
I urwał.
— Widząc, że nas nie zmoże, zwłaszcza jeśli w trybunale wygramy, siądzie cicho.
— Miałby rozum.
— Wszak rejent przyrzekł?
— I podpisał cyrograf.
— Podpisał! — zawołał Dymitr. — Czy nie tego papieru to hajducy Chołupskiego chcieli?
Stary słysząc te słowa, stanął jak wryty, odwrócił się z konia.
— Co waść mówisz! — zawołał, — jeszczeby nas raz miał zdradzić?
Syn zmięszany ruszył tylko ramionami.
— Człek codzień w biedzie nieufniejszy. Szczęściem cyrograf przy mnie, podpisany przy świadkach, a dośćby go zapublikować, żeby Hrynicza zbezcześcić. Jeśli najmniejsze da o sobie podejrzenie, natychmiast w akta wniosę. Tymczasem nie ma co głowy suszyć. Napiszę tylko do niego o napadzie i spytam, czy nie z jego był namowy? Niech wie, żeśmy nie głupi. Nie! nie! — dodał potem — to być nie może! to być nie może!
Tak rozprawiając stanęli u wrót domowych. Eufrozyna była w ganku sama jedna z kądzielą. Piękna jej pełna godności twarz i postawa, zyskiwała jeszcze przy tem wieśniaczem zatrudnieniu. Rzekłbyś, heroina Homerowa ciągnąca nić na purpurowe szaty wojowników greckich.
Ujrzawszy ojca i brata, rzuciła szybko kądziel, która się potoczyła z ławy na ziemię, i stanęła w progu z uśmiechem.
— Witajcie! witajcie! — zawołała, — czekam z objadem. Miałam przeczucie, że ojciec powróci. Ale z czem?
— Może ci także powiedziało przeczucie? — spytał stary kniaź z uśmiechem łagodnym.
— Nie napróżnom go pytała. — To mówiąc pocałowała ojca w rękę, Dymitr ją w czoło.
— Widzę po twarzach, — rzekła za chwilkę wwodząc do domku, — że nic złego.
— A nawet dobre! — podchwycił stary. — Hrynicz najuczciwszy człowiek, sprawę obiecuje nam wygrać, a może, może wrócić do świetności, którą jeszcze miał mój ojciec, której ja już nie znałem. Może się podźwigniemy z tego upadku, ty pójdziesz bogato za mąż, a Dymitr ożeni się.
— Ja, za mąż? — spytała Eufrozyna, — nie mój ojcze, nie! Oddawna wybieram się jak wiecie do klasztoru Panu Bogu służyć i za was się modlić.
— Nie mów mi o tem, co mi serce krwawi, klasztor nie dla ciebie!
Weszli to mówiąc do światłej izby, w pośrodku której nakryty już stół białym, ale grubym obrusem, czekał na nich.
Dzban czerwony z piwem, dwie szklanki, kilka misek polewanych, a przed Ostafim srebrna łyżka misternie wyrobiona, spadek lepszych czasów, całe nakrycie stanowiły. Inne dwie łyżki w kształcie konch, wytarte z pozłoty i zużyte, leżały przy siedzeniach Eufrozyny i Dymitra.
— Siadajcież! siadajcie! objad przygotowałam wyborny. Najprzód chołodziec litewski, bliny ruskie, a w ostatku pieczeń sarnia. Choć króla przyjmować.
To mówiąc zwinęła się dziewczyna i wyszła, stary siadł, ukroił chleba, przeżegnał się i spuścił głowę.
— Magdo! Magdo! — dał się słyszeć głos Eufrozyny, — podawaj chołodziec! — Za tym weszła stara kobieta wysoka i chuda, ale uśmiechniętej twarzy, niosąc w rękach ogromną misę głęboką chołodźcu.
— Jak się masz Magdo?! — zawołał stary.
— Czołem W. miłości, — odpowiedziała kobieta stawiając potrawę. — Witam was z drogi.
Stara i jedyna sługa Hołubów, która wychowała Eufrozynę i Dymitra, miała jak widać swoje prawo, bo stanęła za krzesłem młodego Hołuba i uśmiechając się dobrodusznie dodała:
— Jedźcież, a smakujcie, kniazięta moje, a potem podziękujecie starej Magdzie, bom się i raków postarała.
Drzwi się otworzyły i łysa głowa z brzuchem p. Wydżgi pokazała się w nich.
— Niech będzie pochwalony! Oj! do stu haków, a to objad! przyjdę później!
— Mości Wydżgo! zawołał porywając się Ostafi, — a chodźcież, a chodźcie-no! toć nie pogardzicie naszym biednym objadkiem. Chołodziec was prosi.
— Ba! do stu haków, ale bo to w objad wleźć.
— Pozwólcie choć podziękować za konia!
— Za co tam dziękować! za co dziękować! a dobrze się jeździło?
— Dobrze i pomyślnie, — odrzekł Ostafi. — Karuszek obrok je w stajni, nie chciałem go głodnego odprowadzić.
— A pan jego na chołodziec się wprosił, do stu haków, — rzekł Wydżga. — Ale bo nie myślałem żebyście tak późno jedli. No! no! dam się uprosić! A i raki! i raki!
— Magda, która raków już piec nie może, — rzekł stary żartobliwie, — stara się je choć gotować przynajmniej.
— Zawsze to mości książę przypomnienie młodości, — dodał Wydżga zasiadając, — dulcis recordatio praeteritorum, okrom tych plag, co się w szkołach za praeterita brało, bo to nie dulcis. A co w Łucku słychać?
— A co? nic! cisza! choć tam gadają o wojnie i o pospolitem ruszeniu.
— Gadają? patrzaj go! gadają już! To i wygadają. Ono co wici nie widać. A dokąd?
— Różnie różni, a o Wołoszy najwięcej prawią.
— Ba! otóżem się do tego zawsze spodziewał i konkludowałem. Od dawna obserwuję, że kruki wszystko na Wołosz w tamte stronę lecą; będzie trupa.
— Aby nie naszego.
— Wszelakiego, do stu haków! Gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają. Proszę kniazia, a więcej tam co? o królu?
— To co i zawsze. Katolicy go chwalą, heretycy wieszają, a malkontenci i rokoszanie jezuitów mu wyrzucają; każdy wrzeszczy póki mu gardła starostwem nie zapchają.
— Tak to jest, — rzekł Wydżga, — na przyszły sejmik i ja się nauczę listy pisać niby anonime, żeby aż w Warszawie wiedzieli, że i ja żyję, a chlebska mam omal. Nie widział kniaź kogo?
— Krom Hrynicza, — odrzekł stary.
— Cóż ten kauzyperda?
— Obiecuje.
— Cacanka! Ale zajrzeliście mu w oczy, jak mu ze ślepiów patrzy? czy nie Judaszem?
— Nie! nie! były pozory ale fałszywe. Teraz czysty, jak bursztyn.
— A na kiedyż wygrana wasza?
— Tego przewidzieć nie można.
— Chałupscy stają?
— Zdaje się, że nie zrzekną się procesu, zgoda niepodobna, a ja nie puszczę póki się nie wylegitymują.
Tentent na dziedzińcu dał się słyszeć.
— Co to jest? — porywając się zdziwiony zawołał stary. — Co to jest?
— Ktoś jedzie!
— Do mnie! to być nie może.
— A! to Klimowicz!
— Klimowicz! rok go nie widziałem — rzekł stary kniaź — a i pieniądze mu się należą, których nie mam. Pewnie po nie przyjechał, i piwa mało, a on biedaczysko lubi wąsy maczać.
Gdy to mówili, wchodził już zapowiedziany Klimowicz; był to szlachetka niedostatni, którego rodzice spanoszyli się u Hołubów służąc. Sławny ze swego skąpstwa, odziany w letnią kontusinę, pokorny, zjawił się w progu Klimowicz, ale zmarszczony i zafrasowany.
— A witajże, siadaj, i chlebem i solą i dobrą wolą nie gardź!
Klimowicz niziuchno się ukłonił, podrapał po szpakowatych włosach, zmrużył jedno oko, wąsa jak miał zwyczaj zakąsił z lewej strony — milczał.
— Pewnie ci pieniędzy pilno, że tak kwaśno stoisz — spytał kniaź.
— Nie, nie... ale...
— Cóż takiego?... Jak tylko nie o pieniądze chodzi, będziesz miał co zechcesz!
— A! o przebaczenie tylko przyjechałem!
— O jakie!
— Głupstwo się zrobiło, kniaziu!
— Nic o tem nie wiem; ale cóż przecie?
— Wstyd już i mówić.
— Powiedźcież-no, bo ja się nie domyślę.
— Ot! w przeszłym miesiącu naparło mnie, musiałem kniaziowski skrypt przedać. W głowie mi nie było, żeby to z jego jaką przykrością być miało.
— Sprzedałeś waszmość swój skrypt — rzekł chmurząc się kniaź — miałeś prawo! źle to zapewnie ale cóż począć! A komu?
— Sprzedałem go Tarasowiczowi, a Tarasowicz...
— A! i ten sprzedał, nosili się z nim dobrze! — rzucił starzec, siadając na pozór spokojnie i kryjąc boleść przed dziećmi. — Komuż sprzedał?
— Nie zaraz go sprzedał, bo niepoczciwy wyrobił wprzód cichaczem tradycją na Hołubszczyznę.
Stary kniaź ścisnął Klimowicza za rękę, chcąc go uprzedzić, aby nie mówił dalej, ale już było po czasie. Szlachcic tylko uczuwszy rękę kniazia, cofnął się precz siny i zbladły.
— Jak Boga kocham! jak mi żona i dzieci miłe, jam temu nie nie winien.
— Winien, nie winien, mów waść do końca. Któż nabył tradycją?
Klimowicz nie mógł wymówić.
— Kto ją nabył? — powtóre spytał kniaź.
— Ja W. miłości powiem — przerwał Wydżga — to się domyśleć łatwo, Chołupscy!
— Chołupscy! — powtórzyli wszyscy.
Klimowicz głowę zwiesił.
— A zatem trzeba się nam z Hołubszczyzny, z ostatniego kąta wynieść! — rzekł poważnie wstając stary i obejrzał się na dzieci.
Dymitr stał z jasnem okiem i podniesioną twarzą, Eufrozyna zdawała się nie uważać nawet co mówiono.
— Dla miłości Chrystusa, daruj mi, kniaziu! — łykając ślinę i zagryzając wąsa dodał Klimowicz. — Jeśli do tego przyjdzie, ja pieniędzy nie mam, ale przenieście się do mego domu.
— Dziękuję! dziękuję! znajdę dach dla starej głowy, nie chcę więcej naprzykrzać się jegomości.
To mówiąc, odwrócił się Ostafi.
Klimowicz wziął czapkę i usunął się w kąt, nie mając co począć.
Kniaź Hołub myślał, Eufrozyna uprzątała na stole, Dymitr patrzał w oczy ojcu.
— Co się Wmość kniaziu tak zamyślił? — spytał Wydżga.
— Jest o czem; myślę, gdzie dzieci zaprowadzę.
— Ba! a jużciż do sto haków! nie gdzie, tylko do mnie. Teraz, Bóg świadkiem, złamanego szeląga nie wymieciesz u mnie; ale pod św. Jan zapłacę tradytora i wprowadzę napowrót do Hołubszczyzny.
Kniaź stary, któremu dwie łzy błyszczały w oczach, uścisnął milcząc Wydżgę.
— Jeśli innej rady nie znajdę, przyjmę pomoc waszą. Ale będziemy ci chleb zjadając, pracować poczciwie.
— Co to ja już do stu haków taki hołysz, żebym się czem podzielić nie miał — junacząc zawołał Wydżga.
— Ja także dam ofiarę — rzekł zcicha Klimowicz.
Kniaź nic nie odpowiedział.
— Do roboty! — rzekł do syna — chodź waść pakować się a przewozić z rzeczami.
I ścisnąwszy jeszcze raz rękę Wydźgi, wyszli kniaziowie. Klimowicz widząc się opuszczonym, bo i Wydżga ruszył po furmanki, wyszedł, siadł na wózek i odjechał. Eufrozyna została samą, chwilę zdawała się dumać, potem otrząsnęła głowę, jakby myśli chciała z niej zrzucić i zaczęła się krzątać.
— Co to jest! co to jest! — z krzykiem i płaczem spytała wpadająca Magda — co za nowe nieszczęście? Kniaź stary poszedł pakować! albo nas i z tego kąta pędzą?
— Podobno, moja kochana — smutnie odparła Eufrozyna — i my dwie tutaj tylko zawadą.
— A któż będzie śmiał ostatnie przytulisko Holubów zająć?
Eufrozyna ruszyła ramionami.
W przygotowaniach upłynęła dnia reszta. Stary Ostafi słowa nie wyrzekł narzekając, nie poskarżył się, nie odezwał, przygotował się do ustąpienia tylko w milczeniu, i cała rodzina wieczorem siedząc na tłumoczkach i zniesionej reszcie sprzętów, milczała. Eufrozyna z suchem okiem, ale rozpalonemi policzki, wiązała w chustkę wielką niedostatnie swoje stroje niewieście.
Na odgłos jadącego wózka, co rzadko się trafiało, stary zadrżał, wstał, obejrzał się i usiadł znowu. Dymitr wyszedł zobaczyć, wszyscy czuli, że ktoś z urzędu jechał pewnie tradować.
W istocie, obcy człowiek wszedł z pokłonem do izby. Był to nie młody już mężczyzna, kulejący na jedną nogę i podpierający się na lasce, ciemno ubrany; twarz jego blada, nic nie mówiła, prócz że dowodziła przebiegłości, serce i skłonności nie malowały się na niej.
Na powitanie wstał kniaź poważnie i podsuwając ławę, rzekł:
— Któż jesteście?
— Dowmund, mecenas lubelski... Kniaź Hołub?
— Ja jestem.
— Mogę chwilkę pomówić z wami?
— I owszem; w sprawie jakiej?
— Tak jest.
— Proszę, usiądźcie choć na tej ostatniej ławie niepokrytej; ubóstwo nie srom, czem bogaty, tem rady.
Głową tylko kiwnął na to prawnik i usiadł.
— Cóż mi powiecie?
— Przyjechałem oznajmić wam...
— Może o tradycji?
— Tak jest, a razem..
— Nic więcej na to odpowiedzieć nie mogę, prócz: zabierajcie choćby dziś.
— Lecz gdyby był sposób?
— Nie mam sposobu, bo nie mam pieniędzy.
— Gdyby był sposób nie tylko zachować was przy Hołubszczyźnie, ale powrócić wam większą część majętności ojcowskich: Hołuby, Hładne i Troski...
— Gdyby był sposób — rzekł stary — a sposób uczciwy, radbym mu był.
— Któżby śmiał kusić na złe! możecie milczeniem i małą powolnością uzyskać to wszystko.
— Rozumiem! — rzekł stary. — Byleby stary Hołub, młodych dudków, co się w gołębie chcą podszyć, nie dziobał.
Prawnik milczał.
— Wmość jesteś szlachcic? — spytał kniaź.
— Stary szlachcic na Litwie. Dowmundowie znani są jeszcze in paganismo.
— Gdyby cham jaki przyszedł wmości prosić: daj mi się Dowmundem nazywać, cobyś rzekł?
— Rzekłbym mu: dowiedź, żeś Dowmund.
— I słuszna. Ja nic innego nie mówię.
Znowu było milczenie.
— Lecz pocóż wzywać sądy, aby rozstrzygały, nie lepiej samemu się rozpatrzeć w dowodach? W naszej rzeczypospolitej, z powodu wojen a zamięszania, migracji różnych i powszechnego szlachty pobratymstwa, nieraz jednoplemienni o sobie nie wiedzą, osiadłszy jedni od drugich daleko, nieraz prawym następcom dowodów brakuje, nieraz...
— Nieraz też szwab, co łokciem mierzył z pradziada, lub zbogacony chłopisko pod herb cudzy się wszyje.
— Bywa i to, aleć o dowody prostą.
— I ja też.
— A widziałżeś je sam? — spytał prawnik.
— Nie, ale wiem, żem ostatni z synem.
— Zkąd, z tradycji? Czemu nie wejrzeć w papiery?
— Podrobione być mogą.
— Toby uznać łatwo.
— Nie mnie.
— Ja was zaręczam.
— O cóż chodzi, skoro tradować nie przeczym — rzekł stary wstając — biorę tłómoczek i wyjść mogę zaraz.
— Tułać się na starość!
Stary westchnął tylko:
— Wola Boża, a wola Jego święta.
— I dzieci, dzieci wieść na nędzę i niedostatek, na upokorzenie, na upodlenie może.
— Mości panie! — zawołał grzmiąco Hołub — nędza, niedostatek, ale nigdy spodlenie!
Prawnik głową tylko ruszył.
— Za nędzą często idzie zepsucie.
— Ale nie zawsze, a gdy poczciwa krew płynie w żyłach, lepiej umrzeć, niż się spodlić.
— Cóż kniaziu zyskujesz na uporze? Gubisz siebie, gubisz dzieci, gdy jednem słowem zapewnić im możesz byt dobry, i majętność, i świetność dawną imieniu.
— Imię zginie, ale go nikt prócz nas nosić nie będzie.
— Przepraszam — rzekł mecenas — imię wasze może się dostać nieprawnie, gdy wygaśnie ród, komukolwiek, a tą drogą, którą idziecie, utrzymać go, spodziewać się nie można. Wyście starzy, syn musi służyć żołniersko, to chleba zabraknie.
Kniaź powiódł ręką po czole i żywo potem rzucił się ku drzwiom, snać się lękał poddać, bo zawołał na dzieci, i dźwigając tłómoczek ostatni, chciał zaraz ustąpić.
— Stójcie! jam nie tradytor! — rzekł Dowmund — posłany byłem z propozycją, odchodzę, żal mi was.
Stary nic nie odpowiedział, uśmiech tylko gorżki prześliznął mu się po ustach.
— Moście Dowmundzie — rzekł później — noc już naszła, póki to mój dom jeszcze, winienem w nim gościnność. Jeśli chcecie przenocować, miło mi będzie, jak potrafię was przyjąć. Znajdziem kątek.
— Dziękuję, muszę spieszyć, czekają na mnie. Tradycja idzie w ślad.
— Może przyjść, jesteśmy gotowi — dodał kniaź.
Prawnik jeszcze raz spojrzał na starca, wzruszył ramionami, jakby się dziwował jego dziwnej wytrwałości, pokłonił się, odszedł i odjechał.
Oni we troje zostali sami.
Nakoniec dogasał ogień, oświecający nagie ściany, odarte ze zwykłych sprzętów i widocznie bliskie opuszczenie domostwa. Kniaź Hołub obejrzał się po niem, a wspomnienie lat przebytych w tej pochylonej chacie, urodzonych tu dzieci, straconej żony, minionych najważniejszych chwil życia, wycisnęło mu dwie łzy, niewidziane przez nikogo. Syn i córka stali w milczeniu, i oni boleli, ale nie śmieli pokazywać boleści, aby nią ojcu nie dojeść.
Nazajutrz rano przybył urząd tradować, i Hołubowie ustąpili, ostatni raz rzucając okiem na stare domowstwo. Wynieśli się do Wydżgi.
Przejdźmy i my za niemi.
Wyborny i poczciwy to był człowiek pan Wydżga, ale miał wielką jedną wadę: był żonaty. Żona zaś jego zdawała się wziętą przez antycypacją z przyszłych satyr Opalińskiego, lub z pism Klonowicza. Była to, grzecznie mówiąc, jędza piekielna.
Poczciwy szlachcic znosił ją jak krzyż Pański, za grzechy ofiarując pożycie domowe. Pomimo srogiego, a często powtarzanego, przysłowia, podobnego do klątwy, jakiego używał pan Wydżga, był to w gruncie człowiek łagodny, nadto nawet łagodny i powodować się dający. Przyrzekłszy przytułek Hołubom, odszedł do siebie z myślą tęskną, jak o tem żonie oznajmić? jak jejmość to przyjmie?
Nie dochodząc do ganku, ujrzał ją próbującą tyczek u fasoli.
— Patrzajcie próżniaka! — zawołała ona biorąc się w boki — idzie od tych swoich kniaziów znowu, zamiast coby miał do soch... Panie Erazmie! panie Erazmie! a to waszeć znów u kniaziów baraszkował?
— Hę! hę! do stu haków! albo co? albo to nie mogę iść gdzie mi się podoba? Zapewne, żem był u Hołubów. Oto nie wiesz jejmościuniu, co za dziwy znowu u nich.
— Golizna! co za dziw — odparła pani Salomea.
— Ba! ba! nowy niespodziany wypadek!
— Jużciż nie pobogacieli?
— Całkiem przeciwnie.
— Tego się i spodziewać było można.
— Jakto jejmość penetrujesz losy ludzkie! Ot tradują ich za dług Klimowicza i tandem głowy gdzie położyć nie mają.
Jejmość na te słowa wyskoczyła z ogrodu furiosa.
— Eh! eh! pewniuteńko ich do siebie przygarniasz?
— A jużciż nie co, do stu haków.
— Co to! magnat czy co? a to szalony człowiek i ani mi się waż, bo ich przepędzę sromotnie.
— Jejmościuniu, ostrożnie. Najłagodniejsze stworzenie rozdrażnione kąsa. Nie życzę próbować! mogłaby jejmość pokutować — rzekł zaczerwieniony pan Wydżga.
— Co to? śmiesz mi grozić? hę? a! trutniu, a! próżniaku, chcesz swoje i dzieci dobro, gorżko przezemnie zapracowane, lada włóczęgom rzucić, roztrwonić?
— Jejmościuniu! — odparł Wydżga — Hołubowie będą mieszkać u mnie.
— Nie będą.
— Jejmościuniu! dalipan obuszkiem skropię.
— A no spróbuj!
— Panie Jezu! daj cierpliwości! — rzekł szlachcic ruszając ramionami, a zebrawszy się na odwagę, dodał: — Tak chcę i tak będzie. Pamiętaj wasani, że tem co szafuję, mojeć dobro, nie wasze, moja ojcowizna. A jej tu nie dobrze, nie trzymam, ruszaj do swoich i na swoje, nie zapłaczę. Hołubowie znajdą przytułek u mnie.
Pani Salomea rozfochała się, potem rozpłakała. Wydżga odszedł nie zważając.
Zaledwie ustąpił, tupnęła nogą, otarła oczy i z cicha dodała:
— Dobrze! niech się sprowadzą, nie pobędą długo, dojem im do żywego.
Ciężka musiała być dola ludzi, co pod dach tak zakłóconego domu uciekać musieli. Wprawdzie wiedzieli oni po trochu, jako sąsiedzi, co się działo u pana Wydżgi, nie wyobrażali sobie jednak w zupełności, co ich tam czekało.
Zaraz nazajutrz rozpoczęły się nieznośne dla ludzi nie zwykłych żyć na łasce utrapienia. Wydżga całem sercem przyjmował, ale jejmość co krok płatała niewidocznie figle. Z alkierza dolatywały Hołubów jej narzekania (w chwilach, gdy męża nie było) na ogromny ekspens, na niedostatek, na straty, na niewygody. Staremu Hołubowi włosy na głowie powstawały, Eufrozyna porwała się z kufra jak obłąkana i poczęła zbierać rzeczy, jakby uciekać chciała. Gorzka myśl, że nie mieli gdzie się podziać, wstrzymywała ich i kazała na chwilę boleść w sercu stłumić. Łzy często nawiedzały powieki. Wydżga o tajemnych żony dziełach nic nie wiedział, a pani Salomea z całą przebiegłością kobiecą pracowała nad wypędzeniem gości.
We trzy dni po sprowadzeniu się tutaj, rankiem nie postrzegł stary Eufrozyny. Myślał, że musiała wyjść na przechadzkę ku staremu ich domowi, ale gdy jej do południa nie było, gdy i po obiedzie nie ukazała się, rozruch wielki powstał i Dymitr z ojcem rozbiegli się szukać jej. Napróżno. Cały dzień zszedł w niepokoju i domysłach. Wydżga na karuszku dotarł aż do miasteczka najbliższego i późno dopiero w nocy przywiózł nareszcie wiadomość nie pocieszającą.
Eufrozyna, jak w owych czasach prawie wszystkie ubogie dziewczęta, nie umiała pisać, nie mogła więc uchodząc z domu, zostawić o sobie wiadomości. Dopiero w miasteczku podyktowała pismo do ojca, które Wydżga przywiózł.
Przełożona klasztoru panieńskiego w Dubnie, była krewną Hołubów, bo się rodziła z kniaźny Hołubówny, stryjecznej Ostafiego. Z nią potajemnie zniosła się od dawna Eufrozyna i zamówiła przyjęcie w klasztorze. Donosząc ojcu u ucieczce, kończyła temi słowy:
„Boleć was to będzie, ojcze kochany, że tracicie dziecko, które stare wasze dni słodzić powinno. Ale Eufrozyna twoja zostawia ci Dymitra, sama pod skrzydła Boże ucieka póki czas, bo na świecie nie ma dla niej nic, prócz głowy siwej ojca, coby trzymało i wiązało do niego; nie mnie mąż, nie mnie przyszłość. Nie trap się ojcze, dobrze mi będzie w klasztorze, lepiej niż tam, gdzie co dzień musiałeś się lękać o mnie, abym imienia mego nie zamieniła na inne, ciebie niegodne. Żegnaj mi ojcze, żegnaj, a jeśli przebaczysz, przybądź kiedy pocieszyć Eufrozynę.“
Staremu zimny pot wystąpił na czoło blade czytając.
— Dobrze rzekł cicho — dobrze zrobiła, poczciwa krew! Tak, jej klasztor, Dymitrowi szablica i koń, a mnie grób lub kij i torba.
Pani Salomea klasnęła w dłonie w alkierzu.
— Ot już jednego się pozbyłam!
Wydżga smutny klął: — do stu haków! — i chodził kolący jak szczotka, zły jak rzadko bywał. Nie bez przyczyny trochę żonie przypisywał nagłą i niespodzianą Eufrozyny ucieczkę.
Nazajutrz potem kniaź Ostafi wstał rano, przewrócił tłómoki, przerzuci! papiery i zawołał Dymitra.
— Kiedy cierpieć — rzekł — to cierpienie, jak lekarstwo gorżkie, jednym haustem połknąć potrzeba. Ty mój kochany Dymitrze pojedziesz się zaciągnąć gdzie wojskowo.
Dymitr zbladł, ale nawykły do posłuszeństwa — milczał.
— Nie masz co tu robić — dodał Ostafi — cudzy chleb jemy, a i nie bardzo chętnie go nam dają. Waść młody, czas na życie pracować i przyszłość wyorać sobie.
— Jakże ciebie ojcze zostawię?
— Jak, jak Bóg zrządził! sierotą na starość, ale o to mniejsza, byleby wam było dobrze. Ja jeszcze rady dam sobie. Co jest lepszego, kosztowniejszego ze starych pozostałości, oddam tobie, jedź, konia weźmiesz, jeszcze z biedy ci posłuży, póki lepszego nie dostaniesz. Sapiehowie z Rusi nam znani, nasi dawni opiekunowie, przyjmą cię na swój dwór. Jedź do kanclerza, ma swoje wojsko, weźmie cię. Zostaniesz dworzaninem wreszcie, jeśli w regimencie nie będzie miejsca.
— A ty ojcze?
— Ja? Co waści do tego. Ja sobie rady dam. Dziś, jutro wybieraj się z Bogiem. Nie ma tu czego siedzieć.
W ostatnich słowach starego, znać było głębokie, smutku pełne, ale pokryte umyślnie uczucie. Podniósł wypogodzone czoło.
— Dopilnuję tu Hrynicza i naszej sprawy; będę miał oko na Eufrozynę, dowiem się jak tam jej jest. Waść jedź, mówię jedź.
Na te słowa wszedł pan Wydżga.
— A dokąd-że to? do stu haków? — spytał.
— Ha! mój przyjacielu, w świat szczęścia szukać.
— Coś to wygląda, jakbyście od mojej kochanej Salusi uciekali; prawda, że język djabli, ale wiecie kniaziu, że przecie ona tu nie rządzi, tylko ja. Baba językiem miele, a ja swoje robię.
Tak zawsze pocieszał się zawojowany pan Wydżga, perswadując i sobie i drugim, że jest panem w domu.
Kniaź się uśmiechnął.
— Nikt nie ucieka — dodał — bardzo nam tu dobrze, ale kochany panie Erazmie, nie przeto już nie myśleć o sobie. Eufrozyna sama się rozporządziła, toć mnie tylko Dymitr został, a chce się władzy ojcowskiej użyć, póki jest na kim — dorzucił uśmiechając się z przymusem.
— Ej! rozmyślcie-no się do stu haków, a czy będzie dobrze?
— Ślę go do Sapiehów, niech chłopiec służy, a przyszłość sobie wypracuje.
— A macie go z czem słać? — spytał ciszej Wydżga.
— Jakto, z czem?
— Bo, odpuśćcie mi przypuszczenie, może wam brak grosiwa?
Stary się zarumienił.
— O, o! myślicie! — dodał — nie znajdzie się jeszcze? znajdzie.
— Mam kilka talarów bitych, o których Salusia nic nie wie — jeszcze ciszej dorzucił szlachcic.
— Jakiem poczciw — rzekł kniaź — nie potrzebuję, nie, nie.
— Ej! rozmiarkujcie-no się — dorzucił Wydżga — bo wiecie co? Ot, powiem prawdę, te trocha pieniędzy, com je schował przed żoną, korci mnie i piecze, nie ma co z niemi zrobić. A nuż się dopatrzy, a zacznie paplać, a pytać, a tego, a owego?
— Cóż, boicie się?
— Ja się boję! do stu haków! jabym się miał bać podwiki! Tfu! do dwóch-set haków, tfu! Ale widzicie, widzicie. Głupstwom-bo zrobił, po co było chować? żona ma swoje prawa.
— Więc jej oddajcie, my jeszcze nie tak potrzebni — rzekł Hołub. — Krom pieniędzy, daję nieco klejnocików starych Dymitrowi.
I otworzył pudełeczko czarne, nie wielkie, starannie sznurkami powiązane, spoczywające na dnie kuferka.
W niem błyszczały pierścienie, zapinki, manele i inne kosztowności grubej staroświeckiej roboty, ale wysokiej wartości.
— Widzicie — dodał — trzeba takiego wypadku, jak odjazd Dymitra, żebym się pamiątek zbywał.
— Ale wy tu macie za co choć wioskę kupić! — rzekł zdziwiony Wydżga.
— Może, nie wiem! dla mnie to rzeczy droższe nad wszystko, bo do nich przywiązane są wielkie wspomnienia. Ta zapinka od kity dostała się pradziadowi na Rusi, gdy posłował do wielkiego księcia litewskiego; ten pierścień pochodzi z daru Zygmunta Starego; ten łańcuch, datek kniaziów Ostrogskich, z któremiśmy byli krewni, póki szczęście służyło... Dymitr sprzeda co z tego i będzie miał się czem poprzeć. Oddaję mu wszystko w tej nadziei, że chyba do głodu przywiedziony, pozbędzie się pamiątek naszych.
I uściskał syna za głowę go wziąwszy.
Wydżga odszedł ramionami ruszając.
We trzy dni objuczony koń bułany niósł nieprzytomnego Dymitra ku Litwie.
Ojciec stał w progu i za nim poglądał okiem; serce tak mu się ściskało, że płakać nie mógł.
Gdy go już widać nie było, gdy las zakrył podróżnego, przeżegnawszy drogę i cztery świata strony, wszedł do alkierza.
— Ot, i dwoje! — rzekła śmiejąc się pani Salomea. — Starego wygnam łatwo — dodała.
Jakoż i stary się coś krzątał, jak gdyby ku podróży.
Wydżga, który przyszedł grać z nim dla dystrakcji w warcaby, znalazł go zamykającego kufer, wytrząsającego rzeczy swoje.
— A to co? — spytał.
— Nic, wybieram się tylko! — rzekł stary.
— Jakto? gdzie? co?
— Pożegnam was.
— Ty? wy? nie żartujcie, chcielibyście mnie opuścić?
— Muszę — rzekł stary — muszę, pójdę pilnować Hrynicza i sprawy.
— Dokąd?
— Nie wiem, do Łucka, może do Lublina wypadnie.
— Jakto, pójdę? — spytał Wydżga — szlachcic piechotą?
Stary głową trząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — teraz mnie nie marzyć tem, co było, co być mogło. Zmienię imię i rzucić muszę kniaziowstwo w kąt, wziąć torbę, kij i ruszać, pilnować zdala Hrynicza. Jestem sam, wolny, a nim śmierć zaskoczy, dzieciom, drogą dziadów puściznę oddam w całości.
— Śni się wam! śni do stu haków! — zawołał Wydżga.
Ostafi wstrząsnął głową.
— Tak być musi!
— Ale co się wam marzy! W waszym wieku piechotą w świat!
— I bez grosika — dodał kniaź — to też już od dziś nie stary wasz Ostafi, ale brodaty i nieznany włóczęga, co się dobrowolnie zapiera imienia i składa je jak ludzie składają piękną suknię, idąc w drogę, by jej nie zbrukać.
Wydżga się zamyślił, ruszył ramionami.
— Dajcie pokój, bo ja na to nie pozwolę.
— Pozwolicie, musicie pozwolić — powolnie dorzucił stary. — Moje rupiecie, reszta gratów zostaje u was, ja ruszam nie bawiąc.
— Ale na Boga miłego! to wszyscy uciekacie, jak z zapowietrzonego domu!
— Nie, kochany Erazmie, idziemy, bo musiemy.
— A! i stary rusza! — dodała pani Salomea za drzwiami — chwała Bogu, ot i reszta.
— Śmiertelną będę do was miał urazę — rzekł Wydżga.
— Nie, nie, darujcie, ja muszę, ja powinienem pilnować Hrynicza. To los dzieci stanowi, niech choć imię mają, gdy nic więcej.
Spierali się tak cały wieczór, ale żadne perswazje nic nie pomogły.
Rano do niepoznania przebrany kniaź stary, z sakwą na plecach, kijem w ręku, z brodą, którą od kilku tygodni puścił umyślnie rosnąć jak chciała, w długiej sukni ciemnej, stał w ganku.
Pan Wydżga płakał, a pani Salomea wziąwszy się w boki, jak to bywało, kiedy rada sobie była, chodziła po opróżnionej izbie, gdzie tylko kuferki i sprzęciki Hołubów zostały.
Podszedł ku niej stary.
— Przyjmijcie odemnie — rzekł jej — przy pożegnaniu pamiątkę, niczem nie mogę za wdzięczyć serca i gościny waszej.
Pani Salomea skrzywiła się; on mówił dalej;
— Weźmijcie od starego przyjaciela tę drobnostkę na niezabud.
To mówiąc, wyjął pierścień z papieru i podał go pani Salomei, której oczy zabłysnęły chciwością i radością. Pierścień wart był, komu nie potrzeba, kilkaset złotych ówczesnych.
Dar był prawdziwie książęcy.
— Ależ kniaziu — rzekła sromając się niby — to rzecz droga.
— Może, nie wiem. Sprzedać jej nie mogę, bo to sygnet babki, niech wam służy. Była to zacna matrona, co życie całe poświęciła ubogim, kalekom i miłosiernym uczynkom, straciła dla nieb wniosek swój i co miała; jeden ten sygnet pozostał. Weźcie go, proszę, wy co tak pięknie cnotę gościnności pełnicie.
Pani Salomea zapłoniła się, zaczerwieniła, a stary umknął prędko ku gankowi.
Tu jeszcze czekał nań, chcąc wstrzymać, pan Wydżga.
— Nie... pójdę... muszę — odpowiedział kniaź biorąc kij.
— Ale ja tu sam zostanę, tu umrę z tęsknoty — rzekł szlachcic — ja do was przywykłem, jak do rodziny, cóż pocznę?
— Zobaczym się, odwiedzę was.
— Kiedy?
— Nie wiem! Do zobaczyska!
I postąpił z ganku.
— Niech was choć przeprowadzę! I lampeczkę miodu na drogę.
Chętniej niż zwykle pani Salomea przysłała miód stary, a szlachcic do łez rozczulony, na kraj lasu wyprowadził gościa. Tu jeszcze, siadłszy na mogile, gadali długo z serca w serce i popłakali się znowu, i uściskali jeszcze, aż Ostafi gwałtem oderwał się od Wydżgi i poszedł żywo w drogę ku Łuckowi wiodącą.
Pani Salomea czekała na męża w ganku, bo się lękała, aby nazad starego nie sprowadził, a zobaczywszy że sam powraca, zawołała do siebie:
— No! teraz my znowu sobie panowie! pozbyli się ich z domu, chwała Bogu.
W tak dobrym była humorze, że się do męża wdzięczyć poczęła, ale Wydżga odtrącił ją ręką z chmurną twarzą.
— Bóg zapiać za karesy, lepiejbyś waćpani myślała o czem innem, między nami nie prędko do tego przyjdzie; wiem, żeś wypędziła Hołubów, ale bodaj Hołubowie nie wypędzili jejmości.
I odszedł.
— Daj go katu! jaki mi zuch! — zakrzyczała pani Salomea. — Zobaczymy, kto kogo wygoni.




Kilka razy potem był Wydżga w Łucku i pilnie dowiadywał się o kniazia, chodził nawet do Hrynicza, ale ten o nim żadnej nie miał wiadomości. W Dubnie za sprawą też będąc, udał się do klasztoru zobaczyć z Eufrozyną, i ona ojca nie widziała, niepokojąc się o niego.
Lata płynęły tymczasem, a sprawa umyślnie forsownie zwlekana przez Chołupskiego, nareszcie zręcznie została przez Hrynicza wprowadzona, nie bez wielkich o to zabiegów. Prawnik i głową kręcił i pieniędzy nie żałował. Gdy przyszło mówić za Hołubami, pomimo, że sędziowie przez stronę ujęci byli, tak silnie ich potrafił poruszyć, malując los rodziny niegdy świetnej, a później wydziedziczonej ze wszystkiego, odartej nawet z imienia, tak przemawiał do uczuć szlacheckich, że unanimitate ferowano dekret, przyznający Hołubom jedyną własność, ich nazwisko. Chołupski, który podrobionemi sztukował się dokumentami, zmuszony został tytuł kniaziowski porzucić i zwać się Chołupem.
Pretensje jego uznano niedowiedzionemi, wszakże, nie tak srodze go ukarano, jakby uzurpatora innego, mniej możnego. Dekret był napisany z niepospolitą sztuką i zręcznością. Chołupski wściekając się, posłał starając się o tytuł hrabiego Imperji, który wkrótce potem otrzymał.
Ucichło potem na czas jakiś. Hrynicz szukał, jeździł, chodził, dopytywał się za starym kniaziem Ostafim, ale rok minął bez wieści o nim. Jednego wieczora, w ubogiej odzieży, z długą brodą, zjawił się stary do niego. Odebrał papiery, dekret, wypłacił koszta, zwrócił zakładny cyrograf i ścisnął dłoń Hryniewiczowi.
— Jesteś waćpan uczciwy człowiek — rzekł. — Kto nigdy uczciwym być nie przestał, nie tyle ma zasługi, ale kto z krzywej drogi na prostą powrócić potrafił — wielki! Sam Bóg powiedział, jak go cenić mamy.
Chciał odchodzić, gdy Hrynicz zatrzymał go, usiłując się dopytać, gdzieby żył i jak się mu i rodzinie wiodło.
Stary kniaź pokiwał smutnie głową.
— Imię z łaski waszej mamy, to jedyne dobro. Zresztą, życie jak życie. Pielgrzymka po cierniach. Szybko się oddalił.
W tydzień potem między Majdanicą i Hołubszczyzną, leżał na drodze trup starca odarły. Robiono pilne badania o zabójcach, ale nic nie docieczono.
Wydżga płacząc, obwiniał Chołupskich.
Dymitr, wyzwany przez najemnego Niemca na rękę, umarł z rany na pozór mało znaczącej, która dziwnie zajątrzona, życie mu odjęła we dwa dni.
Eufrozynę trawiła choroba niepojęta, powolna, która ostatnią z rodu wtrąciła najpóźniej do grobu.
Prawie współcześnie z jej zgonem, hrabia na Chołupnie Chołubski, począł się znowu zwać kniaziem Hołubem. Hrynicz już przez nikogo nie proszony, na pamięć tylko dawnych obowiązków, podniósł o to protestacją. Ale nim potrafił wyrobić powtórny dekret, zachorował i umarł.
Chołupscy poczęli się tedy zwać Hołubami, bezspornie już i niezaprzeczenie. Było ich naówczas trzech. Stary kniaź, któregośmy widzieli, i dwóch synów jego małoletnich jeszcze.

Na facjacie pałacu nowo-odbudowanego, nowy kniaź pochwalił się starym herbem, na mogile wyobrażającym krzyż dziwnego kształtu!

— Teraz nikt mi już nie przyjdzie go rozbić i zaprzeczać! — rzekł w duchu kładąc się w łoże paradne nazajutrz po przytwierdzeniu gipsowej tarczy.
We śnie słodko marzył o kniaziostwie, o przyszłości.
— Pomarli, wszyscy pomarli! — mówił mu Murdeljo, którego śnił okrwawionym i w czerwoną suknią kata ubranym.
— Chwała Bogu! nieprzyjaciół nie mamy! Umarli!
— Co do jednego! — mówił Murdeljo ocierając nóż o połę.
— Powiedz mi jeszcze, powiedz wyraźnie, kto i jak umarł?
A Murdeljo liczył głosem straszliwym:
— Stary kniaź padł zabity na drodze.
— Jak padł?
— Trzy noże utopiono mu w piersi, trzy pałki rozbiły się o głowę, oczy na wierzch wyskoczyły.
— To dobrze; dalej!
— Dymitr padł zabity także.
— Jak?
— Cięty zatrutą bronią przez zapłaconego zbira. Ręka draśnięta spuchła, zsiniała i zgnilizna jadowita postąpiła od niej aż do piersi, aż skonał.
— To dobrze; dalej!
— Eufrozyna umarła.
— Jak?
— Włoch sprzedał jej stoczek, który paliła w celi, zasłabła na piersi i chudła, kaszlała, chyliła się, aż umarła.
— To dobrze! Dobrześ się sprawił, Murdeljo. I wszyscy?
— I Hrynicz umarł!
— Jak?
— Hrynicz wypił w puharze śmierć.
— Więc wszyscy?
— Co do jednego!
A kniaziowi śniło się dalej, że na purpurą okrytem łożu spał na trupach pobitych, zimnych, twardych. Czuł pod sobą głowę starca, pierś Dymitra i wychudłe ręce Eufrozyny, i sterczące nogi Hrynicza. Spał zwycięzki!
Aż oto, poczynają na głos bijącego północ zegara, powstawać z pod niego umarli. I wstaje najprzód kniaź stary, wyciąga się jak po śnie, spojrzał na trzy rany w piersi, umoczył palce we krwi, idzie we śnie, zimnym się potem oblewa marzący.
Upiór poszedł, nie wraca długo.
Powstaje Dymitr z pod niego, otrząsł się, przetarł oczy, z rozpękłej rany wziął jadu na rękę i poszedł, i nie ma go!
Wzrusza się Eufrozyna i Hrynicz! — kniaź pada z płaszczem pąsowym za ziemię twardą, a płaszcz książęcy zmienił się na całun grobowy, czarny, w łzy białe rzucany.
Eufrozyna tchnęła mu na twarz zatrutym oddechem; Hrynicz spojrzał, znalazł nalewkę z winem przy łóżku i nalał w nią z flaszeczki coś ciemnego, gęstego.
Wszyscy znikli.
Chołupski obudził się w zimnych potach przerażony; kazał wołać Murdelja.
— Hej, mości marszałku! co tam słychać dobrego? Ja źle spałem tej nocy, musiałem nadto pić z wieczora. A i waść coś blady?
— Ja także spałem nie do rzeczy, miałem sny dziwaczne.
Kniaź ukosem spojrzał na niego.
— A co ci się śniło?
— Co? umarli.
— Hę! to podobno zysk znaczy!
— Dziwna-bo noc była!
— Cóż się stało?
— E! nic; ale tarcza herbowa, widać źle przytwierdzona do facjaty, upadła, rozbiła się i...
— To zrobią drugą.
— Ale drugi syn nie wróci — rzekł Murdeljo. — Tarcza herbowa spadła na głowę Eustachego.
— Moje dziecko! moje dziecko!
I wybiegł kniaź przed dom; tu leżało krwawe i blade ciało dziecięcia, a przy niem płakała rwąc włosy z głowy matka.
Z szklistą i suchą źrenicą odszedł kniaź do sali, nie płakał, ale zamyślił się ponuro i nic nie odpowiedział, gdy Murdeljo przyszedł go pytać o pogrzeb.
I znowu błyszczała tarcza herbowa na facjacie, a kniaź siedział na zamku bawiąc się z synkiem i zapomniał o snach, wróżbach i śmierci pierwszego dziecka.
W tydzień, w nocy, niewidzialna ręka strzaskała tarczę znowu.
Kazano pilnować i przytwierdzono inną. Stróże siedzieli zaczajeni, nikogo nie było w podwórzu, a przecie trzeciego czy czwartego dnia, tarcza strzaskała się jeszcze raz i padła.
Kniaź śmiał się, a śmiejąc, zgrzytał zębami. Zamiast gipsowej, zrobiono drewnianą, pomalowano krzyż złotem, a krwawo pole, bo taki był herb Hołubów, żelaznemi haki przytwierdzono ją do muru.
— Licha zjecie, jeśli się i tej co stanie! — rzekł kniaź.
Miesiąc świeciła tarcza na murze, jednego ranka znikła; haki tylko co ją trzymały, zostały w miejscu.
Tymczasem kniaziowska żona chudła, bladła, kaszlała i zachorowała śmiertelnie. Wezwano lekarzy, powiedzieli: struta okropną włoską trucizną, którą z oddechem wciągnęła.
Włosy stanęły na głowie Chołupskiemu. Kniaźna bolała długo, więdła, aż jednego ranka skonała, snem lekkim usnąwszy.
A w nocy widział we śnie kniaź starego Ostafiego, który mu mówił:
— Wyginiecie do ostatniego! tobie ginąć przedostatnim! a Murdeljo zapłaci za Hrynicza!
— Sen mara! — rzekł wstając kniaź — czegoś tak blady, Murdeljo?
— O, i ja zły sen miałem! — odparł dworzanin.
— Zapijem głupie sny.
— Zapijem.
Gdy piją, wpada niańka młodszego syna.
— Panie! — woła. — Kniaziu, Jerzy...
— Co Jerzemu?
— Nieszczęście! Bawił się za domem. Przybiegło nieznajome dziecko z miasteczka: poczęli swawolić razem. Jerzy miał drewnianą szabelkę, a nieznajome chłopię także. I stanęli, udając bój. Tamten uderzył po ręku Jerzego, aż krew trysła.
Kniaź chwycił się za głowę i wybiegł.
Nieśli już syna.
— Gdzie to chłopię?
— Szukać! — napróżno, padło jak w wodę, nie ma. A Jerzy puchnie i dogorywa od maleńkiej rany. Wołaj lekarza.
— Dam ci majątek, uratuj mi syna!
Ten spojrzał na rękę i odparł:
— Bóg jeden mógłby to zrobić, śmierć już jest we krwi, rana zatruta jadem.
I ponieśli Jerzego na cmentarz, a ojciec sam i Murdeljo zostali.
— A co, na nas kolej? — ponuro rzekł kniaź.
Murdeljo zbladł.
— Kniaziu, pokutujmy! — rzekł — pokuta grzech zmaże.
— Ale nie odwróci pomsty. Zapijmy tę sprawę, to przypadki, to dziwne przypadki! Umarli nie wstają z grobów. Zapijmy!
— Zapijmy!
— A potem pojedziemy na sejm, na wsi mi smutno, wszystko straciłem!
Zaprzężono kolasy, zaszły konie i ruszyli z domu; a gdy wychodzili z niego, wszystkie drzwi się pootwierały, ruszyły na zawiasach i zatrzasły na klucze.
Pierwszego dnia stanęli na noc w miasteczku, drugiego we wsi, trzeciego noc ich zaskoczyła wśród lasu. A noc była ciemna, choć oczy wykól, musieli jechać stępo.
Z gąszczy leśnej wyrwały się trzy postacie w bieli.
— A tuś kniaziu Hołubie!
I lecą ku niemu. Murdeljo rzucił się w krzaki i położył na ziemi, widzi tylko, że trzy noże ugodziły w pierś starego pana, a trzy pałki roztrzaskały mu się na głowie. Ludzie pouciekali, zostawując trupa wśród drogi.
Nazajutrz rano, gdy Murdeljo na miejsce to powrócił, jeszcze sterczały w piersi trzy noże, a na nich siedziały kracząc trzy kruki czarne. Oczy z głowy wylazły, wisiały na policzkach.
I próżno szukano zabójców, nie znaleziono żadnego śladu.
Murdeljo przywlokłszy się do pobliskiego miasteczka, u wrót klasztoru z płaczem prosił, aby go przyjęto i wyspowiadano co najrychlej.
Mnich nie dał mu rozgrzeszenia, pocieszał go, do skruchy zachęcał, pokutę zalecił, ale odprawił nieprzejednanego.
W pielgrzymią suknię ubrany, szedł szlachcic do Rzymu bosemi nogi, szedł i dumał. Miał on od matki dany niegdyś medalik N. Panny, który nosił na piersi. Śmierć i potępienie grożące mu, przypomniały talizman macierzyński i począł się modlić i płakać.
— A! długo pokutować potrzeba, aby odwrócić zasłużoną karę! Rzym za blisko! — zawołał w duchu. — Pójdę dalej.
I usnął, a we śnie widział matkę, która mówiła mu:
— Dość ci będzie iść do Rzymu tylko, ale idź ciągle drogą, a o drogę nie pytaj. Gdy ujrzysz wielkie miasto, dowiaduj się tylko, ażali nie Rzym?
Uczynił Murdeljo, szedł a szedł przed się nie pytając drogi. Dziesięć lat trwała podróż, po dziwnych krajach, po niesłychanych miastach, między ludami nieznanemi. Rzym się nie pokazywał. W końcu dziesiątego lata, w wigilją Bożego Narodzenia, ujrzał rzekę i miasto wielkie.
— Co to jest za miasto? — spytał przechodnia.
— Roma! — odpowiedział skłaniając głowę człowiek.
Pielgrzym upadł na kolana, a był już na przedmieściu.
Zapukał do drzwi klasztoru, uczuł się bowiem nagle słabym i upadł na progu bezsilny.
Wyszedł mnich wyspowiadać go, a gdy się kończył obrządek, który tłum ludu zwabił do furty, Murdeljo spuścił głowę na piersi — nie żył.
Na zamku Hołubów, dzisiaj stary las rośnie i wysokie trawy, a gdzie był domek kniazia Ostafiego, stoi kapliczka już stara. Ludzie tamtejsi dziwy do dziś dnia prawią o kniaziach, których nazwisko nawet w księgach dotąd nieznane i niezapisane, porosłe podaniami, jak mchem stary kamień mogilny.

Gródek, 14-16 czerwca 1846.



II.
OBLĘŻENIE CZĘSTOCHOWY.

Dziwna i cudowna w dziejach dawnej Polski karta, która zachowała pamięć oblężenia przez Szwedów, Jasnej-Góry, i obronę jej przeciwko potężnemu wojsku, przez mnichów i niewielką załogę, zwróciła niedawno uwagę nie tylko krajowych, ale cudzoziemskich pisarzy. Jedna Revieu angielska ogłosiła krótki z Gigantomachii księdza Kordeckiego wyciąg, powtórzony w Revue Britannique. O ile wiemy, dotąd po polsku szczegółowego opisu tego wypadku nie mamy, a łacińskie opowiadanie przeora i rzadkie, i co dzień mniej dostępne.
Postanowiliśmy więc najwierniejszy dać wyciąg z Gigantomachii, dodając tylko niektóre szczegóły zkądinąd wiadome, lub w relacji Kobierzyckiego pomieszczone, w małej wszakże liczbie, aby ogólne opowiadanie nosiło charakter, jaki mu dał naczelnik obrony i autor opisu, mężny i pełen głębokiej wiary Kordecki.
Dziś gdy wiara dawna, owa wielka oś, na której obracały się cuda starego życia, wygasać poczyna, gdy głosy dziwne zniżają ją i wyśmiewają, niżej wszystkiego stawiąc, dobrze jest przypomnieć, co mogła i co robiła.
Ksiądz Augustyn Kordecki dowodzi wymownie potęgi, jaką daje wiara w opiekę niebios; a prócz tego, sama powieść jego, nawet odrzuciwszy tę myśl, jest nadzwyczaj zajmująca; mało mamy tak szczegółowych, malowniczych, a pełnych prostoty opowiadań. Jest to dramat, jest to mała epos, w której cudów ani bohaterów nie braknie; a natchniony wiarą poeta, wyśpiewałby opierając się na księdzu Kordeckim, najpiękniejszy poemat. My tu poprostu za niezapomnianym idąc w ślad bohaterem, jego tłómaczymy słowa, mało albo nic nie skracając, nie wiele dodając.
Oprócz księdza Augustyna Kordeckiego, opisywał oblężenie Częstochowy: Stanisław Kobierzycki wojewoda pomorski (Obsidio Clari-Moutis Częstochoviensis Deiparae Imagine a Divo Luca depictae in Regno Poloniae Celeberrimi (sic) ab exercitu Svecorum Duce Burchardo Mollero Generali Legato, Authore Stanislao a Kobierzyck Kobierzycki, Palatino Pomeraniae, Skarczoviensi etc. Praefecto, Dantisci; Sumpt. Georgii Forsteri S. R. M. Bibl. A. 1659. 4). Jego relacja wytwornym i łatwym stylem pisana, po większej części opiera się na pamiętniku księdza Kordeckiego. Szczegółów nowych prawie (wyjąwszy kilku miejsc) nie ma. Sztychy dodane wyobrażają (sculp. Bensheimer) na frontispisie obraz Najświętszej Panny w obłokach i emblemata różne, poniżej Najświętszą Pannę Częstochowską, i ciekawy widok oblężonej góry z tłómaczeniem. Kobierzycki pierwszy zwrócił uwagę na zasługę i wielki umysł przeora, który sam o sobie nie wiele mówi, i chętnie się za zgromadzenie swoje ukrywa. Współcześni, chętniej może czytali Kobierzyckiego niż Kordeckiego, świadkiem to wspomnienie w rękopiśmie (drukow. u Wojcickiego, Bibl. Star. T. V. p. 178), gdzie pióro pana wojewody pomorskiego nazwane pobożnem, a dziwnie wymownem; o Kordeckim zaś głucho coś i nie wyraźnie.
W książce księdza Kordeckiego sztychowany tytuł wyobraża w obłokach Najświętszą Pannę, a obok niej kilku świętych, Łukasza, Pawła i innych; w dole pobitych Szwedów, przywalonych kawałami skał (alluzja do tytułu). Tytuł drukowany taki: Nova Gigantomachia contra Sacram Imaginem Deiparae Virginis a S. Luca depictam, et in Mente-Claro Częstochoviensi apud religiosos Patres Ordinis S. Pauli primi Eremitae in celeberrimo Regni Poloniae coenobio collocatam, per Suecos et alios haereticos exicitata et ad perpetuam beneficiorum Gloriosae Deiparae Virginia recordationem, successurae posteritati, fideliter conscripta, a R. P. Fr. Augustino Kordecki, Praedicti Ordinis protunc Clari-Montis Priore, A. D. MDCLV. Cracoviae, in officina Viduae et haeredum Fran. Caesarii S. R. M. Typ. — Na odwrocie, orzeł ze snopkiem. Dedykacja Janowi Kazimierzowi, kart 3. Ad lectorem i approbata dwie. Obraz Częstochowski kart 207 (omyłką naznaczone 127 w końcu). W środku jedna winieta wyobrażająca zjawisko na niebie, o którem wspomina autor.




Komuż z nas mówić potrzeba, gdzie leży i jak sławna Jasna-Góra Częstochowska? Patronka wszystkich słowiańskich ludów, jak mówi Kordecki, Najświętsza Marja Panna, słynie tu cudami w starym obrazie, dla którego cześć odwieczną, nie tylko otaczający, ale sąsiednie zachowały kraje.
Cuda tego miejsca, świecącego zdala okolicznym krajom, znajdziecie w historji każdej prawie rodziny polskiej; wyobrażenia Matki miłosierdzia zdjęte z obrazu tego, w każdym widzimy domu, w każdym spotykamy kościele. Było to i jest Palladium nasze.
Krótko przypomniemy tu historją miejsca i obrazu. W Małej Polsce, nieopodal granicy szląskiej, w dawnej dyecezji krakowskiej, leży wzgórze, lekko podnoszące się nad okolicę, zwane Jasną-Górą. Na podstawie skał, zatacza się zaokrąglony pagórek, o trzy mile na około widoczny. Góra opoczysta niezbyt twardej skały, składa się z kamienia wapiennego, używanego do budowli i na wapno. Nie nagle i stromo, ale łagodnie i powoli podnosi się ona. Na wschód, pisze Kobierzycki, rozwesela się widok łąkami, polami, wodami i miastem Częstochową; na południe płaszczyzna szersza, gdzie-niegdzie pagórkowata, ku kościółkowi św. Barbary, przy którym był dość obszerny nowicjat księży Paulinów. Od północy i zachodu, wstają wzgórza, jakby z pokłonem przed górą świętą, nad niemi panującą. Na samym jej wierzchołku stoi dość wielki kościół, z klasztorem na stu zakonników, i innemi budowy otaczającemi go.
Sławę swą winno to miejsce cudownemu obrazowi Najświętszej Panny Marji, malowanemu, wedle tradycji, przez św. Łukasza na tablicy cyprysowej, która, jak chce podanie, była stołem przenajświętszej Rodziny w Nazarecie. Obraz ten Helena cesarzowa jeszcze miała przenieść do Konstantynopola, później z Eudoksją przeszedł do Antjochii. Dostał się Karolowi Wielkiemu przez Nicefora razem z relikwjami Akwizgrańskiemi. Od niego, nie bez żalu, przeszedł w darze do Lwa księcia ruskiego, który z nim przeciwko Saracenom wojował. Zostawał długi czas w Bełżu na zamku. Władysław, książę opolski, przeniósł go na nowe miejsce i kościół zbudował w r. 1382. Postrzelony od Tatar, których później opieką N. Panny zwojował Władysław. Z Opola umieszczony w Częstochowie za natchnieniem Bożem; a jako straż osadzeni przy nim księża Paulini eremici, z Węgier tu sprowadzeni. Niezliczony lud pielgrzymów z Rusi, Litwy, Żmudzi, Prus i Kaszubów, Kroatów, Dalmatów, Inflantczyków, Morawów, Szlązaków, Czechów, Sasów, nieustannie nawiedzał to opiekuńcze miejsce.
W początku, nie wielki kościółek, opasywał ciasny mur okolny, kosztem zakonników wzniesiony. Z północnej strony budowle kościelne rozszerzył Władysław Jagiełło; wszakże pomimo murów, nie mogła się Częstochowa obronić najmniej strasznym nawet napadom. W r. 1430 rozboje jacyś i Hussyci, z granic Szląska dla łupu wybiegli, kościół i klasztor spalili, zakonników pozabijali lub rozprószyli, a obraz, przez Lwa księcia ruskiego w złoto i drogie kamienie ozdobiony, odarłszy, z pośmiewiskiem wywieźli o troje staj od góry, gdzie wóz nieruchomy stanął, i dalej pociągnąć się nie dał. Hussyci porzucili ten, jak go zwali, nieużyteczny kawał drzewa. Z wozu go zrzucili, zdeptali, zwalali i na troje rozbili, a jeden dwa-kroć ciął przez twarz obrazu. Te cięcia mieczem niczem nie starte, dotąd pozostały. Swiętokradzca sparaliżowany, oślepły, życie utracił, reszta przelękniona uciekła.
Po tem najściu lepiej się umyślili obwarować zakonnicy, a poczęte prace w tej myśli dopomógł im swoim kosztem ukończyć Władysław IV. „Czy to się lękał najścia od granic Szląska, — powiada Kobierzycki, — czy przewidywał i przeczuwał Szwedów, dość, że wcale mocno obwarowano Jasną-Górę. Wzniesiono wysokie i grube mury okolne, obwarowane ziemią, dla bezpieczeństwa od strzałów działowych. Cztery baszty nawzajem się wspierające broniły kościoła i klasztoru, szerokim opasane przekopem. Jedne wrota warowne, otwierały się na południe. Sąsiednie wzgórza groźne nie są, gdyż im Góra-Jasna panuje, i działami ich swemi dosięga.“ Taki był stan miejsca, które później jeszcze Jan Kazimierz od wschodniej strony forteczką nową umocnił, mało co za mury wychodzącą, a przeznaczoną dla strzeżenia kościoła i obrazu. Zakład tej baszty, sam osobiście z królową, kamień węgielny niosąc, rozpoczął król po powrocie do kraju. Królowa ze dworem swoim, dworscy, senatorowie, fraucymer, taczkowali i nosili ziemię, niektórzy przez dzień cały pracując.
Sam kościół wspanialej i obszerniej odbudowany, współcześnie z fortyfikacjami za Władysława IV. przez Macieja Łubieńskiego arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa. Dawny bowiem pielgrzymów pobożnych pomieścić nie mógł.
W r. 1655, nie ogłosiwszy wprzód wojny, Karol-Gustaw król szwedzki wysłał naczelnego wodza Arfurda Witemberga z częścią wojsk znienacka na Wielką-Polskę. Ten z Pomorza ciągnąc przez kraje elektora brandeburskiego, około ostatnich dni lipca do granie Polski się zbliżył, i stanął przy Noteci u ujścia. Tam spotkało Szweda pospolite ruszenie z województw poznańskiego i kaliskiego, czekając na nieprzyjaciela w gotowości do boju, ale bez dział i zapasów wojennych, a co gorzej, nie pod jedną głowę zgromadzone. Dwóch wojewodów stało na czele dwóch województw. Hetman był w Warszawie na sejmie, a posiłki, działa, amunicje dla województw, szły powolnie. Z Witembergiem szedł na Polskę polak znany, zdrajca, Hieronim Radziejowski, który Szwedów przywiódł. Ten potrafił to sprawić, że Wielko-Polska poddała się Szwedom, a szlachta rozpierzchła. Zajęty bez oporu przez Witemberga Poznań; Radziejowski pośpieszył do Kalisza i umocnił się tam. Ztąd poszedł do Sieradza, do szlachty z wieścią co się działo w Wielkiej-Polsce. Chciał zaraz Radziejowski, ująwszy Sieradzan, iść złupić słynący bogactwami klasztor Częstochowski, ale przed Stefanem Czarnieckim musiał ujść z Kalisza.
Dalsze postępy tej wojny są znane; poddanie się Krakowa, przyjęcie kwarcianych i t. d.
Klęski, jakie na Polskę spadły, — pisze ksiądz Kordecki, — liczne zwiastowały wprzód przepowiednie. W wielu miejscach w zimie biły pioruny, a jeden z nich dotknął kościoła! Wysoka wieża na Jasnej-Górze przypadkowym pożarem zniszczona w r. 1654 dnia 10. lutego. Tegoż roku d. 9. czerwca dziwnie zmieniło się zachodzące słońce, i pokazało się na niem, jakby wyobrażenie krzyża, serca mieczem przebitego, ręki z jabłkiem, czterech plam i miotły.
Jakoż następnego roku miotła na Polskę, bicz Boży, naszedł Karol-Gustaw szwedzki, zajął Wielko-Polskę, zbliżył się ku Małej, wszędzie łupiąc i niszcząc klasztory, kościoły i szlacheckie osady. Myślano zaraz na Częstochowę uderzyć, w nadziei wielkich łupów, któremiby poprzeć można dalszą wyprawę na Kraków, a razem dla osadzenia tu załogi, któraby dozwalała śmielej w głąb kraju się posuwać.
Ale ta pierwsza Szwedów myśl, w Kaliszu powzięta, z powodu niespodzianego nadejścia polskich wojsk, odroczona została. Odwrócili się dla zajęcia wprzód Koła, Łęczycy, Łowicza, Warszawy. Już na Kraków idąc, oddzielono powtóre 3,000 wybornego żołnierza, z zamiarem opanowania Częstochowy, ale znów odłożono; bo Karol-Gustaw zasłyszawszy o przybyciu kwarcianego żołnierza, ku Krakowu się z całą siłą ruszył. Dopiero po zjeździe w Korczynie, do Warszawy ciągnąc, dano rozkaz jenerałowi Millerowi część wojska oderwać, klasztor Częstochowski opanować i załogę w nim szwedzką osadzić.
Puścił się naprzód z oddziału Millera, w Wieluniu stojący Jan hrabia Wejhard z Wrzeszczewicz. Wybrano go ku temu, — jak pisze Kobierzycki, — dla znajomości miejsca i osób, a może sam pośpieszył dla przypodobania się Karolowi. Jan Wejhard był rodem Czech — pisze znający go osobiście Kobierzycki, — uczył się w swoim kraju i dobrze przyjął nauki; mówił po łacinie wytwornie, po niemiecku, włosku i czesku. Obyczajów pozornie pięknych, ale umysłu niespokojnego, pełen dumy, żądzy wyniesienia się i próżności. Wojewoda pomorski, który z nim in certo negotio, jussu Regis miał schadzkę, takim go maluje. Miał on sumy nabyte na Wielickich kopalniach, które za zaręczeniem królewskiem wytrzymywał. Podobno czemś osobiście obrażony, do rzędu nieprzyjaciół kraju przeszedł, nie zaraz wszakże trafił na Szweda. Najprzód bowiem Polaków znienawidziwszy, a nie wiele zyskawszy u Austrjaka, jeździł do Konstantynopola, starając się u Porty wojnę przeciw Polsce podnieść. Byłby się zbisurmanił, gdyby mu za to choć — Bóg zapłać powiedzieli. Ale odszedł z niczem. Różne tego rodzaju niespokojne miotania się na wszystkie strony, skończyły się podróżą do Szwecji. Tam umysł żywy, wymowa łatwa, dworski polor, łatwe przyjaźni zawieranie, zręczność w sprawach, lekkość w wierze, (nie był bowiem bardzo gorliwym katolikiem), a nadewszystko wzgarda i niechęć ku Polsce, nieprzyjaźń dla dworu austrjackiego, zjednały mu łaski, znaczenie i wziętość. Był on jednym z pierwszych co wojska do Polski wiedli.
Ten tedy hrabia z Wrzeszczewicz, który dawniej miał szczególniej nabożeństwo do N. Panny Częstochowskiej, łask obrazu doświadczył i ofiary dla kościoła czynił; pierwszy ruszył się z Wielunia, żywo i z nienacka z wojskiem pod klasztor podstąpił, d. 8. listopada o godzinie dziesiątej przed północą. Zatrwożyli się wielce zakonnicy, gdy z hałasem i wrzawą, biciem w kotły i trąbieniem dla postrachu umyślnie, hrabia podstąpił pod Jasną-Górę. Ale już wrota były zaparte. Natychmiast wyprawiono posłańca do zakonników z oznajmieniem i rozkazem: że cały kraj poddał się już królowi szwedzkiemu, a Wejhard wysłany został dla zajęcia klasztoru; aby więc nie zwlekając, otwarto natychmiast bramy. Jeśliby tego nie uczyniono, groził Wejhard wielkiemi niebezpieczeństwy i klęską jaką poniosą od 4,000 żołnierza, który gotów natychmiast na mury skoczyć, a wszystkie zakonu majętności z dymem puścić.
Zakonnicy mający na czele księdza Augustyna Kordeckiego przeora, człowieka odwagi i wiary wielkiej i umysłu niepospolitego, odmówili stale otwarcia bram. Wejhard odłożywszy do jutra traktowanie, przez noc wstrzymał się od napadu.
Skoro na dzień, wysłali zakonnicy do hrabiego z pomiędzy siebie: OO. Benedykta Jaraczewskiego i Marcellego Tomickiego, którzy imieniem zgromadzenia przedstawili, jak się dziwują i pojąć nie mogą, iżby pan katolicki przeciwko miejscu świętemu, którego niedawno był opiekunem i wspaniałym dobroczyńcą, nieprzyjazne przedsiębierał kroki, aby nocą wśród wrzasku trąb, z wrzawą nalegał o otwarcie sobie bram. Potem prosili imieniem wszystkich, zaklinając go na wiarę św. katolicką, której był wyznawcą, i co miał świętego, aby ich w pokoju zostawił, i dozwolił spełniać obowiązki stanu, dawnej łaskawości dla klasztoru nie zmieniał, i pozostał nadal opiekunem jego.
Ale Wejhard na to wszystko odparł: Nie tajno wam ojcowie, żem zawsze miał cześć dla tego świętego miejsca, was i zakon wasz miłowałem szczególnie, żem was wspomagał, wspierał, i gdym mógł, dobrzem czynił, o czem tu nie miejsce mówić. Bądźcie pewni, że nowe okoliczności wcale mnie dla was nie zmieniły. I teraz przychodzę nie jak wróg, ale jako przyjaciel. Nie lękajcie się wcale, zdajcie mi i poufajcie klasztor. Czas i obrót rzeczy, radzą to: uczyńcie dla spokoju waszego i bezpieczeństwa. Zaręczam wam za całość wszystkiego, za nienaruszenie dóbr waszych, nie tylko nic dla siebie nie wymagam, ale was jeszcze wesprę. Rozważcie dobrze, czy nie lepiej zdać się mnie z klasztorem, aby was później sroższa burza nie napadła. Za mną dąży już jenerał Miller, różnowierca, który jako protestant, sroższy dla was będzie. Jeśli nie uczynicie co radzę, bodajbyście później z bólem serca nie żałowali.
Nie mało poruszyła zakonników pamięć niedawno od Wejharda doznanych dobrodziejstw i obietnice przyszłych pomocy; wszakże wczorajszy nagły napad nocny i obraza świętego miejsca, utrzymały ich w zamiarze bronienia i niepoddania się Częstochowy, gdyż obietnice i przysięgi szwedzkie, znane już były, jako niewzbudzające zaufania i zabezpieczać nie mogące.
Z ostatniej narady wypadło, iż nie ma się czego nieprzyjaciela obawiać. Przez wzgląd wszakże na szlachtę, która w znacznej dość liczbie, schroniła się była od Szwedów do klasztoru, spytano ich o zdanie. Stefan Zamojski, miecznik sieradzki (herbu Poraj, nie Jelita), mąż rozsądku wielkiego i wzniosłego umysłu, ćwiczony w rzemiośle wojskowem, tak, że mało miał sobie równych, odegnał postrach i niepewność ogarniające umysły, mówiąc:
— O was to najwięcej idzie ojcowie, rozważcie siły nieprzyjaciół i swoje ku obronie, a czyńcie jak się wam zda. My tu przybysze, nie wielką dać radę i pomoc możemy. Lecz gdy wasza przewielebność wzywacie do rady co czynić? powiemy: że gdy nie ma konieczności poddania się nieprzyjacielowi, po cóż ulegać jego woli? kupując niepewny pokój u niego. Sami zaś my, tu z dobrej woli naszej, pod opiekę miejsca świętego i skrzydła Matki Boskiej przyszli z żonami i dziećmi żyć z wami, a jeśli Bóg dopuści i taka święta wola Jego, umierać raczej, niż się poddać, a miejsce czci godne wystawić na skalanie. Matka Boża, która nam powierza obronę czci swojej, wspomoże też opieką swoją.
Posłani znowu ciż sami ojcowie do Wejharda z tem, aby wspomniał na dawne swe dla klasztoru i zakonu dobrodziejstwa, a zrzekł się zamiaru zdobywania Częstochowy, lub przynajmniej dał czas dla wezwania rady i rozkazu od prowincjała zakonu, od którego Paulini zależeli. Był naówczas prowincjałem Teofil Bronowski, zasłużony w zakonie mąż, naówczas w Szląsku w klasztorze Głogowskim mieszkający. Wrócili posłowie, napróżno usiłując zmiękczyć twardej woli człowieka. Wejhard oświadczał, iż popali włości Częstochowskiego klasztoru, jeśli nie przyjmą zakonnicy natychmiast warunków podanych.
Warunki spisane i podane były: Aby poddano Jasną-Górę, fortecę i klasztor królowi szwedzkiemu, i uznano go najwyższym protektorem. II. Aby zakonnicy wszyscy na wierność mu poprzysięgli i obowiązali się wszelkie stosunki zerwać z Janem-Kazimierzem. III. Aby uznano naczelnym dowódzcą twierdzy Wejharda i jemu a jego podwładnym poprzysiężono posłuszeństwo. IV. Aby przyjęto załogę szwedzką, w pewnej oznaczonej liczbie żołnierza, której powiększać nie miano, chyba w ostatecznej konieczności. V. Działa, prochy, wszelki przybór wojenny, zdać mają pod rejestr hrabiemu, pod karą śmierci nie tając nic. Ukażą podziemne chody, któremiby twierdzy szkodzić można. VI. Żołnierza wszelkiego, hajduków i innych, natychmiast rozpuszczą, nie utrzymując ani otwarcie, ani skrycie nikogo, bez dozwolenia Wejharda. VII. Wyrzekną się korespondencji z przyjaciółmi i adherentami Jana-Kazimierza, wszelkich związków, stosunków, poprzysięgając, iż coby ich doszło na szkodę króla szwedzkiego, objawi i zapobiegać będą szczerze. VIII. Pewną sumę pieniężną opłacić obowiązują się ojcowie hrabiemu i jenerałowi, i t. d.
Na te punkta, krótko odpowiedzieli zakonnicy: że ludzie zakonni, którzy Bogu ślubowali, wedle widzi-mi się czyjegoś lekko przysięgać nie mogą; że miejsce święte różnowiercom poddać, grzechem-by było, iż wolą uczciwie umrzeć, niżeli żyć bez części. Zatem hrabiemu wolno czynić co mu się podoba, a oni na punkta jego przystać nie mogą.
Rozżarł się pseudo-katolik, i natychmiast podpalić kazał budynek pod kościołem ś. Barbary, a sam ustraszony strzałami, uszedł śpiesznie do Krzepic.
Częstochowa, mówi Kobierzycki, była punktem dla Szweda łakomym i ważnym, już dla sąsiedztwa Szląska, już to, że dla wojsk do Krakowa i z Krakowa ciągnących, stanowiskiem była, już, że jako silna twierdza poparłaby Szwedów, gdyby ją dostać mogli. Do tego dodać należy nadzieję łupów bogatych w srebrze, złocie, klejnotach, naczyniach, owe wota, posągi srebrne i inne drogocenne ozdoby kościelne, które hrabia Wrzeszczewicz widział i znał, a teraz opisywał Szwedom, budząc ich łakomstwo. Przesadzano też bogactwo szlachty, która się tu chroniła. Spieszył więc Miller pod Częstochowę, jak na pewne goniąc.
Czwartego dnia po odejściu Wejharda z wojskami załogi krzepickiej, napadnięto na włości klasztorne, i 400 z górą sztuk bydła zajęto. Następnie, coraz bardziej gniewny, wybiegł Wejhard przeciwko Millerowi, który z województwa sieradzkiego wyprawą na Prusy zajmował się, radząc mu nie zwlekać i oblegać natychmiast klasztor.
Miller kalwinista, chętne uchom dał poradom, zgadzając się na propozycje pseudo-katolika, który mu skarby klasztoru wynosił, i przedstawiał majętność zgromadzonej szlachty, jako nagrody, jako nowe środki do przedsięwzięcia wyprawy na Prusy.
Zakonnicy wysłali byli dwóch ojców do Krakowa do Witemberga, naczelnego wojsk szwedzkich marszałka, pod pozorem wyjednania listu bezpieczeństwa, a w istocie dla dowiedzenia się, jakie były jego względem klasztoru zamiary. Umyślnie ku temu wybrano umiejących po niemiecku. Ci powrócili właśnie z wieścią, że list bezpieczeństwa naczelnikowi kancelarji dać dla klasztoru zaraz kazano, ale ten miał służyć tylko do dalszych rozporządzeń, jakie nastąpić mogły. Te dalsze rozporządzenia napełniły trwogą Kordeckiego, począł się troszczyć i krzątać około obrony.
Złożono radę z ojcami wszystkiemi, każdego z nich pojedyńczo wzywano do rady, wszyscy jednomyślnie, pisze Kordecki, zgodzili się bronić klasztoru, pod zasłoną Najświętszej Panny, której szczególnej opiece powierzone było to miejsce. Zwrócono wszelkie staranie i pracę na zabezpieczenie się od napaści, starając wszystko przygotować zawczasu.
Tu się rozwija genjusz Kordeckiego, który przez pokorę, nigdy przecie opisując oblężenie, swoich nie wykazuje zasług, kryjąc się za zgromadzenie. „Zkąd, pisze Kobierzycki, temu człowiekowi taka w rzeczach wojennych wprawa, jemu, co od młodości w klasztorze zamknięty, nigdy oręża nie zaznał, nigdy szczęku broni nie słyszał. Cud to widoczny i Boże natchnienie, Bóg dla upokorzenia dumy nieprzyjaciół, jednego mnicha przeciwko starym wytrawnym postawił żołnierzom,“ (jak niegdyś nieuków i prostaczków, przeciw mędrcom Rzymu i Grecji).
„Jednemu Kordeckiemu, dodaje tenże, winna swe zachowanie Częstochowa, na czaty ustanawia, on bezsenne noce spędza, żołnierzom ochoty napomnieniem i powiększeniem płacy dodaje, wielkością niebezpieczeństwa spłoszonych zakonników na duchu umacnia, szlachtę zagrzewa i pociesza, w ostatku sam tylko jeden sprzeciwia się otwarciu wrót nieprzyjacielowi, gdy postrach i rozpacz wszystkich, poddać się zgadzały. Tem chętniej to piszę, mówi Kobierzycki dalej, żem to winien pamięci męża pobożnego i wierze zasłużonego, który sam w swym pamiętniku, pełen pokory zakonnej, nie wiele o sobie pisze, do towarzystwa zwykły, swemu zgromadzeniu więcej, niżeli sobie zasługi przyznaje.“
Na pochyłości Jasnej-Góry, były kramiki, długo się ciągnące i przytykające aż do murów twierdzy. W nich sprzedawano różne drobne towary, a zwłaszcza przedmioty dla pobożnych pielgrzymów pamiątką będące, jako to: obrazki Najświętszej Panny, różańce, książki i t. p. Sklepiki te mogły bardzo ułatwić nieprzyjacielowi podejście pod mury. Kordecki zniszczyć je kazał i z ziemią zrównać. Musiano podobnie wywrócić i inne budynki pod górą stojące. Wojsko piesze powiększono, wysłano z prośbą do króla, naówczas ku księstwu Opolskiemu ciągnącemu dla zbierania posiłków. Szlachta przerażona postępem Szweda, potęgą jego i mocą, wylękniona o niebezpieczeństwo swe i domy, powoli coraz gromadniej ku niemu przystawała.
Nieprzyjaciel naglił: trudno było wyglądać posiłków od króla; wysiano list do Stefana Czarnieckiego, kasztelana kijowskiego, którego najprędzej w pomoc mogła się spodziewać Częstochowa, gdyż stał z wojskiem w księstwie siewierskiem. Wszakże i tu zawada: przysiągł bowiem kapitulacją w Krakowie, że do pewnego czasu, nie podniesie oręża przeciw Szwedom. Napisano i do naczelnych nieprzyjacielskiego wojska wodzów, do Wejharda (któremu posłano obraz Najświętszej Panny Częstochowskiej na miedzi malowany), aby jeśli nad zakonnikami litości nie miał, cześć Matki Bożej, ku łagodności go skłoniła, Matki Bożej, od której dawniej doznawszy ratunku, wywdzięczał się darami dla jej kościoła. Pisano także do Sadowskiego, pułkownika wojsk szwedzkich, prosząc go aby się przyczynił dla ocalenia miejsca opiekuńczego, nie tylko Polski ale innych krajów, zaszczyconego ciągłemi pielgrzymkami obcych przybyszów zdaleka: Czechów, Morawów i Szlązaków. Ten, choć sam protestant (luteranin), odczytawszy pismo, odparł ojcom skromnie i łagodnie: Jak możecie się opierajcie, zwlekajcie, nie drażniąc nieprzyjaciela, traktując z nim, umawiając, podając różne do kapitulacji warunki, póki żądanych nie otrzymacie.“ Millerowi zaś Sadowski radził, aby kogo innego na swe miejsce wysłał dla oblężenia Częstochowy. „Jaka ci chwała ze zdobycia klasztoru, który przecież i dawniej nie małym opierał się siłom, a co za wstyd, jeśli ci się oprą zakonnicy?“
Ten Sadowski rodem Czech, w małej Polsce wprzód, mówi Kobierzycki, w dobrach Maksymiljana Miaskowskiego, kasztelana krzywińskiego trzymał dzierżawę, po najściu Szwedów przystał do nich przez nienawiść do Polaków; nikt nadeń nie był gorliwszy w sprawie Karola.
Hrabia Wejhard, ani prośbą, ani podarunkiem, ani poselstwem księży nie ukołysany, z dumą bluźnierczą prawie, odpowiedział na list Stanisława Warszyckiego, kasztelana krakowskiego, który mu odradzał należenie do oblężenia.
„Niech pan kasztelan rusza, jeśli mu się podoba, bronić miejsca świętego przez nabożeństwo, bo wojsko królewskie nadciąga.“
Stanisław Warszycki co mógł to uczynił teraz jak wprzódy dla Jasnej-Góry. Zniżył się aż do prośby względem Wejharda, sądząc, że ją lepiej przyjmie od niego, że da się poruszyć wspomnieniem doświadczonych łask w tem miejscu, wspomnieniem obowiązków dla kraju, którego długo był obywatelem trzymając wielickie kopalnie. Sam zaś wspomógł klasztor zapasami żywności, przyborem wojennym dla odporu Szwedów potrzebnym, i dwunastoma dużemi działami.
Przybyli do Częstochowy z Wielunia, Hijacynt Rudnicki profes, a wkrótce potem Michał Chlebowski, ci oznajmili, że Miller z 9,000 wojska i 19 wielkiemi działami, z wielkim przyborem wojennym, od Wielunia ku Częstochowie ciągnie z posiłkową komendą Wejharda z Wrzeszczewicz, Wacławem Sadowskim, księciem Hesskim i dwoma pułkownikami polskiemi, regimentów przeszłych do Szweda, Sewerynem Kalińskim i Janem Zbrożkiem, tak, że około ośmnastego stanąć może pod Jasną-Górą.
Słabi w wierze, na tę wieść przerażającą poczęli się lękać, nie pojmując aby z tak małemi siłami, jak były klasztorne, ludzie niewprawni w wojskowej sztuce, mogli się oprzeć nieprzyjacielowi ogromnemu liczbą, któremu już się była prawie cała Polska poddała. Ksiądz przeor wieluński dowodził, że klasztor nie jest w stanie oprzeć się nawet pierwszemu impetowi nieprzyjaciół, radząc raczej jakikolwiek układ, niż zdawanie się na losy wojny, aby potem nie pokutowali wszyscy, że pierwszych nie przyjęli warunków.
Ale Kordecki uczyniwszy staranie wszelkie o obronę, zdał się na Boga i opiekę Matki Jego, ufając w cud z głęboką wiarą. Napomniał braci aby z nieulęknionym umysłem bronili się wszyscy, nie wahając się życia położyć dla czci Matki Bożej, wielkiej dobrodziejki narodu polskiego, która swych sług i poddanych w ostatnim razie opuścić nie zechce.
Dnia 18. listopada, wszyscy ojcowie zakonni i niektórzy świeccy, zgromadzili się na zapowiedziane błagalne nabożeństwo, przed ołtarz Najświętszej Orędowniczki. Kordecki napomniał, aby pobożnem sercem słuchali wszyscy mszy świętej przed ołtarzem cudownego obrazu. Po mszy, przenajświętszy Sakrament obniesiono do koła murów i wałów procesjonalnie, ze śpiewami, potem poświęcono publicznie działa, kule działowe, drobniejsze ołowiane i żelazne, naczynia z prochami. i t. p. Rozporządził przeor, każdemu wyznaczając stanowisko i czynność, zachęcając i zagrzewając do odważnego stawania.
W tem, o godzinie prawie drugiej z południa, poczęły się cisnąć tłumy nieprzyjaciół, a gdyby ćmy ich suną się od strony klasztoru, i zajmują wieś Częstochówkę, naczelny wódz przysyła list do zakonników i innych w twierdzy zamkniętych przez wieśniaka ze wsi klasztornej Lgoty.
W liście tym Miller oznajmując przybycie swoje, dla zajęcia w imieniu króla szwedzkiego i osadzenia załogą twierdzy Częstochowskiej, nakazuje, aby natychmiast przysłali zakonnicy z pomiędzy siebie, dla traktowania o liczbę mającej się osadzić załogi i inne warunki. Obiecuje łaski J. K. M. dla klasztoru, zaręcza, że świętości w poszanowaniu i nietknięte zostaną, że obrzędom zawady żadnej stawić nie będzie, a tem mniej obelgi wyrządzać dozwoli, bezpieczeństwo osób i własności zapewnia. „Jeśli zaś, dodaje, wy jedni opierać się będziecie śmieli, gdy cała już Polska zajęta, będę zmuszony nastąpić na was zbrojną ręką, lecz życzę lepiej poddać się, nie myśląc o próżnym oporze.“ (Datt. z obozu, 18. listopada 1655 r. Podpis: Burchard Miller Generał Lejtnant).
Nie wypadało na list ten listem odpowiadać, zwłaszcza gdy już wioska Częstochówka, nie czekając odpowiedzi, zajęta została i folwark najbliższy klasztoru gwałtownie napadnięty, a Jan Konopski tameczny rządca zabity, gdy miejsca ważniejsze oblegający pozajmowali; trzeba było myśleć o rychłej obronie. Nieprzyjaciel rozsypywał się po polach, po wzgórzach, szukając sobie miejsca dla wygodnego obozowiska; z klasztoru więc nim na list odpowiedź dano, strzelono gęsto z dział, dla odpędzenia dalej Szwedów, i tak szkodliwie, że Miller musiał prosić o czasowe zawieszenie broni, wysyłając z tem żądaniem dwóch Polaków regimentarzy: Gołyńskiego z komendy p. Zbrożka, i Aleksandra Paprockiego.
Ci przybywszy, mówili w klasztorze, jak im katolikom ciężko na miejsce święte następować, (liczba Polaków, Wołochów i Mołdawian, dochodziła do 2000), jak dla nich boleśnie to było, Kordecki zgodził się na rozejm, ale z warunkiem aby Miller ustąpił z folwarku. Generał odmówił, rozpoczęto więc znowu dawać z dział ognia. Gołyński i Paprocki, — powiada Kobierzycki, — zaręczyli, że oni i wszyscy Polacy wcale do oblężenia przykładać się nie myślą, i jakkolwiek trzymają ze Szwedem, nie zapomnieli czci winnej miejscu świętemu. Co jednak, dodaje wojewoda pomorski, od zakału ich nie broni, bo dość, że byli i oblegali Jasną-Górę, że nie raz groźby i namowy Millera nosili.
W nocy, ważne dla Szwedów przy folwarku gumna, stodoły, szopy pełne zboża, bo to był rok urodzajny, nie chcąc nieprzyjacielowi w ręce podawać i tem go wspomagać przeciwko sobie, spalono ze śpiącym żołnierzem, rzuciwszy bomby ogniste.
Następnego dnia, wziął się Miller dla rozpatrzenia miejscowości i rozstawienia wojsk swoich. Od południa u kościółka św. Barbary i klasztoru Nowicjatu, postawił księcia Hesskiego i Sadowskiego. Sam, czy to złą początkową wróżbą tknięty, czy lepszego miejsca szukając, z większą liczbą wojsk i dział położył się od wschodo-północy we wsi Częstochówce, zamierzając ztąd szturmować, gdzie sądził mury słabszemi i spodziewając się dachy gontowe zapalić łatwo. Zaledwie rozłożył się, sypnął gradem kul i bomb na mury i klasztor, bez wielkiej przecież szkody. Oblężeni szczęśliwi w celowaniu dział swoich, zadali znaczniejszą klęskę Szwedom, rozbijając jak klinami kolumny ich, kulami różnego kalibru i waląc ściany budowli, do których się byli przyparli.
Kordecki przywodzi tu śmierć żołnierza polaka, który od kuli ze śmigownicy poległ. Chciwiec ten, mówił już o łupach jakie odniosą z częstochowskiego skarbca, a gdy inni towarzysze zakrzyknęli nań jak na świętokradzcę, odparł: Nam, co ze Szwedem trzymamy, wszystko wolno. Gdy to mówił, kula klasztorna uderzyła go w głowę, i upadł trupem.
Tymczasem Miller w Częstochówce oparłszy się o szopy, i w nich wojsko rozłożywszy, wystawiony był na ogień klasztoru, niszczący swoją własność, ale razem nieprzyjaciół schronienie. Kordecki wiedział, że budowle kryte słomą i pełne siana łatwo zapalonemi być mogły, rzucił więc bomby na dachy, które rozgorzały rychło tak, że ludzi nie mało w budowach popaliło się, i broń złożona tam, na samych Szwedów wystrzałami obróciła się. Uciekający z szop padali od kul klasztornych. Miller wysłał znowu starostę bracławskiego Seweryna Kalińskiego, z namowami usilnemi, aby się poddano.
Ten poseł wynosił zręcznie wielką generała umiejętność wojskową, jego dowcip, rozsądek, ludzkość, łaskawość, wystawiał go jako jedynie zajętego zabezpieczeniem Polski od najazdów postronnych, dlaczego i niedaleką granic Szlązka Częstochowę, chciał koniecznie opanować. Dodawał: „poddajcie się, poddajcie, lepiej prędko kończąc zyskać łaskę, niż opierając się, na gniew zasłużyć. Rozjuszony, ogniem i mieczem mścić się będzie. Wszyscy zarówno idą za zdaniem: Parcere subjectis, sed debellare superbos.“
Zakonnicy z wielką trafnością szukając wybiegów, aby przedłużyć traktowanie, odpowiedzieli na wczorajsze i dzisiejsze propozycje, że i Wejhard i Miller bez wiedzy i zezwolenia króla szwedzkiego napadają na Częstochowę. To twierdzenie oparli na liście króla szwedzkiego, danym z Kazimierza pod Krakowem 30. września 1655, upewniającym od wszelkich gwałtownych najazdów i napadów zbrojnych.
Z tem rano posłani dwaj zakonnicy. Ci powiedzieli Millerowi, iż się bardzo dziwią, jak może wbrew edyktowi króla swego, ogłaszającego bezpieczeństwo klasztorów, kościołów, i własności wszelkiej, napadać na nich tak ciężko. Zaczem z nim, jako idącym wbrew woli królewskiej, oświadczyli się, że traktować o przyjęcie i umieszczenie załogi nie mogą i nie będą. Miller srodze się pogniewał, że władzy jego śmiano przeczyć i odparł, że ma upoważnienie wszędzie się z buntownikami rozprawiać i onych karać.
Zakonnicy odpowiedzieli na to łagodnie: że nie w myśli buntu i przez zuchwalstwo mu się opierają i przystępu bronią, ale z konieczności, gdyż muszą zachować wszelką ostrożność w rzeczy tak wielkiej wagi i dowiedzieć się wprzód, jaka jest istotna wola królewska.
Słońce się miało ku zachodowi (20), gdy Kuklinowski polak z regimentu konnego starszy, od generała posłany, przyniósł do klasztoru list króla szwedzkiego po niemiecku pisany, pod pieczęcią, rozkazujący Millerowi zająć i załogą osadzić: Bolesławice, Wieluń, Krzepice i Częstochowę.
Gdy się to dzieje, noc zapadła i z obu stron zaprzestano kroków nieprzyjacielskich. Szwedzi nie korzystając z przerwy, legli na spoczynek.
Nadeszła niedziela i święto ofiarowania Najświętszej Panny. Potrzeba obrony nie tylko nie oderwała od nabożeństwa, ale owszem gorliwości jeszcze ku niemu dodała. Po zwykłych ceremonjach, obniesiono znów Przenajświętszy Sakrament dokoła murów, mówi Kordecki, jak niegdyś Arkę dla postrachu Filistynów. Zajęci modlitwą i uroczystością zakonnicy, nie odpowiedzieli na list Millerowi, aż dopiero około południa, czem się nie mało Szwed zniecierpliwił. O południu wysiano zręczną odpowiedź Kordeckiego następującej treści:
„Naszem powołaniem nie wybierać królów, ale naznaczonym przez Boga, dotrwać w raz poświęconej wierze. Wybranym, zachowujemy niezłomne posłuszeństwo i wierność, nie orężem ku temu zmuszeni, ale obowiązkiem dobrowolnym, przysięgą. Widzieliśmy rozkaz króla szwedzkiego, lecz mając ze wszech miar dostateczną załogę dla miejsca świętego, nowej nie potrzebujemy. Miejsce to zowie się Jasna-Góra, a król w liście swym mówi tylko o Częstochowie; miasto Częstochowa może więc być zajęte, ale nie Jasna-Góra. Rozkaz J. K. M. zdaje się nam niewyraźny i dwuznaczny. Zaczem prosimy pokornie, abyś raczył klasztor i kościół w spokoju zostawić. (D. 21. listopada 1655).
Miller rozłożywszy swe działa, na pięć podzielone bateryj, ze trzech zarazem miejsc, od północy i południa otworzył ogień zajadły odczytawszy ten list, i oświadczył bez przebaczenia zniszczyć wszystko i w gruzy obrócić. Pięć bateryj Szweda stały: pierwsza przeciw samego klasztoru, rzucająca bomby na dachy; druga dalej nieco ku Częstochówce ze czterech dział; trzecia największa, z boku od dwóch pierwszych, ku północy wymierzona, bardzo mocna z koszów plecionych pełnych ziemi i wodą dla zmarznienia polewanych usypana, miała ośm dział obwarowanych szańcem tak twardym, że gdy Szwedzi odeszli, dla zniszczenia go musiano rozgrzewać; czwarta podobna od zachodu groziła; piąta ku południowi, wzniesiona przeciw kościoła, miotała ogniem na dachy, i wiele oblężonym dokuczyła.
Ze trzech miejsc, od południa i północy puszczano bomby, kule, granaty, pociski ze sznurami smolnemi, usiłując zgruchotać mury, i zapalić dachy. Mury przecież prawie nieuszkodzone wytrzymały, choć nieprzyjaciel całą siłą dla ustraszenia szturmował, a w klasztorze huk ów i ognie, najmniejszej nie wzbudziły obawy.
Po dachach stali stróże, którzy gasili pożary zajmujące się od kul ognistych, dusząc płomień chusty mokremi, lub rozrywając co się paliło silniej. Na murach nieustraszeni żołnierze, w gotowości byli przyjmować i zadawać razy. Ale kule Szwedów nie wiele im szkodziły, i jedne nie dolatywały, drugie przenosząc aż za klasztor, swoich tłukły, inne w murze siadały, rozkruszyć go nie podoławszy.
Tymczasem wśród huku dział i łoskotu trzaskających murów, z wysokiej wieżycy przy kościele, dał się słyszeć śpiewany hymn na cześć N. Panny, z towarzyszeniem trąb i różnych narzędzi muzycznych. Odgłos tej pieśni uroczystej zagrzewa serca, a nieprzyjaciel sądząc, że mu się naigrawają śpiewami, rozżera się i wścieka. Ta muzyka niedzielna tak się okazała skuteczną i miłą, tak dodawała ducha wojującym, a dla słabych i kobiet tłumiła huk strzałów i jęk ranionych, że ją odtąd codziennie ponawiano w ciągu oblężenia.
Następne dwa dni, z równą gwałtownością nieprzyjaciel oblegał klasztor, a wśród nocy ciemnych, zaczęli szańce i przekopy sypać Szwedzi, wypełniać fossy bliższe murów klasztornych, podciągać machiny i stawiać baterje, na które chciano wciągać działa dla szkodzenia oblężonym. Noszono ziemię worami, wlekli ogromne armaty, których paszcze otwierały się ku Jasnej-Górze.
Nie dając chwili spoczynku, począł Miller nocą także szturmować, a nie mając innych na wystrzał budowli, jął się do zapalenia kulami klasztornego dachu. Lecz te po większej części od murów odbite, wracały się napowrót, czasem przelatywały Jasną-Górę i dachy, nie uszkodziwszy ich, to więzły w nich i już rozgorzeć miały, gdy poczęty pożar zalewano i duszono z wielką pilnością. Mnóstwo kul, widocznym cudem, wśród suchego drzewa padając, przecież nie zrobiły pożaru. Jedna odbita od komina potoczyła się do kolebki śpiącego dziecięcia, którego ani uszkodziła, ani łóżeczka nawet nadwerężyła.
Żołnierze i szlachta zamknięta w twierdzy, ośmieleni pomyślnym oporem, zważając iż Szwedzi nadto w swą potęgę ufają, aby się mogli obawiać wycieczki i śpią noc całą bez czat i ostrożności, kryjomą furtką wyszli tajemnie pod dowództwem Piotra Czarnieckiego, (męża, któremu wiele winna była Częstochowa), przedsiębiorąc z mała silą, ale wielką odwagą i ufnością w Bogu — wycieczkę nocną. Poczet ten cichaczem wysunąwszy się, obozowiska minął i fosy przeszedł. Jedni z boku zasiedli, drudzy tył garści Szwedów zajęli i uderzyli na nich. Popłoch stał się wielki. Zabity zaraz naczelnik artyllerji i wiele starszyzny, żołnierza natracono kartaczami dużo i rozprószono. Poginęło też nie mało w ucieczce, przez żołnierzy Piotra Czarnieckiego nasieczonych, a z najznaczniejszych inżynier główny de Fossis przyjaciel Wejharda, wielce od niego ceniony i żałowany, i niemałego znaczenia w wojsku gubernator krzepicki, generalny oberster, szwed, Horn. Ten długo na ranę w pierś mu zadaną bolał na zamku w Krzepicach, gnilec mu się wdał w nią, a nie mógł umrzeć aż tego dnia, którego Miller z pod Częstochowy ustąpił, skończył męki i ducha wyzionął.
Wśród nocnego zgiełku tego, nieprzyjaciel przerażony, z bliższych klasztoru stanowisk usunął się i resztę nocy spędził w strachu bez namiotów, nie zamknąwszy oka. Dwa wielkie działa zagwożdżono na miejscu, i znaczny dość łup zabrano. Ze strony oblężonych zginął tylko jeden węgier Janicki, człek śmiały, ale nieostrożny, puścił się od swoich odbiwszy, sam jeden ku obozowi szwedzkiemu, a żołnierze czy za zdrajcę go wziąwszy, czy przypadkiem postrzelili, tak że padł ofiarą nieostrożności. Dwie kule palne, jedna na dach kaplicy N. Panny Marji, druga ku ścianie wymierzona, odbite i bezsilne odpadły.
Miller widząc że nic nie poradzi, posłał do Wittemberga do Krakowa, po działa burzące i więcej piechoty. Sam tymczasem podciągał pod mury, kryte robiąc chodniki i drogi; ale tu mu twarda góry opoka nie dozwalała rychło, jakby był chciał, postępować.
Tymczasem przybył z obozu szwedzkiego do klasztoru szlachcic polski, znakomity wymową, stanem i wiekiem poważny, zdający się prędzej życzliwym niż nieprzychylnym dla zakonników, i wcale nie mogący być podejrzywanym o złą radę. Przyjęty jak zwykle bardzo uprzejmie, i poczęła się poufała rozmowa. Począł przybyły malować stan nieszczęsny kraju i namawiać do poddania. Słowa jego cytuje ksiądz Kordecki. Zręcznie ubolewał nad Janem Kazimierzem, nad jego ucieczką, opanowaniem Polski przez Szwedów, a razem dodał, że dłużej drażnić zwyciężcę i podbudzać go do srogiej zemsty, niebezpiecznem było dla zamkniętych w Częstochowie. Wojsko kwarciane, szlachta, magnaci, miasta, wszystko się poddawało Szwedowi, cały kraj był w jego rękach — jak zakonnikom płynąć jednym przeciwko wody! Zkąd ów upor? Imże to mnichom wojować? Król szwedzki wiary katolickiej nie niszczy, owszem swobodę wyznań zapewnia, nie chce ruiny kościołów i klasztorów, owszem i waszą twierdzę myśli umocnić załogą, wy sami zniszczenia jej chyba chcecie? Zakończył zręczne rady swe ostatnią, iż należałoby poddając się, dać pewną sumę Millerowi okupu, a podobnież opłacić się mistrzowi artylerji, aby miedzi, śpiżu i co było kruszcowego, nie zabrano wedle zwyczaju.
Mowa tego posła, powiada Kobierzycki, nie mało poruszyła umysły, ale że w niej wyrzekał przeciwko Janowi Kazimierzowi, że opowiadał o dobrowolnem całej Polski poddaniu się, co było jawnym fałszem; — oburzyła też wielu. Tchórze jednak, zaczęli myśleć bardzo o poddaniu. Kordecki widząc, jak szkodliwy mógł być wpływ tego znakomitego posła, bo już niektórzy prosić go poczynali o wyjednanie dogodnych warunków, a tylko starsi chmurnem słuchali go czołem; pospieszył wyprawić go bez odpowiedzi z twierdzy. Pomimo rychłego zapobieżenia, Kobierzycki przypisuje bytności tego pana osłabienie na duchu żołnierza i dowódzców artylerji zamkowej. Kordecki nadzieją, że zima sama nieprzyjaciół odpędzi od oblężenia, lub posiłki Jana Kazimierza nadejdą, podtrzymał nieco swoich.
Dzień się już schylał ku wieczorowi, gdy zwłoką odpowiedzi zajątrzony nieprzyjaciel, począł znowu ognia dawać do klasztoru; a ów pan poseł wychodząc, ledwie kuli szwedzkiej uniknął i głowę uniósł całą. Noc Szwedzi spędzili (pomnąc na wczorajszą wycieczkę), pod znakami i w oczekiwaniu napaści.
Jak tylko na dzień, Miller wysłał znów owego pana, aby się dowiedział, czy nie zmiękły umysły oblężonych. Ale nie rychło wpuszczony i nie jak wczoraj już przyjęty, wrócił do Millera z odpowiedzią:
— Mnichy to zuchwalcy i matacze, nic nie rozumieją, nic nie wiedzą co ich czeka! Tymczasem w klasztorze załoga przerażona odmalowaną jej potęgą szwedzką, uknowała spisek pod wodzą jakiegoś tchórza, i zmawiać się poczęła o poddanie tajemnie twierdzy. Słuch o tem doszedł już takich, co do zmowy nie należeli; myślano w początku, że raczej uciec się zmawiają, niż poddać fortecę; doszła wieść o tem księdza Kordeckiego. Ratując się w złym razie odważnie, powiększył najprzód we dwójnasób płacę załogi zniechęconej, aby wymógł na nich przysięgę, że do ostatniej kropli krwi bronić będą monasteru; starszego zaś co tę zdradę uknował, z klasztoru wygnał zupełnie. Odtąd przestrzeżony doświadczeniem przeor, począł pilniejsze mieć oko na najemnego żołnierza, szlachtę i samychże zakonników, których w lepszy wprowadził porządek. Starsi ojcowie zostali obowiązani do chóru nocnego, a młodsi pomimo że użyci byli do obrony, nawet od dziennego uwolnieni nie byli. Policzono piechotę i rozstawiono po wyznaczonych miejscach, a zważywszy potrzebę, do każdego stanowiska dodano jednego ze szlachty z domownikami, (gdyż więcej dla liczby ich wyznaczyć się nie mogło). Po dziesięciu zakonników także wszędzie, a po dwóch artylerzystów do celowania dział, stawać mieli nieodmiennie. Zakonnikom zdane dowództwo nad załogą żołnierza. Odtąd z płatnym żołdakiem razem, dzień i noc szlachta i zakonnicy czuwali.
Od wschodo-północy na marach stali przewodnicząc p. Zygmunt Mosiński i ojciec Hilarjon Sławoszewski; od zachodu p. Mikołaj Krzysztoporski i ojciec Ignacy Mielecki; od wschodo-połuduia p. Piotr Czarniecki i ojciec Adam Stypulski; od zachodo-poludnia p. Jan Skórzewski i ojciec Daniel Rychtalski. Dwaj naczelnicy główni byli: ojciec Marceli Dobrosz i Zacharjasz Małachowski. Dwóch z niezdatnemi do boju, wyznaczono dla gaszenia ognia. Działa i zapasy do nich, wziął pod zarząd ojciec Piotr Lasota, któremu powierzona piecza nad oświecaniem murów, aby nocą nieprzyjaciel się nie podkradł, lub robót jakich nie poczynał przy murach. Na wielkiej wieży zapalano ognie, dając przez to znać, jeśliby jakie wojsko na pomoc ciągnęło, iż zamek się jeszcze nie poddał.
Głównym wodzem, całego działania naczelnikiem, mianowany został Stefan Zamojski miecznik sieradzki, z dodanym mu ojcem Ludwikiem Czarnieckim. Ci zakonników i najemnego żołnierza, ciągle nad nimi czuwając, w duchu utrzymywać i zachęcać mieli.
Chociaż tak przysposobieni ku obronie, oblężeni czuwali, że są w sile wytrzymać Szweda napad, przecież udając że myślą traktować o kapitulacją, a raczej dla wyrozumienia co myśli nieprzyjaciel i zwlekania, w nadziei, że odsiecz jaka nadejdzie; posłali z owym panem dwóch ojców Sebastjana Stawiskiego św. teolog, dok. i ojca Marcellego Dobrosz. Ci, że Millerowi swem przybyciem zdawali się czynić nadzieję poddania, przyjął ich bardzo łaskawie; pan Wejhard zaś, krzywo i kwaśno.
Z rana, poszli ciż sami znowu, niby dla spytania Millera, jakichby od poddających się wymagał warunków? Jenerał rad, że się rzeczy zdały przybliżać ku temu czego życzył, darował zakonnikom sześć pięknych sztuk ryby, i odprawił z warunkami na piśmie. Punkta Millera żądały, aby: 1. Wyrzeczono się Jana Kazimierza, a poddano królowi szwedzkiemu. 2. Zapewniał bezpieczeństwo miejsc i osób, włości i majętności klasztoru Częstochowskiego; wolne odprawianie nabożeństwa i religijnych obrzędów, jak przedtem. 3. Żądał osadzić załogą stu pięciudziesięciu strzelców na zamku. 4. Załoga nowa płacę i racje pobierać miała nie od zakonników, ale z powiatu. Pomieszkanie przy murach sami sobie żołnierze sklecić obowiązani byli, a dla starszyzny wymagano wyznaczenia mieszkania przystojnego w klasztorze. 5. Szlachta i najemny żołnierz, mogli swobodnie wynijść z fortecy za glejtami i wrócić bezpiecznie do domu. 6. Pan miecznik Zamojski, miał dozwolenie dla siebie, dzieci, żony i sług, zostać w klasztorze, lub wyjechać do domu, byleby władzy nad załogą i wszelkich kroków przeciw królowi szwedzkiemu wyrzekł się na przyszłość. 7. Jak tylko podpisaną zostanie kapitulacja, bramy otworzą i wpuszczą pana jenerała z kilką osobami u boku jego będącemi, dla obejrzenia twierdzy. Załoga wynijdzie z klasztoru nieprzetrząsana i niezaczepiana od Szwedów. Kapitulacja ma się zawrzeć nazajutrz rano o godzinie ósmej.
Wysłani zakonnicy, którym najprzód te punkta dano, odpowiedzieli: że sami na rzecz tak ważną nie mogą się ośmielić, ale dany projekt przedstawią na ogólnem zgromadzeniu zakonników, gdzie zbiorą się głosy i zapewnie tyle już ucierpiawszy, wszyscy jednomyślnie zgodzą się na poddanie. Wybrani tedy z rady powszechnemi głosy, dla ostatecznego niby traktowania, ojciec Mathiasz Błeszyński i Zacharjasz Małachowski, nie bez pilnych ostrzeżeń, aby czego w brew myśli zakonników nie przyjęli, przybyli do Millera rano i grzecznie go pozdrowiwszy, oznajmili, że przeciw punktom nic nie mają imieniem zakonu do zarzucenia, krom tylko: iż wyrzec się Jana Kazimierza nie mogą żadnym sposobem, aż nowy wedle prawa, wybrany król przez prymasa, ogłoszony zostanie. „Nie zakonników to rzecz wchodzić w polityczne zajścia i sprawy, ale raczej wiary panującemu dochować, wedle boskich przykazań i kanonów. Jeśli inni odstąpili króla swego, to za przykład zakonnikom, którzy wiary święcie dochować muszą nie służy, choćby krew nawet dla niej wylać przyszło.“ Nareszcie prosili, aby jenerał nie miał im za złe, że jako posłowie, co im polecono, odnoszą.
Miller uznawszy, że ci wysłani nie mają władzy do traktowania o pojedyncze punkta kapitulacji i do uchylenia trudności, zatrzymał ich jako zakładników, domagając się, aby pełną moc kończenia nadano im z klasztoru.
Obrażony Miller przytrzymał Błeszyńskiego i Małachowskiego, nie bez pogróżek i znęcania się; strasząc na nich pomścić się, jeśliby z klasztoru nie przysłano im władzy dostatecznej, lub innych deputowanych do traktowania. Zamojski ofiarował się zrazu iść traktować, ale wymagał aby dano zakładnika za niego, bo się zdrady obawiał. Gdy zaś nikogo równego znaczenia dać nie chciano, usunął się. Tymczasem w twierdzy czyniono coraz usilniejsze przygotowania do obrony, a wysłani wstrzymani zostali i niepowróceni.
Tym biednym tysiączne wyrządzano przykrości: łajano, grożono, znęcano się. Zgromadzenie bolało nad ich uwięzieniem, bo z tego powodu bezpieczniejszy mając ich w ręku Szwed, sypał szańce, gotował bastjony pod działa, stanowiska swoje obwarowywał, straszył wszelkiemi sposoby oblężonych, bluźniąc przeciwko miejscu świętemu i łając zakonników. Oblężeni bojąc się narażać życia braci swojej, nie bronili się nawet; Miller bowiem zapowiedział był, że jeśli jedna rusznica się ozwie, zakładnicy padną niechybnie ofiarą. A żołnierze oblegali mury, wołając co chwila:
— Poddawajcie klasztor, lub mnichów waszych pobijemy!
Nastąpiły i różne inne postrachy. Przez Kuklinowskiego przysłał Miller oznajmienie zakonnikom, że oni szatanem chyba owładnieni trzymać się myślą, gdy Kraków już się poddał. Smutną wieść o kapitulacji Krakowa, o cofnięciu się Stefana Czarnieckiego do Siewierza, o wzięciu Wolfa z siedmset ludźmi piechoty, który ufuy w kapitulacją, zdradą schwytany został; nagle otrzymali zakonnicy. Łatwo pojąć jak to ich przeraziło.
To nikczemne oskoczenie i zabranie Wolfa zdradą, powiada Kobierzycki, nie wstrzymało Szwedów od zadawania zdrady Polakom, choć sami nigdy z dobrą wiarą nie postępowali. W roku 1656 28. lipca, wydany był uniwersał, w którym użalał się Karol, iż Polacy nigdy wiary nie dotrzymują. Tymczasem Szwed dla zdesperowanego utrzymania się w Polsce, najniegodziwszych chwytał się środków. Kobierzycki cytuje ohydny uniwersał z Maryjenburga dnia 8. maja 1656 roku dany, w którym punktem jednym dozwolono kmieciom, swych panów podejrzanych o niesprzyjanie Szwedom zabijać, lub żywcem dostawiać; za co przyrzeczona była nagroda. Był to krok rozpaczy, szczęściem w historji rzadki. Środek ten dowodzący zupełnej słabości i upadku, dający sąd najmniej oświeconej klasie nad wyższą i zwykle nienawidzoną, odwołujący się do namiętności pospólstwa i używający passji jako narzędzia politycznego, tu był zupełnie nawet bezskuteczny, gdyż edykt Karola Gustawa pozostał bez skutku[4].
Nazajutrz Miller, owych siedemset piechoty polskiej z Wolfem wziętych, pod ośmią chorągwiami, ze swymi ludźmi pomięszawszy, oprowadzić kazał dokoła twierdzy, aby tym widokiem do reszty serce oblężonym odebrał.
Stolica kraju poddana, Czarniecki ustąpił przemożony, Wolf w niewoli, wojsko jego zabrane, Jan Kazimierz daleko, — co było zdaje się począć, jeżeli nie poddać woli Bożej i kapitulować? Żadnej nadziei posiłku lub odsieczy; ciągle posły, naleganie nieustanne, groźby coraz straszniejsze ze strony Millera. Pozbawieni ludzkiej pomocy i nadziei, zakonnicy zaufali Bogu i opiece Jego cudownej. Głęboka wiara, niezachwiana niczem, dała im wielkie i niesłychane zwycięztwo.
Tymczasem najmocniej im chodziło o ocalenie zakonników wstrzymanych przez Millera. Posłali od siebie z oświadczeniem, że nie będą dalecy od układów, bo wojny dla wojny, jako mnichy żądać nie mogą, owszem pragną pokoju.
Kordecki listownie prosił o wydanie zakonników, inaczej bowiem do traktowania nie przystąpi, jeśli złamawszy prawa powszechne narodów, Miller posłów zatrzyma. „Gdyby zaś na ich życie (czego nie sądzim), następować miał, zdawali się wszyscy na wolę Bożą, bez której włos nie spadnie z głowy. Niech umrą, jeśli śmiercią swoją okupić mają swobodę, której wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną.“
Ciągłemi listy i poselstwy naglony jenerał, aby całkiem barbarzyńcą się nie okazywał, postanowił jednego z ojców puścić, ufając iż on sile szwedzkiej z bliska się przypatrzywszy, na poddanie łatwiej od kogo innego namówić potrafi. Ale rozkazał mu przyrzec, że powróci; a jeśliby tego nie uczynił, zaklął się, że pozostałego śmiercią ukarze. Przybyły z więzienia zakonnik, naturalnie potęgą szwedzką przerażony, zaczął naglić o poddanie, o zuchwalstwo dziwne obwiniając zakonników, gdy znikąd posiłku mieć się nie spodziewając, uporem swym we wrogu zaciętość podwajają. „Głód sam, mówił, zmusi nas do poddania, staniecie się pośmiewiskiem ludzi. Tak radzę, ale radę moją i życie, oddaję woli i rozkazom zgromadzenia.“
Wysłuchano przybyłego, i odprawiono do Szweda z odpowiedzią: że zgromadzenie gotowe jest traktować, ale Miller sam ku temu drogi tamuje przeciw wszelkiemu prawu, posłów gwałtownie więżąc. Dopóki ci wolnymi nie będą, zakonnicy do żadnych układów przystąpić nie mogą. Jeśli zaś potrzeba, rzekł wracający, my za Boga i braci gotowiśmy złożyć życie na ofiarę, jakeśmy na ołtarzu ślub wiecznego posłuszeństwa złożyli.
Wysłał tedy jenerał drugiego więźnia do klasztoru, z tym co poprzednio warunkiem. Ten toż samo co pierwszy mówił, ale ochotnie życie ofiarował, byleby różnowiercy nie splamili świętego miejsca. Gdy z tąż co i tamten wrócił odpowiedzią do obozu szwedzkiego, obudwom objawiono dekret śmierci, nazajutrz spełnić się mający, i polecono gotować się na zgon. Błeszyński i Małachowski z podziwem nieprzyjaciół przyjęli to niezachwianym umysłem.
— Gotowiśmy i dziś za Boga, kraj i króla umierać, — odpowiedzieli.
Nazajutrz jednak odłożono spełnienie wyroku, a natomiast wezwano ich do stołu pana jenerała. Ale zakonnicy odparli na wezwanie:
— Że niegodni są zasiadać z nim u stołu, skazani na szubienicę.
Gdy się to dzieje, zawieszono kroki wojenne i Szwedom dany rozkaz, dopókiby traktowano, nic przeciw twierdzy nie działać; Szwedzi jednak nie zważając na to, krzątali się około szańców swoich i pod murami, urągając oblężonym, podsuwając pod wały i gotując środki napaści skuteczniejsze.
Załoga częstochowska nie mogąc obelg i pogróżek wytrzymać, przeciwko woli zakonników, bo był rozejm, postanowiła Szweda odpędzić; dano ognia z dział. Nieprzyjaciel (było to w nocy już), poniósł znaczną szkodę w ludziach i koniach, resztę nocy spędzili Szwedzi bezsenni. Jenerał gniewny dowiedziawszy się przecie, że jego właśni żołnierze byli do tego powodem, poskromił ich tylko, a nazajutrz wysłał posłów, wymagając poddania się królowi szwedzkiemu wedle posianych punktów. Odpowiedź była jak wprzódy: że zgromadzenie nie wiedząc, aby wiara dochowana była, do traktowania przystąpić nie może, póki posłowie nie będą wolni. Miller widząc że nie przemoże zakonników, puścił więźniów nareszcie.
Zdawało mu się, że przez to (jak je zwał), dobrodziejstwo, pozyszcze sobie oblężonych; zatem słał posłów za posłami, którzy dowodzili i radzili, aby załogę szwedzką przyjęto, umówiwszy się o warunki. Kobierzycki robi tu uwagę, że Miller do traktowania zawsze używał Polaków, jak używają oswojonych ptaków, dla pociągnienia w sidła swobodnych. (Tanquam domesticis avibus, ad alios avocandos attrahendosque).
Paulini szukając nowej zwłoki, chcieli sami iść do króla szwedzkiego dla układów, (zyskując na czasie); Miller na to się nie zgodził, rzecząc tylko, że sam im podpisaną przez króla i opieczętowaną dostawi ratyfikacją umowy. Po co dłużej zwlekać, nastawał, i tak dłużej już od Krakowa opieracie się, choć z tak mała siłą, a nie możecie się spodziewać posiłków. Denhoff i Wolf, są w ręku króla szwedzkiego, ci tylko mogliby jedni przyjść wam w pomoc; wojska pana kasztelana kijowskiego rozpierzchłe, przerażone, działa pozabierane. „Nareszcie zapowiedział, że jak skoro z Krakowa działa wielkie burzące (po które posłano), nadejdą, nie pozostanie najmniejszej nadziei układów i kapitulacji. Możeż być, aby wszędzie zwycięzki Szwed, tu tylko dał się odeprzeć i ustąpił sromotnie?“
Na to odpowiedzieć miał Zamojski, i poczynał już, gdy Seweryn Kaliński (ksiądz Kordecki go nie wymienia po nazwisku, jak zwykle wszystkich źle postępujących, i na których się żali), towarzysz posłańca szwedzkiego, przerwał mu mowę grubijańsko:
Mości panie Zamojski, to nie polski sejmik, żeby słowy szermować i gębą króla J. M. szwedzkiego bić. My także dbamy o kraj i jego losy, a przecież widząc stan nasz i położenie, zdaliśmy się pod protekcją Karola Gustawa. Porzuć W. Mość złe i zgubne dla świętego miejsca dawać rady, a nie błąkaj swemi namowy łatwowiernych zakonników. Możesz-że Wmość ze swego majątku powrócić szkody, które liczne wojsko zgromadzeniu i szlachcie uczyni? Te szkody na kilka mil do koła twierdzy sięgające, na wasze sumienie spadną. Możesz-że W. Mość własnemi siły nieprzyjaciela odepchnąć; chcesz-że mieć na duszy przelew krwi tylu zakonników, gdy żołnierz się rozzuchwali? Inszej rady szukajcie ojcowie, i radźcie rychło, póki Szwed nie rozje się, a można z nim jeszcze trafić do końca zgodą.
Tymczasem nadszedł list do zgromadzenia od Wittemberga z Krakowa. Rozkazywał wódz naczelny poddać się, i groził, jeśliby tego nie uczyniono. Zaręczał, że Szwedzi żadnej zdrady i podejścia nie knują. (Z Krakowa, 1655 dnia 21. listopada).
Zgromadzenie naglone, napierano zewsząd, umyśliło z odpowiedzią stanowczą zwlekać jeszcze, coraz nowe trudności w kapitulacji i przyjęciu załogi znajdując, dla zyskania czasu. Kordecki odpowiedział, że swoja załoga mu wystarcza, i szwedzkiej nie potrzebuje; że gotowi są poddać się nareszcie królowi szwedzkiemu z klasztorem, wszyscy jak są, ale kalwinów i lutrów, a nawet katolików bluźnierców, przyjąć na miejsce święte nie mogą i nie przyjmą.
Znowu tedy wpadł w ogromny gniew Miller, i zawołał, że dość tego traktowania, że w popiół i zgliszcza obróci wszystko. Natychmiast też przywodzić to do skutku poczęto, gęsty z dział ogień i bomby rzucając na klasztor. Oblężeni odstrzeliwali się pierwszego dnia z mniejszej broni tylko; nazajutrz i z dział już, nie bez szkody Szwedów.
Siódmy grudnia (była to wigilja do Najświętszej Panny, postem jak inne u Polaków obchodzona), jasny oblężonym zaświecił. Ożyli zakonnicy i powzięli nadzieję. Pan Piotr Sładkowski, podstoli rawski, przez Szwedów przejęty, gdy z Prus powracał, przybył do Millera; posłany do klasztoru, mając namawiać do poddania, lecz w istocie ożywił ich nadzieją niejaką. Doniósł bowiem, że szwedzkie wojska klęskę poniosły od królewskich, że część wojsk polskich, co się była poddała Karolowi, wróciła do Jana Kazimierza, gdyż Szwed zawojowawszy Wielką i Małą Polskę, wcale kraju tego obroną i bezpieczeństwem się nie zajmował, dając go na łup kozactwu i Rusi, zdając się iść na zgubę raczej, niż myśleć o ocaleniu nieszczęsnych prowincyj. Wojska szwedzkie rozbojem szlacheckich majętności i domów, łupieztwy, zabójstwy, świętokradztwy, gwałtami wszelkiemi, połamaniem praw, karę Bożą na się ściągały. Kwarciani do Jana Kazimierza powrócić chcieli, byleby się w kraju ukazał, co już obiecywano. Zakonnicy tedy zwlekając, mogli się spodziewać doczekać wojsk i króla.
Ósmego grudnia nazajutrz, w dzień Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny Marji, Hijacynt Brzuchański, mieszczanin częstochowski, przebrawszy się za żołnierza, (bo inaczejby zbliżyć się mu do murów nie dano) na wał wlazł oznajmując, że z Krakowa dla rozbijania murów klasztornych idzie sześć burzących dział, i tysiąc dwieście ciągnie piechoty, a w pomoc Janowi Kazimierzowi spodziewają się wielkiej liczby Tatarów. To szybko wyrzekłszy, zręcznie wrzucił na mury listy z konwentu krakowskiego od ojca Antoniego Paszkowskiego, w których opiewając szwedzkie gwałty i łupieże, namawiał, aby się oblężeni nie poddawali, nic bowiem świętego, nic stałego u Szweda, żadnej w nim nie można mieć wiary.
Co dziwniejsza, jakiś tatarzyn z wojsk szwedzkich, który z kwarcianemi przybyłemi dla nabożeństwa, wszedł do klasztoru, obejrzawszy twierdzę, głośno począł namawiać, aby się księża nie poddawali wiarołomnym Szwedom, a ci będą musieli upokorzeni ustąpić. Te rady ducha jakoś dodały, a choć wiedziano o idących od Wittemberga armatach burzących, przecież wszyscy wzięli się do oporu, i postanowili nie poddawać do końca. Tegoż dnia bluźnierca Szwed, wracający z Rędzin, wioski pana Tomasza Przerębskiego, na podwórzu u św. Barbary, kulą działową dziwnie zabity został.
Dziewiątego i dziesiątego grudnia, przez dwa dni nieprzyjaciel zlekka szturmował, rzucając tylko kule sznurami smolnemi obwijane, dla zapalenia dachów, ale napróżno. Wielkie tymczasem działa, wśród ciemnych nocy, ustawiano i rychtowano; te tak tajemnie podciągnięto przeciw murów, że załoga nie postrzegła się, aż dopiero, gdy ogromnemi głosy o jutrzni wśród śpiewów w chórze, odezwały się. Cały dzień umyślnie zmagając się, jako w świąteczny, nieprzyjaciel ognia dawał, nie dając chwili spokojnej na modlitwę. Niesłychaną moc kul i bomb różnych puszczono od brzasku. Od strony północy i południa upadło trzysta czterdzieści kul; ale zakonnicy prawie o tem nie wiedzieli, zajęci modlitwą w dzień świąteczny (świeccy liczyli), w kościele wedle zwyczaju, trwając ciągle na nabożeństwie. Odśpiewano supplikacje przed Najświętszym Sakramentem, z którym gdy wyszła processja w podwórze, poczęły na nią sypać się ogromne złomy murów, i kule kilkadziesiąt funtowe przelatywać nad głowami; nikt przecie nie uszedł, póki się nabożeństwo nie ukończyło.
Po skończonych modlitwach publicznych, co było ludzi, rozdzielili się w różne stanowiska, stając ku obronie murów. Szkody dnia tego, pomimo wysileń nieprzyjaciela, nie były bardzo znaczące; mury mało co między dwoma bastjonami uszkodzone zostały; kilka koni w stajniach zabito, dwa koła u armat (od północy) zgruchotano, jedno działo nadwerężono; trzech młodzieńców na imię Janów, zabici zostali, później zginął jeszcze czwarty na imię Jan, jakby wszystkim co się Janem zwali, paść od kuli przeznaczonem było. Wszystko to wszakże nie odbierało serca oblężonym, nikt z placu i od zajęcia naznaczonego nie cofnął się, wszyscy pracowali na stanowiskach. Jedni podciągali działa, drudzy celowali je, inni kamień, ziemię, drzewo, belki na zapchanie wyłomów znosili, chętnie i żywo. Wyrostki, kobiety stali u dział, nabijali je, nie zważając na grad sypiących się kul w około.
Około południa, nieprzyjaciel zwolnił nieco ogień, wystąpił dobosz z zapytaniem, ażali nie zmiękczeni trwają zakonnicy, lub czy się poddać nie myślą? Odpowiedzieli, że chcą się namyśleć do jutra. Miller tą odpowiedzią rozjątrzony, znów ognia ze wszystkich dział zajadle rozpocząć kazał, i burzyć mury. Huk straszliwy, wrzaski, dymy, otoczyły górę znowu: chciano koniecznie przebić wyłom i rzucić się na mury do szturmu. Trochę jednak wstrzymał się w zapędzie Miller, bo mu pięciu artyllerzystów proch oślepił, a starszy nad niemi od kuli poległ.
Ze wschodniej strony (w klasztorze), był przewódzcą u dział Niemiec podejrzanej wiary. Ten nie bardzo pilnie, a może nie zbyt chętnie spełniał swój obowiązek, ale dostawszy w nogę kontuzji od kawałka roztrzaskanej kuli, odtąd tak się jął serdecznie, z zawziętości, czy z gorliwości pomnożonej, iż działo szwedzkie wywrócił, zabił artyllerzystę i prochy ich w powietrze wysadził.
W niedzielę rano spoczął nieprzyjaciel, gdyż w chacie wieśniaczej nabożeństwo po swojemu odprawiał; ale spoczynek i modlitwa nie długo trwały. Zaczęto strzelać znowu. Zdrajcy jacyś donieśli Szwedom, że zachodnia strona twierdzy była najsłabszą, i ku niej obrócili się Szwedzi. Ale się zawiedli, bo nocą z p. Piotrem Czarnieckim bracia się tu umocnili i co mogli poprawili tak, że kule nic tu nie zrobiły, a nieprzyjaciel począł powoli tracić nadzieję wzięcia twierdzy, jeśli się ona dobrowolnie nie podda.
Tymczasem nadchodząca zima doskwierała źle odzianemu żołnierzowi. Po nocach musieli sobie Szwedzi rozpalać wielkie ogniska dla ogrzania się, z czego korzystali oblężeni, biorąc ich za cel strzałów. Szwedzi musieli się wyrzec ognisk i pogasić je.
Nazajutrz uspokoił się Miller znużony, zebrał swoich coby czynić należało, nie chcąc wstydu tylko odnieść z daremnego pokuszenia. Sadowski życzył inną część wojsk przysłać dla oblegania Częstochowy, a Millerowi ustąpić. Tymczasem oblężeni spoczywają, gotując się do odpychania szturmu, zbierając kute drągi, żelaza zębate, kamienie, belki, i t. p. Sposobią ziemię i cegłę dla zasypania wyłomów, a to tem pilniej i czynniej, że już nikt nie myślał o przyjęciu szwedzkiej załogi. Gorliwość oblężonych była nadzwyczajna.
Tegoż dnia zamgliło się i zamroczyło tak, że Szwed wypadkowie, ze szmigownicy kulą nabitej, wystrzelił na własny post swój ku namiotowi dowódzcy. Millera wnuk od siostry, od tego strzału ugodzony w brzuch, zabity został. Jenerał sprawił mu wspaniały pogrzeb, ale i to go od dalszych kroków nie powstrzymało. Owszem, żywą boleścią straty przejęty, kazał sypać nowe szańce spędzonym zewsząd wieśniakom, pod mury gromadzie, usypy i fossy zasypywać. Gdy się to dzieje, oblężeni czekają aby pod mury więcej się ludu zebrało i gotowi kamień, brony, belki, trzymają. Z południa wymierzono na nich działa i sypnęły się kule tak, że robota przerwana została. Było to już w nocy, ale śnieg dozwalał działa celować.
Gdy dzień się zrobił, przytoczyli Szwedzi machinę do murów, ukazała się oblężonym, ale ją działem rozbito natychmiast.
Mgły się poczęły, dotąd nieprzyjacielowi szkodliwsze niż oblężonym; korzystając z niej, Szwed się posuwał śmielej na razy, ale bezskutecznie. Następnych dni i nocy roztoczyły się mgły osobliwsze, złego zapewne ducha dzieło, (mówi Kordecki), gdyż były tak gęste, że oko w nich nic widzieć nie mogło, a ogromne machiny (żółwie), przyciągnione od północy pod mury, nie mogły być dojrzane, dopóki modlitwami i egzorcyzmami zakonników nie rozjaśniło się niebo.
Z tego powodu jednemu z zakonników poleconem zostało, aby przeciwko mgle owej dziwnej, modlitwą bronił i exorcyzmem ją rozbijał: błogosławiąc broni oblężonych; co gdy uczynił, mgły się rozeszły, rozjaśniło niebo i skutecznie znowu odstrzeliwać się poczęto.
W obozie szwedzkim weszło w przysłowie, że Częstochowscy mnichy, wielcy czarownicy. Szwedzi przypisywali czarom potężnym, zabicie jednego ze swoich, który jak sam powiadał, miał siedmiu szatanów przy sobie, i ze trzydziestu potyczek wyszedł cały, włosa nie straciwszy. Ginęła wielka liczba starszyzny szwedzkiej od kul oblężonych, nie żeby jak chciano ci szatanowi duszę zapisali, ale że Bóg ręką swą karał ich za grzechy.
Stratą kilku starszyzny osłabiony Szwed, od zachodu ku wschodniej obrócił się stronie. Ale tu z mnóstwa strzałów, jedna tylko kula, jednego Jana dosięgła. Miller zaś stracił jednego ze znaczniejszych dowódzców, zabitego w namiocie własnym, tak, że waląc się upadł na niego.
W klasztorze, zwłaszcza szlachta, widać poczęła się lękać szturmu i zdobycia, bo dwaj jacyś z familjami, prosili Millera, aby uchodząc z twierdzy, pod jego opieką pozostać mogli. Jeden z nich miał z sobą dwie siostry zakonnice, drugi żonę i synka.
Bardzo trafnie i przezornie postąpił sobie Kordecki, iż szlachcie tej wynijść nie dozwolił, obawiając się, aby przez to postrach i rozgłos o bliskiem poddaniu się nie rozszerzył. Miller, który wprzód jeszcze mówił szlachcie, iż zakonnicy ich nie puszczą, teraz dodał:
— A co? nie mówiłżem, iż te mnichy na to się nie zgodzą?
Tych dni ciągle nacierano mocno i naglono o kapitulacją, kilku zabitych postrach szlachty i załogi zwiększył, przybory do szturmu grozić się zdawały. Trwoga była powszechna, jeden Kordecki nie upadł na duchu. Zakonnicy jego nawet obawiać się poczęli, znużeni nieustanną pracą, do której nie byli zwykli, niepokojeni wieściami o zwycięztwach Szwedów po kraju.
— Taka widać, wola jest Boża, — mówili zakonnicy, — my jedni pozostaliśmy, nie złamiemy losu. Po co się opierać, gdy wiarę, obrzędy i majętności nam zapewniają?
Na zgromadzeniu zakonników, odzywały się tu i owdzie takie głosy, wprzódy widać umówione; a straszniejszem od nich było, głuche milczenie na zapytania Kordeckiego, spuszczone głowy, znużone wejrzenia. Wymownie, z zapałem powstał bohaterski przeor na słabych, wlał ducha i odtrącił myśl poddania różnowiercom miejsca świętego. On jeden zachował przytomność, odwagę i nadzieję czerpaną w wierze, więcej Bogu, niż ludziom ufając; wyrazy jego miały jeszcze na umysły wpływ wielki i przeważny.
Znaleziono na wałach, na śniegu list przypadkowie zgubiony, przez niejakiego May sandomierzanina, do którego brat pisał, oznajmując o Tatarach idących w pomoc Janowi Kazimierzowi. To dodało otuchy oblężonym.
Spróbowawszy od północy, zwrócił się znów nieprzyjaciel ku południowi, nie tak dla wypróbowania grubości murów, o których już dość wiedział, jak raczej dla łatwiejszego rzucania bomb na dach klasztorny i kościelny, i mury gęstemi osłabione oknami.
Pracowano usilnie nad wywróceniem ścian kościelnych, rzucano gęsty ogień na dachy od rana do południa, ciągle to trwało, aż nareszcie znużeni Szwedzi trochę spoczęli, nic nie uczyniwszy, krom że wrota ogromną bombą nadłamano i belkę zwodzonego mostu wyższą, ze czterema bombardami od muru wiszącemi uszkodzono. Co gorzej, kula jedna żelazna wpadłszy przez okno do kościoła, napełniła go kurzawą i gruzem, szczętami tynków i bryzgami cegły, tak, że zakonnicy będący wówczas na nabożeństwie, sądząc iż kościół się wali, pouciekali.
Kilku szlachty znowu zbyt przezornych i nad miarę bojaźliwych, którym dokuczyło oblężenie i praca, a strach już głośno do nich przemawiał; przyszli przy ojcu Janie Stradomskim kaznodziei, do przeora Kordeckiego z zapytaniem:
— Co wasza przewielebność myślisz, i na co czekasz zwlekając, gdy niema najmniejszej nadziei posiłku; nieprzyjaciel całym krajem włada, upor nadaremny. Dziśby jeszcze można wymódz może warunki, na które nieprzyjaciel jutro przystać nie zechce?
Przeor Kordecki odparł zimno:
— Nie na wszystko czego żądamy Szwed zezwala; nie chcemy bowiem dozwolić na to, aby różnowiercy skalali miejsce święte. Wy miłościwi panowie, złamani pracą i niepowodzeniem, prowadzicie do układów, chcąc przykrego wojowania poprzestać, ale czy poddanie się klęską także nie będzie, nie, myślicie? Król Jan Kazimierz nie zapomni o swojem królestwie, nie osieroci go tak, poddanych obowiązkiem dopomagać. Nie naglijcie o poddanie, abyśmy którzy dziś walczym za Boga, kraj i króla przeciw różnowiercom, potem za niegodnych świętego miejsca uznani nie byli, i z niego jak słuszna, wygnani! Gorszą dla nas klęską poddanie niż wojna, w której z pomocą Bożą, spodziewamy się jeszcze zwyciężyć.
Nazajutrz od śmigownic poległo trochę Szweda, nastąpił rozejm, a raczej chwilowe z obu stron wstrzymanie kroków nieprzyjacielskich.
Przed kilku dniami przyszedł był za pozwoleniem Millera do twierdzy, Aleksander Jaroszewski z Lubidzy, pod pretekstem wyprowadzenia żony, która się tu znajdowała, a w istocie oznajmując, że kwarciani srebro klasztorne zatopione w stawie łowiąc rybę znaleźli, bo wody spadły były znacznie. Srebro to chcieli oni odwieść, gdzieby im wskazano. Pan Jaroszewski nie mogąc tego otwarcie powiedzieć, bo miał towarzysza dodanego, rzucił zręcznie kartkę, nie mogąc na nią odebrać odpowiedzi. Tymczasem już się o srebrze dowiedział jenerał, kazał je sobie oddać kwarcianym i ztąd bierze nowy pochop nakłaniania do poddania się zakonników; udając łagodność, pod którą ukrywał się jad, wysłał szlachcica znakomitego człowieka, z propozycją, iżby się zakonnicy poddali, a on im srebro odda.
Śliczne były obietnice Szweda: że nie chce niszczyć i wywracać miejsca świętego, że własności nie ruszy, że srebro nawet powróci, że na dowódzcę twierdzy wyznaczy księcia Hesskiego katolika i łagodnego człowieka, i t. p. Przeor imieniem zgromadzenia odpowiedział:
— Iż pragną pozostać wierni królowi i swoje bezpieczeństwo sami upewnić. Oni tu na Jasnej-Górze panami są i pozostaną. Gdyby obca była załoga, liczni pobożni pielgrzymi niepokojeni, niedopuszczani by być mogli. A jeśliby do kapitulacji przychodziło, prosiliby o dowódzcę polaka-katolika, jakiego sami wskażą. Co się tyczy sreber, — odparł, — więcej cześć Bożą i miejsca świętego całość, niż najwyższe cenim skarby. Powrotu zaś sreber i po uczciwości i wierze Polaków kwarcianych, co je znaleźli, spodziewamy się.
Tak się stało jak przewidywał przeor, bo po ustąpieniu Szweda od oblężenia, ksiądz Albert Rychalski oficjał radomski, proboszcz breźnicki, oddał je do Częstochowy. Część tylko niewielką zasekwestrował jenerał. Żołnierze reszty, wedle żądania, oddać mu nie chcieli i nie oddali. Seweryn z Kali Kaliński, przy liście 29. grudnia 1655 r. srebra te złożył w ręce księdza Rychalskiego. Podobneż listy protestujące, że własności klasztoru tknąć nie chcą, napisali oddając ci co je znaleźli: Mikołaj z Karmina Karmiński i Jan Trupski. Piękny ten czyn kwarcianych wart pamięci. Imieniem Krzeczowskiego dowódzcy jazdy i Adama Komorowskiego, podpisał protestację przy oddawaniu sreber, niejaki Monkowski.
Gdy Miller przekonał się, że klasztor stał na twardej opoce, a podkopać się podeń nie było mu podobna, sprowadził z Olkusza kamieniarzy, aby dzień i noc skały łamali. Ci powolnie bardzo i jak węże czołgając się, bardzo niewiele za dzień postępując, a skrycie dla strzałów pracując, od strony wschodniej łupać skałę poczęli. W klasztorze ztąd popłoch i wieści, że miny pod mury i klasztor podłożone zostały. Z tego pochop brali przekupieni w twierdzy szlachta, partyzanci Szweda, namawiać do poddania się i straszyć, iż za dwa dni, gdy się nie podda klasztor, minami wysadzony będzie. Większość uwierzyła tej bajce, i wielkim przejęta została strachem. Zakonnicy starsi z przeorem wcale nie zlęknieni, łagodzili, dodawali serca i pracowali nieznużenie, aby marną bojaźń rozprószyć.
Oblężeni tymczasem drugą przedsięwzięli wycieczkę. Nieprzyjaciel pierwszą ostrzeżony, w nocy się już pilnował, uczyniono więc ją z rana. Naznaczony termin na dzień następny, 20. grudnia.
Dopiero o godzinie pierwszej z południa, skrytemi drzwiami w głęboką fosę wszedłszy, z niej od murów na obóz nieprzyjacielski pod wodzą Stefana Zamojskiego miecznika sieradzkiego, wypadli. Najprzód pobili kamieniarzy na drodze kuciem miny zajętych, dalej zagwoździli dział dwa. Potem z krzykiem puścili się za Szwedem aż ku drodze, od miasteczka do wsi wiodącej, bijąc i siekąc co napadli.
Około stu jazdy ruszyli przeciw wycieczce, ale działami z murów odparci, odstąpić musieli. Strzelano do nich póty, aż uszli w pole pod miasteczko. Nasi z łupem, jednego tylko straciwszy, powrócili szczęśliwie.
Spoczął potem dni kilka nieprzyjaciel i nie sypał szańców; pobitych, mianowicie znaczniejszych, wywieziono pogrzebać do Krzepic. Może też i dla postrachu jaki ogarniał powoli Szwedów, wstrzymano szturm; zaczęto inaczej się z obozowiskiem rozkładać. Wieść chodziła, że gdy niedawno jenerał siedział u stołu ze swemi, ku wieczorowi kula armatnia na jego namiot wymierzona, padłszy z rogu, rozprószyła zebranych, wywróciła stół zastawiony, i tak ich wylękła, że Miller swój namiot zaraz w inne miejsce przeniósł.
Trzeciego dnia potem, ukazały się z daleka idące z Krakowa wozy z prochami i bronią różną. Chciano ku nim strzelać lub odciąć je, ale nadchodząca noc nie dozwoliła.
W klasztorze nowe strachy powiększone przez szlachtę znużoną oblężeniem i namawiającą nieustannie zakonników do poddania. Zgromadzenie skutkiem tych ciągłych nalegań rozerwane było, podzielone w zdaniach i niepewne, co mu czynić należało. Potęga nieprzyjaciela, brak wszelkiej pomocy, bojaźń wściekłości Szwedów, ich upór w dobywaniu, postrach o święte miejsce i obrzędy, nakłaniały do kapitulacji. Mówili już sami niektórzy ze zgromadzenia.
— Nie przystoi zakonnikowi, duchownemu, co się świata wyrzekł, przelewać krew i walczyć. Cóż gdy dla braku żywności przyjdzie się poddać? Nie lepiejże wcześnie wyjednać warunki lepsze? — Starsi tylko i przeor inaczej myśleli, a za nimi dała się pociągnąć i reszta.
Ich słowa, zawsze jedno wtórzyły: nie łammy poprzysiężonej królowi wiary, ufajmy w Bogu i opiece Najświętszej Jego Matki, Opiekunki tego miejsca.
Postrach wzmagający się pomimo starania przeora, powiększył jeszcze Hyacynt Brzuchański, mieszczanin częstochowski, który znów przebrany za kwarcianego, podjechał pod mury, worek z kilką rybami i list na wał rzuciwszy oznajmujący, że tej nocy mocniej nalegać będą na twierdzę i straszne czynią przygotowania Szwedzi. Donosił, że widział drabiny, machiny do murów, belki zębate, granaty i kule przysposobione.
Biedny Brzuchański którego wyszpiegowano, gdy tę rybę podrzucał, złapany został, związany i srodze męczony. Zdradził go worek porzucony na śniegu kolorem swoim; odchodzącego złapali Szwedzi i przywiedli do jenerała. Wzięto go na męki, a potem na śmierć skazano. Lecz gdy już dekretowany oczekuje śmierci, Bogu się tylko i N. Pannie polecając, która obrońcy swemu ukazała się w postaci, w jakiej jest na częstochowskim obrazie, oswobodzony został przez sędziów za okupem.
Nowy szturm poprzedził list jenerała, który pisał, że widząc niczem nieprzepartych mnichów, sprowadzonemi z Krakowa działami i machinami, zniszczy twierdzę i klasztor. Radził, jako chrześcjanin rychłe poddanie się, jeśli zginąć ze szczętem nie chcą. Zaręczał wreszcie za całość miejsc, i osób, byleby się poddali, (D. 24. grudnia 1655.)
List Brzuchańskiego choć oznajmywał o szturmie i wszystkich napełnił strachem, z drugiej strony donosił, że Jan Kazimierz ze Szlązka przeciwko Tatarom na pomoc mu idącym, ciągnie, i już w Żywcu się znajduje. Była więc niejaka nadzieja odsieczy i zgromadzenie odpowiedziało listem.
W piśmie swojem przyznawali się zakonnicy do zmyślonych zwłok w targach o poddanie, dla zyskania czasu. Obiecywali nareszcie serjo do kapitulacji przystąpić, ale prosili Millera, aby wprzód dał im swobodnie i spokojnie uroczystość Narodzenia Pańskiego obchodzić, i dozwolił zawieszenia broni. Zaczem, kończyli, gdy od starszych do których posłaliśmy otrzymamy wiadomość, wszystko się ukończy.
Była to nowa forma dawnej myśli uzyskania czasu. Dołączono razem prośbę pokorną do hrabiego Wrzeszczewicza.
Ale nikogo już znaleźć nie można było, coby się podjął odnieść list, tak się obawiano jenerała, który mógł zatrzymać i uwięzić. Aż starucha baba, żebraczka Konstancja, mieszkająca w budzie przy wałach, która za małą nagrodę podpalała domy przeszkadzające zakonnikom, kule nieprzyjacielskie i muru obłamy w fosę padające zbierała, drzewo na wałach leżące znosiła, wcale się o latające kule nie troszcząc; sprzedawała jaką gdzie chwyciła żywność oblężonym i pomagała w czem mogła, nadarzyła się. Ta za kawałek chleba poszła nocą do obozu i ze śmiechem przyjęta od starszego nad strażą, stawiona przed jenerała, list mu oddała, na który wręczono jej odpowiedź.
Pismo od hrabiego Wejharda było bardzo grzeczne, zwał w niem zakonników: amici honorandi, mówił: że wcale źle im nie życzył i owszem, że się wstawiał za niemi do jenerała, który tylekroć zawiedziony, już ufności nie miał. Wymógł przecie, choć nie chciał wstrzymywać ogromnego jutrzejszego szturmu, że dozwala na rozejm nazajutrz (dzień Bożego narodzenia), dla nabożeństwa, z tem, aby jeszcze tegoż wieczora dali zakładników, iż pozajutrzu bez odwłoki zdadzą klasztor. Jeśliby tego nie uczynili, Miller grozi obróceniem w popiół i zniszczeniem zupełnem. Zaklinał się wreszcie na Boga i matkę Jego, że nie próżną groźbę rzuca, ale szczerą mówi prawdę, że dalszemu nieszczęściu zapobiedz już nie potrafi.
Na list Wejharda i Millera nic nie odpowiedziano, ale zakonnicy noc całą spędzili bezsennie. A była to noc wigilii Bożego Narodzenia, na czatach po murach schodząca w dodawaniu odwagi załodze, udział po posterunkach ważniejszych mającej. Reszta modliła się w kościele i oczekiwała mszy pasterskiej.
Ruch niezwykły w obozie, ognie gęste, oznajmywały coś grożącego tej nocy, ale Bóg wstrzymał Szwedów od kroków. Dziwnym sposobem nie zaczepił nieprzyjaciel oblężonych, aż po zupełnem ukończeniu nabożeństwa.
O samem południu, zaryczały działa od północy, i żelazne bomby na mury klasztoru tak gęsto padać zaczęły, że w wielu miejscach podziurawiły ściany, gruzem, pyłem, kurzawą, dymem napełniając korytarze i budowy. Ogniste kule z zażegniętemi smolnemi sznury, jak węże płomienne leciały na dachy; granaty w niezwykłej liczbie roztrzaskiwały się po podwórcach, po dziedzińcach, nie tyle szkody, ile strachu i swędu czyniąc. Tych to kul żelaznych i prochem ładownych, — powiada Kordecki, — rzuconych w miejsca, gdzie najwięcej było ludzi, pękających i obłamkami kaleczących, najbardziej się obawiano. Jedna taka bomba przed kuchnią znaleziona nie pęknięta; druga tocząc się przez podwórze, pokruszyła potem szyby w oknach i drzwi połupała. Ku wieczorowi jedno działo najwięcej szkodzące oblężonym, rozsadzone zostało, i tak skończył się ten nowy epizod.
Powszechna wieść chodziła, i świadkowie na to liczni stawali, że kule działowe nieprzyjacielskie odskakiwały od murów, a na nich samych się zwracały. Wielu było niedowiarków co temu przeczyli, ale tegoż dnia Narodzenia Pańskiego, Piotr Okrasa, jadący z Dzbowa do obozu, upewniał, że widział jak kula odbita od murów, zwróciła się na owe szkodliwe działo; rozsadziła je i artylerzystę zabiła. Kula ta była takiej wielkości, iż z klasztoru puszczona być nie mogła. Od rozsadzenia tego działa, które tak straszliwie pękło, że na kilkoro staj drzewa szczęty rozrzuciło, ucichły armaty i więcej się słyszeć nie dały. Jakaś moc wyższa wstrzymała Szwedów, choć dostatek prochów i dział mieli.
Wieczorem pisał Miller do oblężonych. „Listy wasze zwyczajnie dym czczy nam przynoszą, dymu i płomienia godne; próżne w nich tylko słowa, ze słów zwłoki, a w zwłokach upor; z którym królowi tak potężnemu, tak łaskawemu i dobremu, poddanie się zwlekacie, a tem samem J. Król. Mości oświadczoną wam łaskę w niechęć, załogę opiekuńczą we wroga i zemstę surową obracacie i t. d.“
Cały list w ten sposób. Dawał nareszcie im do wyboru, albo natychmiast fortecę poddać królowi szwedzkiemu i przyjąć załogę, albo złożywszy przysięgę królowi, na wynagrodzenie szkód przez upor ich spowodowanych, za zniszczenie okolicy, (!!) wypłacić zaraz 40,000 talarów imperji, a 20,000 złożyć miała szlachta będąca w twierdzy, ogółem sześćdziesiąt tysięcy talarów. I to natychmiast. Odebrawszy tę sumę Miller, przyrzekał odstąpić od oblężenia, i zapewniał im bezpieczeństwo. Jeśliby jednego z dwojga nie przyjęli, najokrutniej groził, nie tylko nie ulżyć oblężeniu, ale w koło na mil trzy, wszystko w perzynę obrócić, dobra szlachty, która się zamknęła w twierdzy zniszczyć ogniem i mieczem; wsie, miasta, osady z ziemią zrównać. Samym zakonnikom bezpieczeństwa osób i życia nie ręczył, grożąc, iż prześladować i śmiercią ich karać będzie: (non aere, sed corpore, non nomine, sed sanguine luetis, 25. Decembr.).
Kordecki łagodny, nieustraszony, bo siła zawsze z łagodnością chodzi, nazajutrz wedle zwyczaju u nas dawania kolędy, posłał w dzień św. Szczepana przez Konstancją żebraczkę list do jenerała i hrabiego Wrzeszczewicza, a przy nich jakby umyślnie, zamiast 60,000 talarów, książeczki po łacinie i niemiecku, o cudach obrazu i kilka wyobrażeń Najświętszej Panny Częstochowskiej. Ta piękna odpowiedź na groźby, znaczyła: Ona nas obroni.
W liście mówił Kordecki, że dawniej propozycją opłaty byłby w stanie przyjąć, teraz zaś zniszczony ogniem na dobrach, wycieńczony wojną, oblężeniem i t. d., nie jest już w stanie się okupić. „Buntownicy nie jesteśmy, pisał, bośmy prosili tylko o polską załogę i o polaka dowódzcę.“ W grzecznym zresztą liście, nie chciał dawać wiary pogróżkom, i spodziewał się, że Miller inaczej rozmyśliwszy się postanowi. Jako do katolika Wejharda, innej był myśli list, nakłaniający go do uczczenia miejsca, dla którego za doznane łaski, miał obowiązki wdzięczności.
W dzień św. Szczepana, który obchodzono uroczyście, muzyka chodziła kolędując, i wystrzałami obchodzono święto. Od starszego szli muzycy kolendować kolejno wszystkim ze szlachty; artylerja też obchodząc św. męczennika, imieniny zarazem Stefana Zamojskiego i syna jego, silnie dawała ognia na wiwat! Te wystrzały tak gęste i tak długo trwały, że Szwedów postraszyły i pospędzały ze stanowiska.
Szwedzi, którym Polacy kwarciani wytłómaczyli owę muzykę i śpiewy, dziwili się bardzo marnowaniu prochu, i powzięli wielkie wyobrażenie o zapasach jego, gdy się tak nie lękają wyczerpania. Muzyka też wesoło brzmiąca, wielkiego postrachu nie dowodziła.
Miller znużony, zmęczony, a zimą przykrą uciśnięty, nocą działa wszelkie z bateryj kazał zdjąć i wyprawił, a o świcie wszyscy rozpierzchli się, każdy w swoję idąc stronę. Miller ciągnął do Piotrkowa, hrabia Wrzeszczewicz do Wielunia, Sadowski do Sieradza, książę Hesski do Krakowa, Polacy do Mało-Polski.
Jakaż to była radość i wesele w klasztorze, gdy nazajutrz odparto nareszcie tak długo zaryglowane wrota, i można było odetchnąć świeżem, swobodnem powietrzem!
Ci, do których należało, pobiegli na wsie zbierać żywność, ale wsi klasztornych w popiele tylko i zgliszczach pozostały ślady, a z poddanych nikogo, w części pobici, w części na Szląsk pozbiegali.
Przeor wyprawił zaraz posłańca do Lublińca, do hrabiego Andrzeja Celari, Liber barona na Lublińcu i Radziątku, oznajmująC mu o odejściu nieprzyjaciela, i prosząc o zasiłek dla wycieńczonych śpiżarni. Wielki ten opiekun klasztoru, wysłał zaraz zapasy, winszując zdjęcia oblężenia. Rozeszły się szybko wieści o odstąpieniu Szwedów od Częstochowy, i ze wszystkich stron nadsyłano różne zasiłki; Warszycki kasztelan krakowski, Paweł, stryjeczny brat jego, Krzysztof Żegocki rządca babimostski, Sebastjan Bogdański, Stefan Jackowski, pospieszyli ze zbożem, owcami i bydłem w pomoc zgłodniałym.
Zakonnicy modlili się, dziękując Bogu. Jemu tylko i Najświętszej Matce Jego, przypisując szczęśliwe ukończenie oblężenia, które widocznym było cudem. „Nie jest-li to cud, pisze Kordecki, aby siedmdziesięciu zakonników, wcale nie żołnierzy, pięciu szlachty z ludźmi w niewielkiej liczbie, sto sześćdziesiąt załogi pieszej, a w niej większa część wieśniaków, oparli się takiemu wojsku? Co dziwniejsza, wszyscy pojedyńczo obawiali się i drżeli, a jak skoro przyszło do głosowania, byli za oporem, i gotowi raczej na śmierć niż na oddanie różnowiercom miejsca świętego. Każdy uważał upartą obronę za zuchwalstwo niesłychane, bo cała prawie Polska była w ręku Szwedów, Kraków się poddał, a Częstochowa z kilkuset ludźmi trzymała.“
— Cóż to? czy tureckich posiłków oczekują ojcowie? — mówili niektórzy żartując. Kordecki silny był nie nadzieją posiłków żadnych, ale ufnością w Bogu.
Z ludzi, mówi Kordecki, nikt tyle do obrony miejsca nie przyłożył się, co Władysław IV, który jakby przeczuciem obwiódł je murami silnemi, kościół kraju strażnicę, zasłaniając od niewidomego naówczas nieprzyjaciela. Jan Kazimierz z żoną, dowiedziawszy się o oblężeniu, wielce się o Jasną-Górę troskali, ale posiłków dla przymierza Szweda z Ferdynandem III. w krajach austrjackich zbierać nie mogli. Później rozsiano wieść fałszywą, (były nawet drukowane opisy), iż się Częstochowa poddała. Dwaj tylko troskliwsi przybyli z posiłkami, ale w dziesięć dni po zdjęciu oblężenia, to jest: Krzysztof Żegocki gubernator Babimostu, i Stanisław Kulesza.
Miller widocznym odpędzony został cudem; wedle świadectwa niejakiego Grodzickiego, ukazała mu się groźna niewiasta rozkazując ustąpić. Przestraszony widzeniem, odszedł.
Listy dominikanek z Piotrkowa do Częstochowy, do sióstr tu zostających pisane, świadczyły także, iż Miller obrazowi Najśw. Panny Częstochowskiej w Piotrkowie u dominikanek mocno się przypatrywał. Tenże otrzymawszy kopję częstochowskiego wizerunku, sam opowiadał o widzeniu postaci strasznej i nie ziemskiej kobiety, która nań działo mierzyła. Inni także Szwedzi zapewniali, że widzieli na murach postać niewieścią działa celującą, a kamieniarzom z Olkusza, ukazał się starzec poważny, który ich napomniał, aby próżną porzucili pracę. Aleksander Strzałkowski słyszał to od Szwedów i zeznał pod przysięgą.
Inni w klasztorze pocieszające mieli widzenia. Jadwidze Jaroszewskiej ukazał się starzec, którego ksiądz Kordecki miał za św. Pawła eremitę. Starca tego widziano też u boku niewiasty na murach, jak poświadczali ludzie. Szwedzi opowiadali potem u Błażeja Wadowskiego przeora wieruszewskiego, (Jerzy Eichner i Arent Lukman), iż widzieli niewiastę w niebieskiej zasłonie po murach przechodzącą, która ich straszyła.
Klęli Szwedzi zakonników, za czary to poczytując i przypisując ich sile, że artylerzysta, który do kaplicy mierzył, wyciągnąwszy rękę, więcej jej złożyć nie mógł. Odstąpiwszy od Częstochowy, nawet bluźnić przeciwko Najświętszej Pannie przestali żołnierze. Sadowski ów czech, opowiadał panu Bielawskiemu z Ruska, że widywał także kobietę na murach z mieczem ku nim zwróconym; kilkudziesiąt ludzi przerażonych widzeniem stracili Szwedzi. Mnóstwo podobnych świadectw przywodzi ksiądz Kordecki. Często też mgły tak oblegającym zasłaniały Jasną-Górę, że ją całkiem z oczów tracili. Kule źle wymierzone, od ziemi zmarzłej odbite, na nich się samych zwracały. Lecz na co większego cudu, powiada słusznie Kordecki, nad samą obronę Częstochowy?
Dodaje także przeor, opis przyjęcia w Częstochowie posła cara Aleksego Michajłowicza, Jana Jewjew’a, który przybywszy dla układów o pokój do Polski, otrzymał pozwolenie odwiedzenia cudownego obrazu, zjechał tu, i nie swojem tylko imieniem, ale Cara, Ruś polecał opiece Najświętszej Panny. Uczcił on najprzód obraz, padając przed nim na twarz, wedle obyczaju Rusi, a potem wszystko ciekawie i pilnie oglądał. Wziął z sobą książki o początku obrazu i kopję jego na płótnie, wielkiego jak oryginał rozmiaru dla Cara Aleksego.
W Amsterdamie tymczasem i innych miejscach, powychodziły drukowane fałszywe doniesienia o zdobyciu Częstochowy. Wstyd było Millerowi odstąpić nie zdobywszy tego, jak go zwał kurnika, bronionego przez mnichów.
W roku 1656, nowe były pokuszenia o Częstochowę. W lutym pisał Sadowski do przeora, że Miller i Duglass, dowiedziawszy się, iż w Częstochowie kryją się nieprzyjaźni królowi szwedzkiemu, żądają poddania się twierdzy i przybycia w tym celu zakonników, wysłać się mających do Krzepic. Zaraz po liście Sadowskiego wyszli w pięćset koni z Krzepic na rekogniją posłani, i spotkali się ze trzydziestu jazdy ku Kłobuckowi, w tymże celu idącej. Ci trzydziestu należeli do dwóchset, co w Wieluniu Szwedów wyciąwszy, schronili się do Częstochowy. Ustępując, naprowadzili oni Szweda na działa od strony północnej klasztoru, które ich do ucieczki zmusiły.
Po czwarty raz naszedł na twierdzę Wrzeszczewicz z dwoma tysiącami ludzi, z Krzepic, Wielunia, Sieradza, Piotrkowa, Pilicy i Ogródźca zebranych sądząc, że w ostatki zapust mniej strzeżony znajdzie klasztor. W nocy napadł na oddział Kuleszy w Częstochowie stojący; ale ludzie Kuleszy już się tego najścia spodziewający, podpadli pod wały twierdzy; ztąd ogień działowy odpędził Szweda znowu, który około czterdziestu ludzi utracił.
W kwietniu jeszcze, hrabia Wrzeszczewicz z tysiącem sześciuset ludźmi ukazał się pod miastem Częstochową, o godzinie pierwszej z południa. Siedmiuset pod ośmią chorągwiami wysłał pod klasztor, zostawiwszy większą część przy sobie u królewskiego stawu. Wyszło przeciw Szwedom trzechset Polaków. Co widząc, że prawe skrzydło następuje na nich, a lewe wyciąga się w pół-księżyc, ustąpili na bok dla zajęcia wzgórza bliskiego swemu prawemu skrzydłu. Potem z okrzykiem przywoławszy swoich z murów na Szweda, wpadli nań i wpędzili w trzęsawisko, które wstrzymało pogoń i bitwę. Wycieczkami więc potem trapiono nieprzyjaciela; sami dwóch tylko ludzi straciwszy, którym konie ugrzęzły w trzęsawisku; Szwedów, mianowicie ze starszyzny, ze trzydziestu zabili.
W tem spotkaniu wielu się odznaczyli, a mianowicie pan Piotr Czarniecki, który swą ręką dwóch znacznych Szwedów ubił: jednego wzrostu ogromnego, przewódzcę, zwalił włócznią z konia; drugiego (także ze starszyzny), nacierając nań koniem, postrzelił w biodra. Nazajutrz, ranny dowódzca jazdy szwedzkiej, umarł. Mało co później, Wrzeszczewicz w Wielkiej-Polsce mizernie zginął śmiercią, na jaką zasłużył.




Taki jest prosty opis oblężenia owego, które w dziejach naszych za cudowne sprawiedliwie uważane, dowodzi, co może głęboka wiara i silne religijne uczucie. Ksiądz Kordecki w opisie tego wypadku, wszystką chwałę zwycięztwa oddaje Bogu i opiece św. Patronki miejsca; myśmy mu winni uznanie, że był cudownem cudu narzędziem. Niepospolity to człowiek! Jaka wytrwałość, łagodność, męztwo i skromność w każdym postępku, na każdej karcie opowiadania! Jaki rozum i trafność, czy to w obiorze środków obrony, czy w traktowaniu z nieprzyjacielem; a nadewszystko co za religijny zapał i wiara potężna! Procesja z przenajświętszym Sakramentem obchodząca mury, wśród świstu kul i sypiących się kamieni i gruzów; muzyka na wieży przygrywająca bitwie, owe mnichy w bieli u dział stojący z paciorkami w ręku, co za wielkie i wspaniałe obrazy! A tenże Szwed przypisujący wszystko czarom, bo prędzej czarom ludzkim niż cudowi Bożemu uwierzy, owi kwarciani nie śmiejący ruszyć sreber klasztornych, poczciwy Brzuchański i odważna żebraczka Konstancja, jakie postacie dla poety, dla artysty, jak żywa stoi w nich przeszłość!!
Gigantomachja księdza Kordeckiego, słusznie też zdała się nam zasługiwać na wierny wyciąg, któryby ją lepiej dał poznać. Dodajem raz jeszcze, żeśmy byli wierni oryginalnemu opowiadaniu, o ile możności.




RODZINA.
DE LA FAMILLE, PAR FREDERIC BÉCHARD.
Paris. Michel Lévy fr. 1850.

Do licznego już dziś opisu dzieł, wydanych w celu obrony odwiecznych zasad, utrzymujących społeczność, zagrożoną we Francji niesłychanemi utopjami marzycieli socjalistów, należy książeczka pana Fryderyka Béchard, z której tu sprawę zdać chcemy. W roku 1843 jedna z akademij prowincjonalnych (w Gard), podała za przedmiot do nagrody, treściwą historją rodziny; rozprawa p. Béchard otrzymała naówczas pierwszeństwo przed innemi. Uznano użytecznem dziś tę pracę przedrukować. Pojęta zdrowo, wypracowana starannie, historją rodziny, jakkolwiek nazbyt się tu w drobnych przedstawia rozmiarach, daje przecież główne rysy obrazu i pojęcie całości. Dziełko rozdziela się na trzy części: w pierwszej mówi autor o rodzinie u starożytnych; w drugiej o rodzinie chrześcijańskiej; w trzeciej o czasach dzisiejszych. Ta najbliższa nas epoka z powodu budowy całej rozprawy, nazbyt obciętą, krótką i za mało rozwiniętą nam się zdaje. Autor równie jak w poprzednich, dobitniejszemi tylko malował ją rysami, ale tu wybór tego co było istotnem, i rozróżnienie drobnostek od faktów i instytucyj pełnych znaczenia, choć czasem pozornie błędnych, wymagało może więcej zastanowienia, głębszego wniknienia w naturę rzeczy.
Nie dziw zresztą, że ta część jest najsłabszą a coraz słabszą, im więcej zbliża się do końca, — najlepiej malują, najgorzej zwykle sądzą o sobie współcześni. Żaden wiek stanowczo nie potrafił zawyrokować o sobie, a szczęśliwsze w tej mierze pomysły, częściej dają natchnienie, niż wyrozumowane rzeczy pojęcie. Z wyżyn przyszłości dopiero jasno i dobitnie widzimy przebieżoną drogę, jej kierunek, przepaście, głębiny, przestanki i długość..
Pomimo zdaniem naszem, niedostatecznego zakończenia, rzut oka p. Béchard na dzieje rodziny, od czasów najdawniejszych do najnowszych, godzien jest uwagi, zwłaszcza z powodu zdrowego sądu i umiarkowania, z jakiem zdanie swe rozwiązuje; postanowiliśmy przeto podać treść jego czytelnikom naszym.
Obszerniej znajdą ciekawi, traktowany ten sam przedmiot, w szerszych rozmiarów piśmie księdza J. Gaume, (Histoire de la Société domestique chez tous les peuples anciens et modernes, ou influence du christianisme sur la famille. Paris, 1844, 2. Vol.).
„Człowiek zrodzony został dla życia społecznego, — rozpoczyna autor, — słabość jego, potrzeby codziennie się odnawiające, zmuszają go żyć w towarzystwie. Król stworzenia, jeśli go otaczają jemu podobni, osamotniony, staje się najnędzniejszą z istot. Ledwie z rąk Stwórcy wyszedłszy pierwszy człowiek, — mówi Geneza, — nazwał po imieniu wszelkie istoty zaludniające ziemię, szukając w nich towarzystwa dla siebie.“
Ta potrzeba wzajemnej pomocy, wspólna wszystkim ludziom, nie sama tylko stanowi rękojmią bytu społeczności. Pociąg niepohamowany zbliża ku sobie dwie połowy rodzaju ludzkiego, jest to potęga attrakcyjna, która wedle wdzięcznej baśni Platona, w pierwotną całość skupia dwie części jednej istoty, złączone niegdyś z sobą w innym świecie; a raczej wedle Pisma, „oddaje mężowi tę cześć jego samego, z której Bóg utworzył niewiastę.“
Potrzeba wzajemnej pomocy, sympatyczny pociąg męża i niewiasty, o których wspomina autor, nie są jeszcze zdaje się nam ostateczną przyczyną społeczności; człowiek ma w sobie sam z całego stworzenia, potężne uczucie jedności, całości, będące niejako przeczuciem losów jego przyszłych, to jest połączenia się w Bogu z wielką całością wszystkiego co jest; ma w sobie, jeśli się tak godzi wyrazić, instynkt społeczny, którego objawem, cechą jest miłość; nie miłość wzięta w rozumieniu najpospolitszem, ale miłość pojęta jak najrozleglej. Sama w nim żądza wiedzy, jest jeszcze metamorfozą tej miłości, tego pragnienia połączenia się ze wszystkiem co jest; bo wiedza nie jest-li rodzajem posiadania i połączenia? Ten instynkt społeczny, stanowi odrębną cechę człowieka; zwierzęta się gromadzą dla obrony, lub jednoczą dla odrodzenia; człowiek się wiąże tylko w społeczność i dochodzi do pojęcia całości. Co więcej, człowiek jest sobą, jest człowiekiem tylko w tym stanie; odcięty od podobnych sobie ludzi, dziczeje i zwierzęceje. Zespołecznienie podwaja jego siły, rozlewa i wyrabia myśl, uduchownia, uczłowiecza. Instynkt społeczny jest odrębną właściwością człowieka, piętnem jego przeznaczeń, proroctwem przyszłości; widzimy tego dowody na ludach w różnych stanach społecznych zostających; urządzenie się w społeczność porządną i normalną, daje im całą wielkość, stanowi czem być mają. Zasadą wszelkiej społeczności jest rodzina.
Lecz wróćmy do naszego autora.
Małżeństwo przedstawia się tu, jako pierwszy węzeł i nasienie rodziny, a potem społeczności. Z zimnego stanowiska prawników, słowy Monteskijusza mówiąc, małżeństwo ustanowionem być musiało, aby zapewnić wyżywienie i opiekę dzieciom, które z niego na świat przychodzą; małżeństwo bowiem wskazuje, kto ma na siebie przyjąć ten obowiązek. Jest więc ono zobowiązaniem się wzajemnem małżonków w obliczu społeczeństwa, którego istnienie, zależąc od spełnienia obowiązku przyjętego przez nich, zmusza społeczeństwo być stróżem umowy. Jak każde zobowiązanie się, powinno być zawarte swobodnie; bo umowa siłą narzucona, ważną być nie może. Pismo stwierdza tę zasadę, którą uznają starożytni także. Mając prawo zawrzeć umowę, małżonek jest-li w mocy ją zerwać?
I to Pismo wyraźnie bardzo rozstrzyga. Złączeni ręką Bożą małżonkowie, rozdzielonemi być nie mogą (Math, 17, 6), będą dwoje w jednem ciele (Genes. 2, 24), a raczej przestaną być dwoje i staną się jednem, (Math. 19, 6. Marc. 10. 18). Będą stanowić jedno ciało i jednę duszę, i odezwą się do siebie: „Oto kość kości moich, i ciało mego ciała“ (Genes. 2, 3). Wszystkie rozumowania przeciwko rozwodom, mogą się, jak słusznie uważa Bonald, zawrzeć w tem jednem: „Rozwód przypuszcza dwa indywidua, a w małżeństwie nie ma tylko jedno.“
Prawo natury i prawo objawione, równie są stanowcze w tym względzie. Rozwód jest zniszczeniem rodziny. Czuli to już starożytni, gdy przez usta Denysa z Helikarnasu, mówili: „Przeznaczeni na wieczne połączenie z sobą, małżonkowie przywykną wzajemnie do charakterów swoich. Wiedząc, że ich życie na zawsze zjednoczone, że konieczność nieprzełamana ich łączy, będą się z sobą obchodzić łagodnie i wyrozumiale.“
Wreszcie los dzieci, które rozwód czym sierotami jest ostatecznem jego potępieniem. Człowiek jest-li mocen zerwać umowę, która obchodzi całą społeczność? „Związek małżeński, mówi Bonald, zawarty prawnie i prawo, jest niezłomny, bo indywidua złączone w ciało społeczne, wewnętrznie związane węzłem religijnym, zewnętrznie instytucją krajową, tracą swą indywidualność, i nie mają więcej woli pojedynczej, któraby dzieliła w obliczu woli społecznej, która ich łączy.“
Cel małżeństwa jest moralny i społeczny, bo gdyby w nim tylko człowiek szukał nasycenia zmysłowego, wedle uwagi Puffendorfa, nigdy by spokoju na świecie nie było. Genesis mówi: że Dach Boży usunął się z między ludzi dla tego, że ukochali córki ludzkie dla ich piękności. (R. 6. 2. 3).
Wszystkie prawa srogo mszczą cudzołóstwo, jako wykroczenie przeciwko instytucji małżeństwa. Wszędzie też i zawsze prawie, zawarcie małżeństwa uświęcone było obrzędem religijnym, pobłogosławionym przez kapłanów w imieniu Boga.
Spójrzmy teraz jakie są prawa mężów, wedle zasad prawa naturalnego i objawionego. Mąż winien opiekę żonie. Żona posłuszeństwo mężowi. Są to dwie zasady nierozdzielne. Księgi Rodzaju głoszą, że żona nie ma służyć mężowi jako niewolnica, ale mu pomagać w pracach jego, i stać się jego wiekuistą towarzyszką, (Genes. II. 12. Eccles. 17. 5.) Pismo czyni męża władcą i panem, ale kobietę zarazem ogłasza towarzyszką nie niewolnicą. Zresztą opieka, którą winien mąż, posłuszeństwo czyni niejako koniecznością.
Słabość dziecięcia, stawi je pod władzę ojca zarównie; dzieciństwo człowieka daleko jest dłuższe i niedołężniejsze od zwierząt, które rzec można, rodzą się czem być mają, gdy człowiek staje się pracą i walką, czem być powinien. Przy kolebce dziecięcia, czuwa serce matki, oko ojca. „Kiedy go na świat wydali, powiada Platon, rodzice winni dziecię wykarmić i chować, choćby ich to najwięcej kosztować miało.“
Czyli władza rodzicielska nad dziećmi, pochodzi, jak chce Grotius, z samego ich stosunku naturalnego, czyli jak przypuszcza Puffendorf, jest niejako nagrodą prac i starań, rozwiązać nie widzimy potrzeby. Chodzi tu raczej o jej rozciągłość i trwanie.
Rodzina, uważa Hobbes, jest rodzajem monarchii, mającej swe właściwe prawa i ustawy. Władza naczelna w tej rodzącej się społeczności, spoczywa naturalnie w ręku ojca; ale władza ta jest ograniczoną. Według p. Bonald, dzieci w rodzinie mają obowiązki tylko, praw nigdy; a choćby zewnątrz rodziny i domu były pełnoletnie, w obliczu jej pozostają wiecznie dziećmi. To jednak nie rozciąga władzy rodzicielskiej do sądzenia o przewinieniach dziecka, obchodzących już społeczność całą.
Platon, obowiązki dzieci względem rodziców surowo określa, żądając po nich ofiary majętności, życia i duszy w ostatku, jako nagrody za pracę poniesioną przez rodziców przy wychowaniu. Toż prawie Pismo mówi: o obowiązkach dzieci. Prawo natury rozróżnia dzieci, jak rozróżnia małżeństwo od wszelkich innych związków nieprawych. Społeczność zyskuje na małżeństwie, traci na innych węzłach czasowych, które owoce swe rzucają bez opieki, jako ciężar, jako obowiązek zaparty; musi więc małżeństwo zachęcać, opierać się wszelkim innym połączeniom, których skutki spadają na nią.
Obowiązki ojca względem dzieci nieprawych, jasno się przedstawiają w Piśmie starego zakonu. Izaak chociaż młodszy, dziedziczy po Abrahamie błogosławieństwo Boże i godność ojca rodziny; ale Izmael staje się także naczelnikiem rodu znakomitego.
Co się tycze stosunku braci do siebie, prawo natury nie przypuszcza władzy brata starszego i praw starszeństwa, nie uznaje by mógł sam tylko dziedziczyć i przedstawiać rodzinę; ale starszy jest niejako ojca zastępcą, podporą familji, obrońcą braci, i ztąd wypływa władza i prawa, jakie mógł gdziekolwiek otrzymać. Zresztą, prawo starszeństwa pojęte jako obowiązek raczej, niżeli prawo do czegoś, wypływa z natury. Nadużyciem już było czysto ludzkiem, wyłączenie braci dla starszego, któremu majątek zagrabiony, miał niejako opłacić podjęte prace. Prawa Boże mówiące o pierwszych rodzicach, rozdzielają między nich zajęcia, łatwiejsze dając słabszemu — ale ani z miłości, ani z mienia, ani z praw jednakich, nie wydziedziczają żadnego.
„Takie są — kończy autor — o ile szybki rzut oka dozwala je przedstawić, zasady prawa objawionego i prawa natury; zasady konieczne, ścisłe, w których leżą elementa siły i wielkości społeczeństwa domowego. Filozofowie starożytni wznosząc się potęgą rozumu nad religją, obyczaje i prawa swoich czasów, oddali także hołd tym prawom odwiecznym. W obrazie prawodawców starożytnych, których skreślić mamy, ujrzymy zasady te zacierające się i niknące powoli. Historja upadku współczesnego praw rodziny i obyczajów państwa u wszystkich ludów starożytnych, doprowadzi nas do chwili, gdy wiara, rodzina i społeczność pogańska nikną w jednej razem przepaści. Abyśmy sobie zdali sprawę dokładną z reformy chrześcjańskiej, która w tej epoce nadeszła, potrzebujemy wprzód rozebrać prawa domowego życia starożytności, które według energicznego wyrazu Chateaubriand’a, zaszczepiły gangrenę w sercu pogańskiego świata.“
U ludów wschodu widzimy jeszcze błyski tej jasności, która ród ludzki oświeca w pierwszej epoce jego bytu; podanie zacierające się zepsuciem, zachowało zasadnicze prawo rodziny.
Prawa indyjskie Manu, wedle niektórych spisane na trzynaście set lat przed erą naszą, wedle innych, na ośm set lat przed przyjściem Chrystusa, tchną jeszcze tradycją pierwotną kolebki. Im głębiej tak zapuszczamy się w odległe wieki, tem czystsze znajdujemy u źródła słowo Boże; ludzie późniejsi wykrzywiają je, psują i w ostatku zastępują słowem własnem, słowem namiętności, które jest też wyrazem zniszczenia.
Prawo indyjskie ze szczególną troskliwością opiekuje się słabą kobietą: „Choćby przewiniła — powiada — nie uderzaj ją nawet kwiatkiem.“ — „Matka — dodaje — więcej jest niżeli tysiąc ojców, bo ona nosi dziecię w łonie swojem i karmi je mlekiem swojem. Wszędzie, gdzie kobieta szanowaną jest, bóstwa się radują, gdy ich nie czczą, wszelkie czyny pobożne bezpłodnemi się stają.“
Prawo u Indjan, zawarcie małżeństw czyniło zupełnie swobodnem; gwałt zadany kobiecie, nawet w celu zaślubienia, potępiało jak występek; zabraniało ojcu rozporządzania dziecięciem, zakazując mu od narzeczonego córki brać najmniejszego daru, aby dla niego przeciwko woli nie wydawał.
Obowiązki kobiety jasno też prawo określa; wiemy, że małżeństwo wiązało nie tylko w życiu, ale po śmierci nawet, i obowiązywało wdowę do palenia się na stosie męża, za co nagrodzić ją miało szczęście niewysłowione tak długie, jak czternaście panowań Indry. (Digest. of Hindu. L. 1.).
Dziecię, to odrodzenie duszy ojcowskiej w łonie niewiasty, szanowali Indjanie jako siebie samych, witając słowy: „Otoś odrodzona duszo moja, na nowy sen w ciele człowieka.“
Całe pierwotne prawodawstwo Indjan tchnie duchem niezepsutym kolebki rodu ludzkiego. Są to pierwsze niemowlęce głosy ludzkości niewinnej i instynktowo trafiającej na jedyną drogę, którą do celu zajść mogła. Późniejsze już namiętności i ludzkie wymysły, zmieniają swobodę kobiety i poszanowanie dziecięcia, w niewolą i poddaństwo obojga.
Prawa Hebrejów, potomków patryarchów, jak indyjskie pochodzą z epoki pierwszej; ale tu już człowiek wyszczerbił dzieło Boże.
U żydów, małżeństwo nie błogosławi religijny obrzęd. W księgach świętych mamy tylko jedno wspomnienie związku poświęconego przez wielkiego kapłana — związku Joasa z Josabethą. A i tu może Joad błogosławi, raczej jako ojciec przybrany, niżeli arcy-kapłan. U ludu wszakże małżeństwu towarzyszyły wystawne obrzędy weselne; Dawid malując piękność słońca, porównywa je do nowożeńca. Wesele trwało dni siedm, będąc obrazem siedmiu dni stworzenia; tak w księgach Rodzaju, Laban mówi do Jakóba: „Wypełnij tydzień dni tego złączenia.“
Hebrejowie szczególną czcią otaczali płodność, pełno tego dowodów i w księgach świętych i w tradycji dotychczas zachowanej tego ludu. Narodzenie dziecięcia obchodzono uroczyście, a imię mu nadawane było zawsze prawie wyrazem czułości i uczucia. Prawo nareszcie troskliwe o pomnożenie się ludności, urządzało nawet stosunki najtajemniejsze małżonków.
Nieszczęściem przesada w tym względzie doszła do pobłażania polygamji. W początku czcią było mieć wiele dzieci, potem zaczęto ubiegać się o żon wiele. W ostatku, gdy wielka liczba żon prawych nie starczyła, dozwolono nałożnic. Prawo jednak szanowało monogamją, przepisując, by arcy-kapłan, stróż arki świętej, nie miał nad jedne żonę; ograniczając liczbę żon panującego. (Uxores sibi non multiplicet, ne avertatur cor ejus).
Dozwalając polygamji prawo Hebrejów, karało okrutnie cudzołostwo: na oboje winnych spadała kara śmierci. „Synowie cudzołożników w zniszczeniu będą, i od złego łoża nasienie będzie wygładzone.“ (Księgi Mądrości, Roz. 3, 16). Ta surowość prawa, dochodziła do niesprawiedliwości. Świadectwo pojedyńcze, które w żadnym innym razie dostatecznem nie było, wystarczało do potępienia. Przyjmowano nawet oskarżenia krewnych i niewolników. Druga żona współrywalka obwinionej, powołaną być mogła na świadectwo.
Ale najzgubniejszą dla społeczności Hebrejów, była łatwość rozwodów. Przed Mojżeszem, nie ma przykładu repudjacji. Mojżesz pierwszy upoważnia rozwód w Deutoronomie: „Jeśli pojmie człowiek żonę, i będzie ją miał, i nie znajdzie łaski przed oczyma jego, dla jakiego plugastwa: napisze list rozwodny, i da w rękę jej, i puści ją z domu swego.“ Ze zwiększającem się zepsuciem, rozwody stały się coraz częstsze i łatwiejsze. Dwie były szkoły i dwie opinje w tym przedmiocie. Według Szammai, prawo miało stanowić o rozwodzie. Według Hillel’a, „mąż miał prawo dawać rozwód żonie, gdyby mu się z najmniejszej rzeczy nie podobała,“ „ob cibum nimio ardore coactum, ob cibos nimio sale conspersos.“ Jeden z uczniów Hillel’a, Akiba wyrzekł w ostatku, że jak skoro inna kobieta, lepiej przypadała do smaku mężowi, miał przez to prawo żonę swoję odrzucić. Była to już przesada posunięta do szału.
W Exodzie określone są obowiązki małżonka: winien on żonie pokarm, odzienie, uposażenie, lekarza w chorobie, wykap, gdyby wpadła w niewolę i t. d. Wdowa miała zamieszkiwać w domu męża i używać dóbr jego.
Mojżesz także określił prawa ojców nad dziećmi, które wprzód były nieograniczone. Pozostawił on przy ojcu prawo sprzedania dziecięcia w razie nadzwyczajnego głodu, ale pierwszy grosz nabyty winien był na wykup jego obrócić. Obowiązki rodziców określone są jak ich prawa. Ojciec, wedle rabinów, pięć rzeczy winien synowi: obrzezanie, wykup, naukę zakonu, żonę i postanowienie, (obiór stanu).
Dzieci ze swej strony winny rodzicom poszanowanie, i przekleństwo rzucono na niespełniających przykazania tego. Cześć siwym włosom, wspomina i nakazuje Deutoronom, Lewityk i Przypowieści. Matce też cześć należała; widzimy w księdze Królów, Salomona schodzącego ze swego tronu naprzeciw matki, i sadzającego ją obok siebie.
W rodzinie hebrejskiej imieniem brata oznaczano wszystkie stosunki pokrewieństwa dalszego, tak jak ojcem zwano dziada i pradziada. Prawo starszeństwa jasno się tu odznacza. Starszy u żydów przedstawia ojca i przyjmuje władzę jego; on jest opiekunem rodziny. Ruben, najstarszy z braci, zabiera głos za nich przed Józefem. Ruben zajmuje pierwsze miejsce za stołem. Prawo starszeństwa zmazywał występek: Ruben traci je za gwałt domierzony na nałożnicy ojcowskiej. Prawo to jednak istniało tylko we wnętrzu rodziny, po za jej obrębem młodsi wyżej starych wznieść się mogli: Jakób, Judas, Mojżesz byli najmłodszymi z braci.
Prawodawca Hebrejów usiłował braci powiązać węzłem solidarnym; i ztąd powstało prawo lewiracji, nakazujące pod bezczcią pozostałą po bracie wdowę zaślubić drugiemu bratu. Dziecię takiego związku nosiło nazwisko zmarłego i dziedziczyło po nim.
Rodzina hebrejska połączona była węzły najściślejszemi, nawet po śmierci, wszyscy spoczywali w grobach rodzinnych, jedni obok drugich. Simon dla brata i ojca wszystkich Machabeuszów buduje wspólny grobowiec. Jakób idący do Egiptu, pragnie spoczywać między swojemi. Jozue kładzie się w grobie ojców na górze Efraim. Aron, Eleazar, Phineusz razem leżą w Gaabath.
Prawo hebrejskie ścigało dzieci nieprawe, odmawiając im nawet obywatelstwa, udziału w dobrach ojcowskich i małżeństwa z kobietą nierównego stanu (Misna, X, 3). Do dziesiątego pokolenia potomstwo nieprawych wyjęte było od urzędów publicznych i udziału w życiu społecznem.
Takie są w ogólności prawa Hebrejów, mieszanina, jak słusznie uważa nasz autor, zasad dobrych i pomysłów szkodliwych, prawd i fałszu, myśli moralnych i zgubnych. Pobłażają one polygamji, a karzą cudzołóstwo, czczą matkę, a uciskają dziecię, przypuszczają rozwód, a usiłują powiązać z sobą braci. W zasadzie swej są to prawa Boże, zepsute przez ludzi.
Tego odblasku praw zasadniczych, jaki tu jeszcze jaśnieje i z podań przepływa, nie znajdujemy już w prawie pogan. Charakter następnych prawodawstw, które przejrzeć mamy, jeden jest niemal wszędzie: piętnem jednostajnem tu panowanie silniejszego. Prawa domowe starożytnych dają się zawrzeć w dwóch słowach: ucisk żony przez męża, ucisk dziecięcia przez ojca.
Tak już u Assyryjczyków kobieta nie mogła sobie wybrać męża; małżeństwa spełniały się w sposób najosobliwszy. Sędziowie wybrani, wszystkie dziewczęta w dniu danym wyprowadzali na rodzaj targu. Piękniejsze przysądzano więcej dającemu, a gdy przyszła kolej na brzydkie, z sum zebranych wyposażano je z kolei. Herodot, Strabo, Elien świadczą o tym dziwnym zwyczaju. Prawo u Assyryjczyków tolerowało nałożnice, upoważniało rozwody; przykład Semiramidy jak widzimy, nie był bezskuteczny. Kazirodztwo nie tylko dozwolone, lecz czcią okryte było. Jako warunek dopuszczenia do kapłaństwa, stało tu kazirodztwo najszkaradniejsze. Semiramis udzielnem nakazała je prawem. Nie dziw, że pod takiemi instytucjami zepsucie doszło niesłychanego stopnia; w epoce podbojów Aleksandrowych Assyrja zgniłą była do rdzenia. Widziano młode dziewice najwyższych klas, kobiety największych rodów nago włóczące się po ucztach publicznych, dla obudzenia w zwycięzcach zwierzęcych chuci.
Sprzedaż dziewic, o których wyżej mówiliśmy, dowodząca niewoli kobiet, dowodzi także, że władzy żadnej ojcowie nad niemi nie mieli, kiedy najważniejsze postanowienie ich losu nie od ich kierunku zależało.
W Persji przeciwnie, władza ojcowska wedle Arystotelesa (Mores), była niczem nieograniczona i tyrańska. Pięcioletnie dopiero dziecię przyjść mogło przed oblicze ojca; do lat pięciu chowało się między kobietami. Ostatek podobnego zwyczaju trwa dotąd u niektórych ludów Kaukazu. Ojciec ukazywał się zawsze synowi jak jakieś bóstwo tajemnicze i groźne, które nim mogło rozporządzać jak niewolnikiem, sprzedać, poddać, zabić.
Władza mężowska równie była bez miary i srogą. Rozwodu u Persów są ślady. Czyn Assuerus’a, który przez rozwód odbiera żonie wszystkie prawa, przedstawia się jako rzecz prosta i zwyczajna.
Polygamja była zwyczajem poświęconym, używaniem dawnem, przywyknieniem prawami. Syn Hystaspa miał sześć żon prawych (Herodot); prowincje płaciły daniny z dziewcząt panującemu. Darjus zwycięzca nakłada dań kobiet, na narody podbite sąsiednie Babylonu, na ludy Kolchidy i kraje aż do Kaukazu.
Prawodawstwo Medów przechodziło jeszcze te granice, przepisując i rozkazując nawet polygamją. Każdy winien był mieć najmniej pięć żon, i kobieta nie chciała należeć do takiego, coby tej liczby nie miał.
Prawo Persów upoważniało małżeństwa sióstr z braćmi. Kambizes zaślubia razem dwie siostry. Większe jeszcze i poczwarniejsze nakazy znajdujemy w niem, o których wspomnim tylko. Ochus, syn Artakserksesa Memnona, zrodzony z córki jego, obiecuje tej siostrze-matce swej zaślubić ją, jeśli mu dopomoże dobić się pożądanego tronu. Takie małżeństwa, według Monteskjusza, były w największem poważaniu. Stosunków braci nie określało prawo wcale; nie rozróżniało też dzieci prawych od nieprawych. Następstwo tylko do tronu, dzieciom nałożnic odmówione było; że starszy dziedziczył, mamy dowód w naukach Cyrusa umierającego.
Prawa starożytnych Egipcjan, czyste są w początku, jak ich obyczaje. Wiara małżeńska długo szanowaną tu była; najstarsze prawa egipskie, srodze karciły cudzołóstwo. Tysiącem rózg karano winnego, a twarz kobiety szarpano.
U nich także jak u Hebrejów, arcy-kapłan nie mógł mieć nad jednę żonę.
Następnie jednak prawa i obyczaje tego ludu pod wpływem religii, uległy zepsuciu; w mythologii swej znaleźli Egipcjanie przykłady zgorszenia i powody zmiany. Polygamja weszła w zwyczaj; dozwolono rozwodów, ale w ostatnich dopiero czasach. Przed rozwodem Arcinoe z Filadelfem, nie mamy ich przykładu. Naostatek kazirodztwa dozwolono, i ustanowiono małżeństwa tego rodzaju na cześć Izydy.
Władza ojcowska w Persji i Egipcie, była nieograniczoną. Ojciec mógł dziecię sprzedać, zbezcześcić i zabić. Cheops prostytuuje córkę, Rampsynit również. To też z Herodota dowiadujemy się (2. 35.), że i dziecko mogło odmówić ojcu nawet pożywienia. Między dziećmi, prawo egipskie nie stanowi żadnej różnicy; wszystkie uznaje za prawe, choćby ich matką była kupiona na targu niewolnica.
Tak pogańskie zezwierzęcenie, powolnie przechodząc w obyczaje i prawa, niszcząc zasady porządku społecznego, przygotowywało rozkład i upadek jego. U Hebrejów, Assyryjczyków, Egipcjan, ludów młodych i podrastających, rozwód jest zakazany; inne zasady opiekuńcze rodziny są w poszanowaniu. U tychże Hebrejów, Assyryjczyków, Egipcjan, ludów zgrzybiałych, podupadłych, rozwód, polygamja, kazirodztwo upoważnia prawo, nie ogranicza władzy ojcowskiej, nie ścieśnia niczem mężowskiej, jest to panowanie zwierzęcej siły tylko.
Lecz idźmy dalej za autorem naszym.
Cekrops uprawnił u Ateńczyków monogamją, od dawna będącą we zwyczaju; prawo jego wszakże straciło było władzę, gdy Solon zadał mu cios ostatni, dozwalając kobiecie bezpłodnej przenieść się w łoże, coby ją uczyniło matką. Dozwolone było utrzymywanie nałożnic; zamiast jednej, wolno było wziąć dwie żony prawe. Zdawało się prawodawcy, że położy tamę zepsuciu, gdy ogłosi bezczesnym tego, kto trzeci zawrze związek. Sokrates był jednym z pierwszych Ateńczyków, który korzystał z prawa powtórnego ożenienia. (Diogenes-Laercjusz).
W Athenach, mąż miał prawo dania rozwodu żonie; ale sądownictwo o słuszności powodów rozłączenia sądziło. Mąż przychodził przed Archonta i wykładał mu przyczyny, dla których rozwieść się pragnął; sędzia przywoływał żony, usiłował ich pogodzić, lub upoważniał do rozwodu. Rozłączenie odbywało się przy świadkach. Wkrótce pozwolenie rozwodzenia się, przeszło jak zwykle w rozpustę. Perykles oddał swą żonę obcemu, jak się wyraża naiwnie Plutarch, — bo ją nie bardzo miłował, a wielce kochał Aspazją.
Solon, nie dość że upoważnił polygamiją i rozwód, ale swobodę umów małżeńskich ścieśnił urządzeniem postanawiającem, by dziedziczka jedyna dóbr ojcowskich, lub sierota bez mienia, zaślubiły najbliższego krewnego. A że tym sposobem los paść mógł na starca niedołężnego, prawodawca przepisał, by wybór dziedziczki sieroty, padł na takiego, coby zdolen był uczynić ją matką. Prawo to niedorzeczne, niemoralne, polityczne raczej niż społeczne, nie prowadziło do czego służyć miało, wiodło tylko do większego zepsucia; kobiety nie raz cnotliwsze niż prawo, aby nie były zmuszone skalać się, udawały brzemienność i cudze przybierały dzieci.
Prawa małżonków w Athenach były niezmierne. Umierający mąż, miał prawo rozporządzać żoną jak sprzętem i pozostałością po sobie. Ojciec Demosthenesa zapisał swoją żonę i majętność Aphobusowi, który wziął pieniądze, a kobiety nie przyjął, co było powodem pięknego mówcy zwycięztwa. Demosthenes także przemawia znowu w obronie wyzwoleńca Formiona, który po umierającym swym panu, otrzymał w spadku ogromne wyposażenie, wdowę i wolność.
Władza rodzicielska nie mniej była nieograniczoną. Dochodziła ona do prawa życia i śmierci; matka nawet miała sobie udzieloną władzę zabicia tego, komu dała życie. Co się tyczy prawa sprzedaży, Solon dozwalał go tylko, gdy córka uwieść się dała. Ojciec, który miał moc sprzedać dziecię, nie miał władzy przebaczyć mu, jeśli go obraziło (Meursius). Prawo najściślej i obowiązki i należności rodzicielskie określało. Synowi obowiązany był dać rzemiosło, a jeśli tego nie uczynił, syn później mógł mu na starość odmówić pożywienia.
Dzieci musiały utrzymywać rodziców, to jest, dziada, babkę, pradziada i prababkę, gdyż i ci rodzicami się zwali. Syn przed sądem bronił ojca, a cześć tracił, kto tego nie spełnił. Wywołanie było karą za odmówienie rodzicom przyzwoitego pogrzebu.
Brat na weselu siostry zastępował ojca, i dawał na nie zezwolenie. O prawie starszeństwa w Athenach nie ma śladów, przypuścić jednak można, że starszy raczej niż młodszy, ojca zastępować musiał.
Dzieci nieprawe, srodze uciskało prawo atheńskie, nie należały one do rodziny, ani do obywatelstwa, nie były dziećmi bogów krajowych. Obce własnemu ojcu, który nad niemi władzy nie miał, dziedziczyć po nim, nawet w niedostatku innych potomków, nie mogły; niezdolne były zajmować żadnego publicznego stanowiska, i drzwi świątyń były przed niemi zamknięte. Rodzicowi swemu nic nie były winne i względem niego żadnych nie miały obowiązków.
U Atheńczyków wszakże, pomimo dziwacznych praw rządzących niemi, rodzina istnieje jeszcze; u Lacedemończyków Sparta zastępuje familją.
W większej części prawodawstw pogańskich, społeczność domowa występuje jako żywioł podrzędny, pierwszem jest państwo. Państwo zaś dla starożytnego prawodawcy, jest raczej zbiorowiskiem indywiduów, niżeli syntheza rodzin, grodów i prowincyj. Prawa usiłują wzmocnić ustawę polityczną kosztem rodzinnych. Szkodliwa ta zasada, najwidoczniejsza w prawodawstwie spartańskiem, najzgubniej wpłynęła na rozprzężenie i osłabienie ludów starożytnych.
W Sparcie małżeństwo podlegało dziwacznym warunkom. Dziewczęta zgromadzone w jedno miejsce, wybierali chłopcy po ciemku, żyli z niemi kilka czasów, i te wybranki losu, stawały się ich żonami.
Lacedemończyk mógł mieć żon kilka: król Anaksandrides miał ich dwie; Ariston współczesny mu, trzy. Później i to nie wystarczało.
Starców zmuszano do odstąpienia żon swych młodszym i silniejszym. Mężowie pożyczali swe żony. Panujący mieli prawo do żon swych poddanych. Królowe tylko wyjęte były od tego handlu obrzydliwego, chociaż Alcybiades był publicznie ulubieńcem żony Agis’a.
Kobiety więc, były prawie wspólne w Sparcie. Nim się stała własnością męża, kobieta była wprzód własnością państwa, a państwu nie chodziło o to czy była czystą, byleby była płodną.
Instytucje usiłowały wyrobić w sercach kobiet uczucia silne i przeciwne ich naturalnemu usposobieniu. Zabraniano im noszenia błyskotek i strojów, jeżdżenia w wozach ozdobnych. Dziewczęta nago pokazywać się musiały na publicznych uroczystościach, aby tem łatwiej mężów znalazły, mówi król Charilaus. Ztąd charakter kobiet stawał się gwałtowny i dziki. Męztwo, które Lacedemonkom wmówić i narzucić chciano w miejsce innych przymiotów, czyli istotnie było ich przymiotem, wielce jest wątpliwe.
Kobieta w Sparcie dzieliła często łoże przybysza obcego, nie śmiała jednak siąść z mężem do stołu. Na ucztach publicznych, na których bywały dzieci, kobiety znajdować się nie mogły. Skutkiem praw dziwnych, miasto podlegać mężom, panowały im żony w Sparcie. Plutarch dobrze to tłómaczy: Spartanie po większej części żołnierze, najczęściej od domu oddaleni, wracali czulsi dla żon, a te panując pod ich niebytność, rządów i po ich powrocie nie zrzekały się.
Władza rodzicielska równie była słabą, bo dziecię jak i niewiasta, najprzód były własnością państwa. Nowonarodzone, starsi pokolenia opatrywali, a jeśli się okazało silne, przechodziło na własność kraju; jeśli słabem było, zabijano je. Dziecię nie zawisło od ojca, ale od wszystkich. Jeśli zgromione przez kogo ze Spartan, przyszło się użalić rodzicom, winni go byli ukarać powtórnie. Siedmioletnie odbierano od matki i wychowywano, wcielając w wielką spartańską rodzinę.
W Sparcie więc właściwie nie było rodziny, prawodawstwo rozprzęgało ją umyślnie na korzyść państwa.
Spojrzmy teraz na domowe prawa Rzymian. Prawodawstwo tu dzieli się na dwie odrębne epoki: pierwsza kończy się z chrześcjaństwem, druga się z niem poczyna.
Tu, pierwszą tylko przed oczy weźmiemy:
Małżeństwa u Rzymian były dwojakie, prawe i nałożnicze, (justae nuptiae et concubinatus). Pierwsze odbywało się obrzędowo i uroczyście. Około drugiej z rana, narzeczona wychodziła z domu rodzicielskiego i szła do świątyni z nowożeńcem. Kapłan czekający na nich, zabijał białą jałówkę i rozsypywał po ołtarzu okruszyny białego pszennego chleba, który wprzód podał zaślubionym. Zwało się to confarreatio. Denys z Halikarnassu powiada, że kobieta w ten sposób związana z mężem, miała z nim odtąd wspólne bogi i mienie. Tym sposobem zaślubiona kobieta, zwała się justa uxor-mater familias.
Zamieszkanie wspólne, życie razem, stanowiło drugi rodzaj małżeństwa; żona w tym wypadku, zwała się tylko uxor lub matrona. Tu prawie wyraźnie kobietę używano jako sprzęt, jako ruchomość. „Własność nieruchomości, powiada prawo dwunastu tablic, upewnia się posiadaniem dwuletniem; wszelkiej innej rzeczy rocznem. Własność kobiety zapewnia sobie mężczyzna, jeśli przy nim przemieszkała rok nie oddalając się.“ W nałożnictwie Rzymian robili różnice: jedno zwało się injustae nuptiae et legitimae, a tem było pożycie z rzymianką rzymianina, byle nie z siostrą lub matką; drugie injustae nuptiae et illegitimae, jeśli rzymianin łączył się występnie i kazirodzko, lub z niewolnicą i cudzoziemką. Niektórzy prawnicy w małżeństwie zwanem usucapion (usu capere uxorem), widzą rodzaj nałożnictwa tylko, ale tak w istocie nie jest. Ze słów Utpiana i z prawa Digestu mamy dowód, że dziewice stanu wolnego nie mogły być brane na nałożnice, wyjąwszy gdyby się sprzedawały wprzód; a też kobiety zaślubiano jednak przez usucapion. Nałożnice też nie nabywały żadnych praw, nie miały obowiązków, gdy żony przez zamieszkanie zyskiwały je. Żony osłaniało prawo, nałożnice usuwano od ołtarzy Junony. Rozwód dozwolony był w prawie rzymskiem. Kodeks Papyrjana przypuścił go, ale ograniczył wypadki, w których prawo rozwodu zastosować się mogło, dozwalając tylko jeśliby żona struła dzieci, podrobiła klucze, lub dopuściła się cudzołostwa. W ten sposób rozwód był prawie bezprzykładny, jak te występki. Jakkolwiek bądź zasada egzystowała, a czas podjął się dokonać reszty.
Rozwodowa towarzyszył obrzęd zwany diffarcatio. Dla rozerwania małżeństwa przez zamieszkanie tylko zawartego, dostatecznem było, żeby kobieta dni trzy nie nocowała pod dachem męża.
Prawo rzymskie dozwalające nałożnictwa, srodze karało cudzołostwo. Denys z Halikarnassu wzmiankuje o prawie sądzenia i karania żony, zostawionem samemu mężowi. „Jeśli pochwycisz żonę swą na uczynku — mówi Kato — możesz ją zabić, ona zaś w podobnym przypadku, ani cię palcem dotknąć nie może.“ Ta władza absolutna męża nie długo trwała. Prawo Cornelia, de sicariis, karało śmiercią męża, któryby zabił żonę, nim winę jej osądzili sędziowie. Lex Julia, później ogłoszone przez Augusta, w podobnym przypadku skazywało męża na roboty w kopalniach, jeśli był wyzwoleniec, a wolnego karało wygnaniem.
Ale w prawie Julia, mąż przestając być sędzią, mógł być oskarżycielem. Swiekier, obcy nawet, świadczyć mogli. Prawo rozróżniało trojakie obwinienie: jure patris, jure mariti, jure extranei.
Co się tycze władzy mężowskiej, trudno dojść jakie były jej granice w pierwszej epoce Rzymu. Zdaje się jednak, z komentarzy Kajus’a, że władza ta podobną była rodzicielskiej nad dziećmi; kobieta była w dożywotniej opiece i ciągłej małoletności. Z pod rozkazów ojca przechodziła pod jarzmo mężowskie, a owdowiała podlegała obcemu.
Małżeństwo oddawało niewiastę in manu mariti, w ręce męża; czy to zawarte zostało przez confarcatio, czy przez usucapion. Kajus powiada (Instit. L. 1), że kobieta ma się uważać za dziecię, jak skoro się dostała in manu viri. Władza ojcowska była nieograniczona i rozciągała się do wnuków. Mógł je smagać, kazać im jak chciał pracować, sprzedać i zabić. Żaden naród, — powiada Justynjan — nie był tak nielitościwym w rodzicielskiej władzy wydziale. Syn na własność nie mógł posiadać co zapracował, co zaoszczędził lub nabył w jakikolwiek sposób, wszystko należało do ojca. Potrzeba było trzech sprzedaży po sobie następujących, aby nabył prawa własności i wyzwolony został z pod mocy ojca. Jest to jedyna emancypacja w prawie rzymskiem. Małżeństwo uchylało osobę syna z pod władzy ojca, ale nie mienie jego i majętność.
Ojciec rodziny, był naturalnym sędzią dziecięcia. Liczne są tego przykłady: ojciec Horacjusza woła, że uniewinnia syna, i że lud nie ma się prawa mięszać do tego. Prawo dwunastu tablic, zasadę tę uznaje. Fulvius spotyka syna udającego się do obozu Katylliny i skazuje go na śmierć. Manlius Torquatus, oskarżonego przez posłów macedońskich, sam karze. Fabius Eburnus, sądzi i skazuje swe dziecko. Titus Arrius, skazany na wygnanie przez ojca. Erixon smaga na śmierć dziecię swoje.
W prawodawstwie rzymskiem też same znajdujemy zasady, które upatrujemy w spartańskiem; Rzym przedewszystkiem chce silnych i potężnych obywateli, mężczyzna każdy żołnierzem lub rolnikiem; jeśli ręka jego niezdatna do pługa i oręża, życie jego niepotrzebne. Topiemy dzieci słabe i ułomne, powiada Seneka. Prawo Romulusa, przywiedzione przez Denysa z Halikarnassu, rozkazuje rodzicom dzieci ułomne, poczwarne, słabe, zarzynać lub topić w Tybrze.
Kodeks Papyrjana i prawo dwunastu tablic, żadnej nie przypuszczają różnicy między prawemi dziećmi. Justynian, wyznaje, że w starych prawach nic o tem nie znalazł. Prawo starszeństwa nie egzystowało. Dzieci nieprawe, dzieliły się na cztery klasy: na urodzone z nałożnicy, z nierządnej, z cudzołostwa, z kazirodnego związku. Wszystkie zwały się imieniem jednem, które oznaczono dwoma głoskami S. P. (sine patre).
Pierwsze były przypuszczane do urzędów i zajęć publicznych, participes erant, omnium honorum juriumque capaces, pisze Heineccius, przywodząc stary napis grobowy wzmiankujący, iż zmarły był kwestorem, edilem, pretorem, duumwirem. Jednakże syn nawet nałożnicy, który mógł dojść najwyższych w państwie urzędów, w rodzinie nie miał praw żadnych. Nie mógł nawet gdyby znał ojca, nosić imienia jego; ojciec też prawa nie miał żadnego nad nieprawem dziecięciem. Dzieci pozostałych trzech kategoryj, niżej jeszcze stały; synowie nierządnic nie będąc bezcześni, nie mieli jednak znaczenia, reszta czci pozbawioną była.
Cesarze chrześcijańscy, pierwsi ściśle usiłowali prawa tyczące się dzieci nieprawych określić.
Do Konstantyna, ojcowie nie mogli inaczej dzieci takich uprawnić, tylko przez adrogatio.
Tu autor zadaje sobie wcale próżne pytanie, czy rozprzężenie familijnych związków, jest skutkiem zepsucia powszechnego; czy zepsucie powszechne pochodzi z rozprzężenia rodzinnych węzłów? Rodzina stanowi państwo i z niej zarówno wychodzi nasienie zepsucia, jak do jej rozprzężenia przykłada się ogół. To pewna, że brak cnót domowych, zepsucie powszechne i upadek państw, są wszędzie fenomenami współczesnemi.
U Hebrejów, Assyryjczyków, Persów, Medów, Egipcjan i Greków, jak skoro rodzina zachwianą została w swym bycie, drży i chwieje się państwo w posadach swoich. Rzym wzrasta dopóty, dopóki w rodzinie szanuje małżeństwo, ściga cudzołostwo i nie dozwala rozwodów; ale z kolei i tu zwierzęce chuci opanowują wszystko aż do instytucyj, które po swojej woli naginają, i ten sam Rzym wylany na rozpustę, chyli się do upadku. Zniewieściali Rzymianie Kommoda i Heliogabala, tak samo zginąć musieli, jak ludy rozwięzłe Sardanapala i Daryjusza.
Mówiliśmy o nałożnictwie uprawnionem, o władzy ojców, o nieograniczonej sile męża nad żoną; ziarna te nie zaraz owoc wydały; obyczaje opierały się prawom. Ale nowe coraz zwycięztwa, wnosiły zarody zepsucia i zacierały ślady cnót starych rzymian. Rozwód wszedł powolnie we zwyczaj i zachwiał rodziną. Pierwszy niejaki Carvilius Ruga odrzucił żonę swą z powodu niepłodności. Kobiety wyzwalać się zaczęły za przykładem mężów, posłuszne namiętnościom tylko. Katon żonę swą brzemienną, ustępuje Hortensjuszowi i odbiera ją napowrót, gdy po nim odziedziczyła. Ciceron rozwodzi się z Terencją i zaślubia Publią.
Za czasów Augusta, rozwody stają się już tak częste, że je prawo usiłuje utrudnić, ale napróżno. Przykład najznaczniejszych w narodzie, więcej ważył, niż senatus-konsulty i ogłaszane wyroki.
Wkrótce najznakomitsze rzymskie niewiasty, wedle słów Seneki, poczynają liczyć lata, mężami których miały. Rozwodzą się by iść za mąż, idą za mąż, by się rozwodzić; życie ich staje się pasmem rozpusty.
Nałożnictwo z drugiej strony, mnoży się i wchodzi na miejsce małżeństw. Napróżno cenzorowie ze szczególną bacznością usiłują prześladowaniem niemal bezżennych, zmuszać ich do zawarcia małżeńskich związków. As uxorium, rodzaj pieniężnej kary, pobieranej z bezżennych za czasów Augusta, już nie pomagał wcale, i prawo Julia de maritandis ordinibus, ustanowiło nowe, surowsze przeciwko bezżenności przepisy, nagradzając małżeństwa zawarte. Prawo to, już siły mieć nie mogło, przy zepsuciu powszechnem. Młodzież oparła mu się i August spełnienie jego na lat pięć zawiesić musiał. Wniesione na lat 17 przed erą naszą, weszło w użycie 13 roku po Chrystusie, a i naówczas jeszcze broniono spełnienia jego.
Zasadą szkodliwszą jeszcze społeczności rzymskiej, było to zupełne poddaństwo kobiety, sankcjonowane prawem. Przywiedziona do stanu spodlenia zupełnego, w jakiem zostawała w Grecji, Persji, Egipcie i u Assyryjczyków, kobieta rzymianka utraciła wiarę w godność swoję.
Samuel Klarke (komentar. Odyssei), zachował nam wszystkie ustępy poezyj greckich, zawierające obelgi i potwarze przeciw kobietom; jest to zbiór nie dający się czytać bez obrzydzenia i wstrętu. Poeci latyńscy równie się okazali niesprawiedliwi i okrutni dla kobiet. Wspomnijmy tylko Horacjusza i jego satyry, Owidyjusza, Juvenala, Publius’a Syra. Toż samo na teatrze. Bohaterki dramatu starożytnego, mają w sobie coś odrażającego; Dejanira Fedra, nie pociąga ku sobie, nie budzi zajęcia, ale wstręt. W całym teatrze starożytnych, nie ma pięknego, wielkiego, kompletnego charakteru niewiasty. „W Athenach zarówno i w Rzymie, pisze słusznie Nisard, kobieta nie jest na równi z mężczyzną. Nieszczęście jej każde mniej ma w sobie powagi, boleść jej nie obudzą sympatji, łzy jej mniejszej są ceny. Dramat kruszy te biedne istoty, bez litości nad niemi. Zawsze narzędzia tylko, w ręku bogów, w rękach ludzi, płakać nawet swobodnie nie mają prawa. Wiecznie idąc za losami drugich, ciągną się nie prowadzą...“
„W Rzymie smutniejsze jeszcze niż w Athenach położenie kobiety. Prawo powiada, że mąż łez jej nawet nie winien po śmierci, i żałoby po stracie. (Vir non luget uxorem, nullam debet uxori religionem luctus — Digest. 1. 3).“
Poszanowania samej siebie, kobieta bezkarnie utracić nie mogła. Ze wzgardą wstydu własnego, z poniewierką godności swojej, Rzym ujrzał ją, oddającą się wszystkim i wszelakiej rozpuście.
Historja upadku Rzymian, jest wymownem usprawiedliwieniem słów Tacyta: „Neque amissa pudicitia, caetera flagitia abnuerit mulier.“ „Rzadkie są kobiety, — woła Owidjusz — co by matkami być pragnęły, któreby dla zachowania piękności, w łonie swem nie zabijały dzieci. Potrafiliśmy sztukę zabijania przed narodzeniem człowieka.“ Straszniejszy, jeśli być może, jest obraz, który przedstawia Petronijusz: „woń łachmanów je pociąga, nie pojmują rozkoszy, jeno z niewolnikiem, lub kuso odzianym drabem.... Gonią za woźnicą cyrku okrytym kurzawą, za gladjatorem, za kuglarzem przedanym wszystkim..“
W ostatnich czasach pogaństwa, córki Lukrecyi i Wirginii, przeszły wszystkie stopnie rozpusty i występku. Jedyną ich zabawką słuchać lubieżnych atellan i poklaskiwać woźnicom cyrku. Pozbywając się codziennie cech i przymiotów płci właściwych, przybierają wady mężczyzn, ich nałogi, i mówiąc słowy Seneki, wyzuwają się całkiem z natury kobiecej.
Rodziny nie ma już w Rzymie.
Widzieliśmy wyżej przykłady najcnotliwszych Rzymian, z których jeden odstępuje żony obcemu w nadziei dziedzictwa, drugi rozwodzi się dla zaślubiania młodszej. Z dwóch bohaterów Rzymu, jeden zabija syna, drugi ojca. „Prawie wszystkie rodziny, pisze Plutarch, przedstawiają liczne przykłady zabójstw dzieci, matek, kobiet, a braci zabijają bez zgryzoty i wahania, bo jest to rządowem prawidłem, uważanem za konieczność nieuchronną, jak zasada geometryczna, że panujący dla bezpieczeństwa swego winien pozbyć się braci.“
Zepsucie idzie i powiększa się w sposób zastraszający. Nic już w świecie wstrzymać go nie może. Ani Tytus, ani Antonin, ani Marek Aurelijusz, stanu tego rzeczy zmienić nie są w stanie. Przyczyną występku i zepsucia była tu przedewszystkiem cześć fałszywych bogów, których przykład zbrodniczy do zbrodni wszelkiej upoważniał.
Człowiek podnosząc oczy ku niebu, znajdował w niem wzory rozpusty. W Egipcie kazirodztwo uniewinnia się czcią Ozyrysa, indziej Jupiter jest cudzołożnikiem, Saturn dzieci zabójcą, surowa Pallas i czysta Dianna zapominają się nieraz, a sama cześć Wenery, zmusza do złamania wiary małżeńskiej.
Wpływ wiary fałszywej był niezmierny ni obyczaje. Wiemy o prostytucjach na cześć Wenery w Babylonie, o obrzędach czci Adonisa w Byblis, o dziewicach Cypru, o świątyni w Koryncie... nie wspominając już ani o tajemnicach Priapa i Adonisa, ani o Izydy i Cybelli mysterjach.
Taki był upadek obyczajów w Rzymie, którego wielkości pierwotne, surowe założyły cnoty. Ale loika zasad jest nieubłaganą, z pewnych nasion muszą zawsze wyrosnąć owoce konieczne.
Gdy Rzym podbił panowaniu swemu ludy, któremu bezbronnemi na pastwę dawało ich zepsucie; gdy Egipt, Assyrja, Grecja złożyły z nim jedno wielkie państwo; zwyczaje przesądne i rozpustne wschodu, wytworne i rozwiązłe Athen, zmięszały się i zlały z żywotem zwycięzców, i w grodzie tym, w którym wszystko nosiło piętno wielkości, występek także doszedł rozmiarów olbrzymich.
Długo wszakże twarda powłoka Rzymian, opierała się zaszczepieniu choroby. Dopiero z Cezarem, rozwiązłość przybiera charakter powszechny i zastanawiający poczwarnością swoją. August przechodzi Cezara, świadkiem list Antonjusza, zachowany w Swetonjuszu. August pierwszy daje te uczty kalające gmach Cezarów, które się później olbrzymiąc powiększają. Czytamy u Swetonjusza opis takiej biesiady dwunastu, z Apolinem Cezarem, oddających się naśladowaniu mythologicznej bogów Olimpu rozpusty.
Za Kaliguli postępy nowe; Neron je posuwa dalej jeszcze, zepsucie przychodzi do poczwarnej ostateczności. Są to, słowy Juvenala mówiąc, szkarady, na których widok, przerażone bledną gwiazdy. Najdziksza wyobraźnia nie wymyśli, co ci olbrzymi rozpusty, spełniają w szale bezrozumnym. Na tych ucztach poczwarnych występują wśród tłumów niewolnika i błaznów, potomkowie starych Rzymian, dziedzice wielkich imion, których jedyną sławą, że nie widzieli nigdy wschodu i zachodu słońca, że mogą w dwudziestu dwóch przemianach stołu, zmienić tyleż nierządnic, z któremi się tarzają w rozpustnym uścisku. Satyrykon Petronijusza, wierny przedstawia obraz tej zgrzybiałej i zgniłej społeczności.
Ten, co na kobiety i dziecię narzucił jarzmo siły i przemocy dzikiej, godzien był pierwszy wykrzyknąć srogie i nielitościwe hasło: Vae victis! W tym razie maluje się z całą siłą szkarady swej, materjalizm pogański. Niewola w Rzymie nie miała granic, serce jej nawet nie ulżyło, bo je stwardniła rozpusta. Niewolnik pracując dniem i nocą, skuty za nogi, żywił się trochą wody, soli i chleba. Chorego dobijano. Często wyższej ceny było zwierzę nad niego, a ciałem nieszczęśliwych karmiono mureny. Wieśniak coby się śmiał bronić napaści zwierza przeznaczonego do cyrku, skazany był na srogą karę. Na znak pana, szedł niewolnik walczyć z dziką bestją; a czułe kochanki Propercjusa i Tybulla, owe Lesbije i Lydje, złorzeczyły mu, jeśli nie upadł z wdziękiem. Dla zabawy Klandjusza i Agrypiny, dziewiętnaście tysięcy ludu walczyć raz musiało, a Rzymianie krwawej poklaskiwali walce.
Boje, walki, szały rozpustne, wzruszenie które dawały igrzyska, zastępowały uciechy domowe i uczucia rodzinne, których doznawać nie umiano. W lupanarach i cyrku, upływa życie zdziczałego dobrowolnie ludu; siła opuszcza żołnierza, przytomność wodza, sumienie prawodawcę.
Użyjemy tu słów własnych autora na odmalowanie obrazu schyłku i przeistoczenia Rzymu.
„Chwila się zbliża, w której cesarstwo na wagę złota zmuszone będzie bezsilnych kupić obrońców. Gdy Rzym, co dzień bardziej wycieńczony zbytkami, usypia w upojeniu i rozpuście, wielki ruch wstrząsa północą i wschodem Europy. Gońcy przybyli od północnych krajów państwa, dziwne przynoszą wieści. Ludy nowe i nieznane, dzikich obyczajów, niezwalczonej odwagi, popycha ręka niewidzialna od górnych płaszczyzn Azji i Skandynawji ku nieśmiertelnemu grodowi. Na koniach łuską żelazną okrytych, lub chudych i mizernych szkapach, pędzą przybylcy jak orły, ludzie drobni, wychudli, ogorzali, i olbrzymy z oczyma zielonemi i z włosem jasnym rozczochranym. Barbarzyńcy zbierają się jak sępy na ścierw, ku konającemu Rzymowi. Hunnowie, Swewy, Alanie, Goci, Wandale, zbliżają się gnając jedni drugich, pędzeni fatalnością jakąś, wszyscy w jedną drogę.
Inny wróg jeszcze grozi Rzymowi. Sto dwadzieścia miljonów niewolnika, które rychło pomścić się mogą na dwóch miljonach ciemiężców. Chwila była stanowczą, Rzym, Gallia, całe państwo zagrożone zostało. Wojska liczne jak ziarna piasku na brzegach morza, ludzie, gniewu Bożego posłańce, co się zwali biczem Bożym, obozowali pod murami Rzymu. Żaden opór nie wstrzymywał barbarzyńców, którzy śmierć przyjmowali z uśmiechem. Już na zbliżenie się najstraszniejszego i najkrwawszego z wodzów, stolica świata chwiała się i chyliła, gdy nagle, barbarzyńca stanął w pędzie straszliwym i ukląkł przed człowiekiem, który wyszedł przeciwko niemu z krzyżem w ręku. Tym człowiekiem był Leon I. W tejże chwili, młoda dziewica gallijska, imieniem Genowefa ocaliła kraj swój, wzywając nowego Boga. Niewolnicy wreszcie, których świat obawiał się powstania i straszliwej zemsty, padali na kolana przed narzędziem swej kary i cześć mu oddawali.“
Przychodzim do wielkiej i radykalnej społeczeństwa zmiany, którą wprowadziło chrześcjaństwo.
„Prawo Chrystusa, powiada autor, z prawem objawionem i prawem natury wyraża myśl jedną: wiekuistą prawdę, która przeżyła wieki, niekiedy zapoznana ale zawsze żywa. Chrystus nie ustanawia nowego porządku, syn Boży przychodzi dopełnić dzieło pierwotne Ojca swego. Światło, które oświeca świat, błysnęło mu już w pierwszych dniach rodu ludzkiego. Z ewangelją nową, odradzają się zasady wszystkie, opiekuńcze rodziny.“
W miejscu prawa mocniejszego, chrystyjanizm stawi poszanowanie słabszych. Chrystus całem swem życiem przedstawia naukę swoją. Bogiem będąc, przychodzi na świat z niewiasty; dzieckiem czczą go królowie i starcy; umiera śmiercią niewolników. Urodzeniem, życiem, śmiercią podnosi uciśnionych przez pogan, — kobietę, dziecko i niewolnika.
Niewiasty zdają się też przeczuwać w nim pierwsze odkupiciela swego; one mu towarzyszą ciągle, aż do stóp krzyża jego. Z poszanowaniem siebie samej, kobieta odzyskuje wstyd i godność. W tym samym cyrku gdzie nierządnice rzymskie, blade rozpustą nocną, poklaskiwały zapaśnikom szarpanym przez lwy Numidyi, lub wołały na zakończenie igrzyska o krew chrześcjanina, ujrzano Perpetuy pod zębem dzikiego zwierza, troszczące się tylko, by podarte ich suknie nie obnażyły skrwawionego ciała; Potamjeny umierające, które konając, prosiły tylko, by je okryte suknią we wrzątek wrzucono. Perpetua Blaudyna, siedem dziewic Ancyrskich, wyższe są nad najwznioślejsze heroiny starożytności. Matka Grachów nawet, w obliczu matek chrześcjanek jest pospolitą kobietą, dopełniającą tylko obowiązku swego. Zabawy, widowiska, nocne schadzki zapełniały życie poganek, a barbarzyńcy, mówi św. Jan Chryzostom, widząc je tak biegające od cyrków do teatrów, w upojeniu zbytku i rozkoszy, pytali czy „nie miały dzieci?“ Matka chrześcjańska, swobodna i czysta, pozostała przy kolebce dziecka, czuwa i modli się.
Jak niewiasta i niewolnik, dziecię też podnosi się z upadku. Wczoraj zaledwie przyszło na świat, już chrztem obmyte, oblekło się przy uroczystem wnijściu w społeczność, która je przyjęła i otoczyła, ręcząc Bogu za nowego członka — godnością i znaczeniem. Chrystjanizm od kolebki okrąża je czcią, wita je człowiekiem i uczy go szanować w sobie duszę, którą Bóg złożył w nim, jak w świątnicy swojej.
Wszystkie zasady stanowiące rodzinę, przywrócone zostają z kolei do życia.
Swobodę związków, prawo nowe zastrzega równie jak prawo natury i objawione. Kobieta u Assyryjczyków sprzedaje się, w Sparcie prawo oddaje ją w ręce wybranego losem męża, w Athenach skazana na zaślubienie najbliższego z krewnych. U chrześcjan, — powiada św. Paweł, — niech wybierze małżonka wedle serca swego, jeśli ten jest miły Bogu. Ale małżeństwo swobodnie zawarte, rozerwanem być nie może. — „Mojżesz — powiada Chrystus do żydów, — dla twardości serca waszego, dopuścił wam opuszczać żony wasze; lecz od początku nie było tak.“ Rozdzielenie się małżonków, które ewangelja upoważnia, nie ma charakteru rozwodu u pogan; nie rozrywano węzłów małżeńskich, ani dozwalano zawierać nowych ślubów. „Wszelki który opuszcza żonę swą a drugą pojmuje, cudzołoży; a kto od męża opuszczoną pojmie, cudzołoży.“ Kobieta nie może należeć do drugiego, dopóki pierwszy nie umrze; albowiem co Bóg związał, tego człowiek rozerwać nie może. Poświęcenie małżeństwa przez kapłana w kościele, jest piętnem właściwie chrześcjańskiem. „Kościół — pisze Tertulljan — umowę małżeńską sporządza, ofiara ją potwierdza, błogosławieństwo staje się jej pieczęcią, aniołowie niosą ją przed tron Ojca niebieskiego, a ten ją zawiera ostatecznie.“
Poganie widzieli w małżeństwie połączenie dwóch tylko osób, i szukali w niem nasycenia zmysłowego. Ztąd nałożnictwo uprawnione było, ztąd rozwody i polygamja. Jak prawo natury, prawo objawione, chrystyjanizm widzi w niem też połączenie dusz. „Zaślubiamy się mówi św. Justyn, dla wychowania dzieci swoich w wierze Pańskiej; jeśli się wstrzymujemy od małżeństwa, zachowujemy wstrzemięźliwość zupełną.“ „Dwoje wiernych — woła Tertulljan — noszą wespół jedno jarzmo, są jednem ciałem i jednym duchem, modlą się razem, razem upadają przed obrazem Chrystusa ukrzyżowanego. Zabawiają się razem, uczą się i wzajemnie kierują i razem idą do kościoła i do stołu Bożego, w pociechach i prześladowaniu. Nie ma tajemnic między niemi, nic skrytego, żadnej kłótni; każde swych chorych swobodnie odwiedza, wspomaga swych ubogich, uczęszcza na świętą ofiarę bez bojaźni i niepokoju. Szczęśliwi, śpiewając wespół psalmy i hymny Pańskie, wzmacniają i pobudzają do kochania i chwalenia Boga.“
Rozpusta pogan, ich szały poczwarne, ich rozkosze wyuzdane, zapomniane zostały; Apostoł nie chce by je nawet z imienia znali chrześcjanie. (św. Paweł do Efezów).
Władza mężowska ogranicza się prawem chrześcijańskiem w szrankach, jakie jej wskazały prawo natury i objawione. Kobieta należy do męża, a mąż należy do żony, (św. Paweł do Koryntjan). Mąż jest względem niewiasty, czem Bóg Ojciec względem Boga Syna. W obojgu małżonkach jedna władza, jedno prawa, równość zupełna. Tylko w tej całości, którą tworzy małżeństwo, mąż jest osobą pierwszą, jak w Trójcy świętej, pierwszym jest Bóg Ojciec.
Równie jak władza męża, prawo ojca w ścisłych opisuje się granicach, które i rozum ludzki oznaczył. Dziecię, czcić będzie ojca i matkę swoję, będzie im posłusznem, ale ojciec nie będzie go doprowadzał do rozjątrzenia niesłusznem karaniem: „a wy ojcowie, powiada św. Paweł, nie pobudzajcie ku gniewowi synów waszych.“ Zresztą, władza ojcowska umiarkowaną została miłością macierzyńską, wpływem matki, nieznanym prawie u pogan, nie mającym czci prawdziwej dla kobiety.
Wszystkie te zasady nie są nowe, jest to wedle samych słów Chrystusa, dopełnienie, wyjaśnienie, przywrócenie starego zakonu Bożego, pierwszych czasów. Łańcuch tradycyj przerwany na chwilę w żywocie ludzkości, wiąże się na nowo. Chrześcjaństwo łączy rodzinę nową z rodziną pierwotną. Pod wpływem tych prawd odwiecznych, z gruzów starego świata pogan, nowy świat wykwita, nowa się rodzi społeczność.
Prawo nowe głoszone przez apostołów, objaśniane przez ojców kościoła, codziennie rośnie w powagę; wpływ jego czuć się już daje w niektórych wyrokach cezarów-pogan, prześladujących jeszcze chrześcjan, ale umiejących już czuć wyższość ich nauki.
Zadanie pierwszych cezarów-chrześcjan było wielkie. Rozpoczynali walkę nietylko z nadużyciami odwiecznemi, z potęgą zwyczaju i wspomnień; lecz w tym lesie prawodawstwa starego, senatus-konsultach, plebiscytach, edyktach cezarów, stanowiących zbiór praw Rzymu, wszystko się przeciwko nim zwracało. W początkach, nie dotykając zasad, potrzeba było wykładem zmieniać prawa, i nie naruszając ustawy, skutek jej przerobić. Stała wola, piecza ciągła prawodawców, mogła sama wprowadzić w prawodawstwo rzymskie zasady nowe, odrodzone chrześcjaństwem. Pierwsze reformy nieśmiałe i powolne. Konstantyn, naprzykład nie zniwecza praw, ale je poprawia tylko. Następcy naśladują go. Najważniejsze punkta, odnoszące się do moralności chrześcjańskiej, ulegają pierwsze zmianom. W miarę jak chrześcjaństwo wstępowało w obyczaje, prawodawca wcielał ideje jego w księgę prawa. Justynjan nareszcie, wedle wskazówki poprzednich cezarów-chrześcjan, przetwarzając całkiem ustawodawstwo, odrodził je w duchu chrześcjańskim.
Nałożnictwo uprawnione i rozwód, dwie instytucje zupełnie chrześcjaństwu przeciwne, najprzód zwróciły uwagę ustawodawców. Konstantyn usiłując zapobiedz temu, postanowił aby nikt się nie ważył brać za żonę tej, z którą żył jako z nałożnicą; zabronił zapisów na rzecz nałożnic i dzieci nieprawych. Nakoniec novella 91, zniosła zupełnie nałożnictwo. Odtąd i bezżeństwo przestało być uważanem za szkodliwe państwu, zaczęto je szanować jako stan święty, przywiązując doń wyobrażenie czystości.
Następcy Kostantyna pracowali nad ukróceniem rozwodów; i nie mogąc zrazu zniszczyć ich całkowicie, skutkom przynajmniej zapobiegli. Dla zmniejszenia rozwodów, Theodozjusz i Justynijan opisali wypadki, w których miejsce mieć mogły; powodowały je tylko występki: cudzołóstwo, trucizna, obraza majestatu, fałszerstwo, zgwałcenie grobu. Justynjan rozkazuje przytem, aby mąż oddzielający się od żony bez przyczyny, choćby żonę wziął bez posagu i bez zapisu, wynagrodził ją czwartą częścią swej majętności. Toż stosowało się i do kobiety. Takiemi utrudzeniami starano się powolnie zmniejszyć przynajmniej liczbę rozwodów.
W prawach przeciwko cudzołóstwu zwłaszcza, objawia się już dobitniej duch chrześcjański. Kara śmierci wyznaczona na przestępcę; ale Konstantyn znosi oskarżenie obcych (jure extranei). Obcy nie ma już prawa odsłaniać tajemnic rodziny: sam mąż jest tu sędzią. Jeśli przebacza, prawo milczy, sprawiedliwość nie sięga dalej. Miał władzę zatrzymać żonę występną i przywołać ją nawet, choćby sądownie skazaną została. W dawnem prawie rzymskiem przeciwnie, władza prawa wyjmowała ją już z pod władzy męża. Mąż sam winien był występku lenocinium, jeżeli winę okrywał.
Justynjan wprowadza także ważną zmianę w tę część prawodawstwa rzymskiego; kara śmierci stosuje się tylko do mężczyzny; żona ma być osmaganą i zamkniętą w klasztorze. Jeśli w przeciągu dwóch lat, mąż jej nie odbierze, postrzyżoną zostaje i resztę życia spędzi w zamknięciu.
Ustawy te pełne są ducha, nowego prawa Chrystusowego; mąż ma prawo przebaczenia, on jako silniejszy srożej karanym zostaje, kobieta jako słabsza z politowaniem i miłosierdziem. Prawo także chce mieć małżeństwo poświęconem przez kościół, dla wzmocnienia jego węzła. (3. prawo kodeksu Theodozjusza. Novella 74, rozdz. 4 i 1 paragraf.).
Chrześcjaństwo wpływa także zbawiennie na stosunek ojca do dzieci. Wpływ ten dawał się już czuć przed Konstantynem, za cezarów-pogan. Trajan ograniczył władzę ojca, nakazując emancypacją syna pokrzywdzonego przezeń. Aleksander Severus odjął głowie rodziny moc domierzania kary i sądu; pozostawił mu władzę dyktowania wyroku sędziom tylko. Dyjoklecjan zabronił sprzedaży dzieci z jakiegokolwiekbądż powodu. Wszystkie te reformy dyktowało przeczucie chrześcjaństwa. Prawo Boże już było w umysłach, nim weszło w ustawy i życie społeczne. Adrjan wznosił świątynię na cześć Jezusowi, Aleksander Severus obraz jego mieścił pomiędzy swojemi półbogi.
Za pierwszego więc z cezarów-chrześcjan, ojciec nie miał prawa zabić, ni sprzedać dziecięcia.
Dziecię w pogaństwie było własnością rodzica; nie posiadało nic przez się, nic nabyć nie mogło, a pracy jego owoce, należały do ojca. Prawodawca chrześcjański począł od nadania własności dziecku, przyznając mu prawo nabycia w wojsku majętności i rozporządzania nią. Następnie prawo inne dozwoliło mu posiadać coby nabył jako obrońca, jako urzędnik, jako sługa książęcy, i t. p. Konstantyn przyznał synowi dziedzictwo po matce, dożywocie tylko zostawując przy ojcu. Rozciągniono później to rozporządzenie do wszelkiej majętności, ze spadku po przybocznych, lub daru pochodzącej. Nakoniec cesarz Justynjan wszelkie mienie dorobkowe przyznał własnością wyłączną syna, który już zyskanem, zdobytem, oszczędzonem, swobodnie mógł rozrządzać.
Zabezpieczywszy życie, swobodę i mienie dziecka, prawo nowe pomyślało o ułatwieniu jego emancypacji. Kapłaństwo już wyzwalało z pod władzy rodzicielskiej. Do godności patrycjusza Justynjan podobny przywilej przywiązał; urząd konsula i inne później też same swobody zyskały.
Trzy sprzedaże zmyślone, potrzebne wprzód były do emancypacji dziecięcia. Cesarz Anastazy nowy ustanowił rodzaj emancypacji przez reskrypt panującego. Nakoniec Justynjan zawyrokował, że samo objawienie ojca przed urzędem, iż syna wyzwala, dostatecznem być odtąd miało.
Zaszły też znaczące zmiany w prawach urządzających stosunek ojca do dziecięcia nieprawego. Dawne prawo nie troszczyło się o nie wcale. Przed Konstantynem przez adrogację tylko można było przyznać. Konstantyn dozwolił uprawnić dziecię przez ślub z matką. Po nim Teodozjusz młodszy i Justynjan ułatwiają jeszcze przyznania; ostatni ustanawia legitymację przez reskrypt panującego.
Zepsucie obyczajów i nędza, straszliwe w starem społeczeństwie wywołały skutki; matki, wedle słów Owidjusza, częściej zabijały, niżeli na świat wydawały dzieci. Najlitościwsze jeszcze rzucały je w ulice, w perystyle świątyń i rynki; place ich pełne były codziennie. Dla odjęcia rodzicom wszelkiego pretekstu pozbywania się dzieci, Konstantyn dozwolił im sprzedawać je w razie głodu z warunkiem, by pierwszy grosz uzbierany, na okup ich służył. Jest to prawo Mojżeszowe. Sprzedaż ta upoważniona przez Justynjana, była rodzajem zastawu raczej i chroniła dziecię od głodu i śmierci. Wkrótce potem jednak zakazano i sprzedaży, i podrzucania dzieci, matka miała prawo stać z dzieckiem u drzwi kościołów i prosić jałmużny. Jest to pierwsze prawne uznanie miłosierdzia chrześcjańskiego, pierwsze na niem oparcie się; uczucie to całkiem było starożytnym nieznane, a na niem oparł się świat nowy. Valens i Walentynjan powtarzają zakaz podrzucania dzieci.
To są pierwsze skutki powoli krzewiącego się chrześcjaństwa, które społeczność całkowicie przetworzyć miało; jakkolwiek powolnie przychodzące i stopniowe, widzimy już jak prawa te były całkiem nowych i obfitych w skutki zasad, zapoznanych długo, dziś odradzających rodzinę.
W pierwszych walkach chrześcjaństwa kapłan, który nawracał, który oświecał, apostołował, cierpiał i za wiarę umiera, naturalnie uzyskał przewagę i władzę nad otaczającym go ludem. Oświata spoczywała szczególniej w tym stanie wybranym. Lud przywykł widzieć w nich doradców, ojców i sędziów, posłuszni słowom św. Pawła chrześcjanie udawali się do kapłanów we wszystkich sprawach swoich. Ztąd powstało prawo kanoniczne.
W oczach prawodawcy kapłana małżeństwo jest zarazem umową i sakramentem. „Uważać należy — pisze św. Tomasz — trzy cele w małżeństwie: pomnażanie się rodzaju ludzkiego, pomnażanie państwa i kościoła, cel społeczny, polityczny i religijny.“ — Pod tym ostatnim względem małżeństwo musi naturalnie zależeć od kanonów i ustaw kościelnych. „Sobor trydencki rzuca anatema na tych, coby w małżeństwie nie uznawali sakramentu i łaski.“
Małżeństwo chrześcjańskie będące przedewszystkiem połączeniem dusz, zawiera się swobodnie, ale rozerwanem być nie może. Zupełną wolność zostawiono narzeczonym, zaręczonym, zerwania umowy przed ostatecznem jej pobłogosławieniem, u ołtarza nawet; koncyljum lateraneńskie za Innocentego III. ustanawia dla wywołania przeszkód, dla wczesnego zapobieżenia zawarciu nieprawego małżeństwa, trzykrotne niedzielne zapowiedzi. Dla upewnienia się większego jeszcze, że małżeństwo zawarte zostało swobodnie i bez przymusu, naznaczeni są świadkowie. Św. Tomasz loicznie i silnie dowodzi kościołowi prawa wyrzeczenia o przeszkodach do małżeństwa. Przeszkody rozwiązujące są w liczbie czternastu, zakazujące w liczbie pięciu. Każda z tych przeszkód chroni jakiejś zasady, na której się ważność związku opiera. Przeszkody: omyłki stanu, różnica wiary, bezsilność, ustanowione zostały dla zapobieżenia rozrodom. Mógłżeby spokój panować w domu, gdyby małżonkowie wyrzucali sobie nieustannie oszukaństwo lub dręczyli się nieustanną bezpłodnością? Co się tycze różnicy wiary, pojmujemy jak ważnem jest dla zgody rodziców, dla wychowania dzieci, jedność w tak świętem przekonaniu.
Przeszkody gwałtu, porwania, niebytności świadków lub proboszcza, ustanowione zostały dla zapewnienia swobody związkom. Przeszkody pokrewieństwa, blizkości, przyzwoitości, występku, związku i ślubu zakonnego, mają na celu uczynić małżeństwo czystem i nieskalanem.
Justynian zakazał już małżeństw między krewnemi w linji prostej; słów jego używa Mikołaj I. papież, w odpowiedzi swej Bułgarom. Teodozjusz zabrania łączyć się stryjecznym. Arkadjusz znosi to prawo, a Honorjusz pozostawia je na zachodzie. Św. Grzegorz wielki ogranicza pokrewieństwa przeszkadzające do małżeństw do ósmego stopnia, wedle rachuby cywilnej. Karol Wielki w kapitularzach zakreśla podobneż granice. Czwarty sobór lateraneński, pod Innocentym III., dozwala żenić się krewnym po za stopniem czwartym, wedle rachuby kanonicznej.
Nie będziemy się tu rozszerzać nad wykładem przyczyn, dla których ustanowione zostały przez kościół przeszkody do małżeństw; wszystkie się one istotną potrzebą zachowania porządku społecznego, lub dostojności związków tych tłumaczą. Prawo przewidziało także wypadki, w którychby po zawarciu małżeństwa, rozerwanie jego było nieuchronnem, to jest: rozdział osób lub majętności.
W tym celu postanowiona została separacja (quoad mensam et habitationem), majętności. Rozdzielenie majętności, nie pociąga za sobą rozdziału osób. Separacja zaś małżonków, w ważnych tylko mogła mieć miejsce wypadkach, gdy groziło niebezpieczeństwo zbawienia, życia, gdy obejście którego z członków było nie do zniesienia i t. p. „Zresztą, pisze jeden z najznakomitszych mowców, uważać należy, że separacja nigdy się nie stawała rozwodem wiekuistym, ale trwała dopóty, dopóki przyczyny, co ją spowodowały; jak tylko te ustały, małżonkowie obowiązani byli połączyć się znowu. Między rozwodem u pogan a separacją chrześcjan, wielka i stanowcza jest charakteru różnica. Starożytni nie wierzyli w możność i powściągnienia się i dozwalali po rozwodzie zaślubić nową żonę; tu przeciwnie instytucja wskazuje, aby osamotniony w cierpliwości i modlitwie czekał chwili połączenia się z tą, którą opuścił.“
Prawo opiekujące się małżeństwem, nie mogło pobłażać cudzołóstwu. Konstantyn i jego następcy naznaczyli zań karę śmierci. Kapitularze Karola Wielkiego toż samo powtarzają. W prawie kanonicznem nie było kary cielesnej, kapłan groził kaźnią wiekuistą: ale prawo świeckie różnych krajów, najsromotniejszemi i wymyślnemi środkami karciło to pogwałcenie węzła, na którym się opierała społeczność. Mąż miał prawo oskarżenia o cudzołóstwo żony, ale jeśli przebaczył, prawo milczało; nikt inny obwiniać jej nie mógł.
Pierwsi cesarze chrześcjańscy, zmienili wielce prawodawstwo co do władzy rodzicielskiej; jednakże stare ustawy pogańskiego Rzymu, czuć się tu jeszcze dawały. W średnich wiekach, walczą jeszcze z sobą dwa przeciwne systematy. W krajach gdzie prawo pisane rządziło wyłącznie, władza rodzicielska z zasad na których spoczywała i ich wynikłości, czerpała coś ostrego, dzikiego, przypominającego swe pochodzenie; u ludów rządzących się zwyczajami, w których chrześcjaństwo nie miało prawa rzymskiego do walczenia z niem, duch chrześcjański swobodniej i silniej mógł się rozwinąć.
Tak w pierwszych, długo dozwolonem było sprzedawać dzieci w razach przynaglającej potrzeby. We Francji, dopiero za królów drugiej dynastji zwyczaj ten zniesiony został. Rodzice mogli do stanu zakonnego przeznaczać swych synów od dzieciństwa. Oprócz nabytku pracą zyskanego, majętność wszelka należała do ojca, aż do emancypacji, a emancypacja zawisła od niego tylko. Wreszcie, syn nieemancypowany, nawet za zgodą ojca świadczyć przed prawem nie mógł.
Prawodawstwo zwyczajowe na innych rozwijało się zasadach; dość jest przejrzeć zwyczaje różnych prowincyj, by się o tem przekonać. W większej części z nich, syn miał prawo posiadania dóbr, a ojcu sprzedawać ich nie było wolno.
Prawo starszeństwa, na które słusznie zresztą tyle w XVIII. wieku krzyczano, nigdy nie było prawem rodziny tyczącem, ale miało wszędzie charakter polityczny tylko; rodzina tu podlegając mu, ofiarowała się dla państwa. W pewnych epokach, gdy chodziło o ustalenie majętności w rękach klasy, którą dla potrzeb kraju wzmocnić chciano; musiano prawem starszeństwa obwarować rozdrabnianie się majątków i przechodzenie ich w ręce, w których interes polityczny mieć ich nie chciał. W prawie starszeństwa, ustawie przedewszystkiem politycznej, widzieć potrzeba nie korzyść pierworodnego, ale pożytki kraju i społeczności. Nie myślemy i nie możemy zresztą prawa tego uniewinniać w zasadzie, ale chwilowa jogo egzystencja, interesem kraju, ogółu, w wyższym na rzeczy poglądzie, tłómaczyć się daje.
„W średnich wiekach, — powiada autor, — społeczność ledwie z ruin powstaje; barbarzyńcy zawładnęli podbitemi ziemiami i podzielili je między siebie. Prawa straciły siłę, węzeł społeczny zwolniał, jeśli się nie zerwał; ojczyznę, rzec można, na nowo odbudowywać potrzeba. To odbudowanie musi począć się od jednostek, od rodziny, od grodów, i dopiero objąć państwo całe. Pierwszem więc dziełem prawodawcy jest, by wzmocnił rodzinę, by ją wcielił w człowieka na jej czele stojącego, i zapewnił mu znaczenie potężne, dziedziczne. Wśród nieładu powszechnego, w pośród zamięszania, rodzina musi jak państwo mieć siłę oporu skupioną, widoczną. Ztąd u ludów, które rodziły się do nowego życia, i władza monarchiczna i prawo starszeństwa były koniecznemu“ Zresztą, jakeśmy to powiedzieli wyżej, nie wchodząc w nadużycia, bo te muszą być wszędzie, to prawo było raczej obowiązkiem, ciężarem, niżeli przywilejem. Że się ten zwyczaj nie opierał na prawie pierworodztwa właściwie, ale miał na celu tylko zapobiedz rozdrobnieniu majętności i rozpierzchnieniu rodziny, dowodem to, iż w Bretanii naprzykład i w Litwie pogańskiej, dziedziczyli najmłodsi nie najstarsi.
Prawo to, że nie było koniecznem, ale zależało w dochowaniu od głów rodziny, dowodzi list u Markulfa. Ojciec mógł się do niego stosować lub nie, wedle potrzeby.
Co się tyczy dzieci nieprawych, ustawa kościoła wkładała na ojca obowiązek wychowywania ich i dania im sposobu do życia.
Autor nasz, nim przystąpił do obrazu ośmnastego wieku, kreśli tu jeszcze obyczaje rodziny w średnich wiekach; ale nie powtórzymy wizerunku tego, bośmy sami jeszcze tak blizko czasu, w którym to życie panowało u nas, że dla nas nic tu nowego nie znaleźć. Po starych dworcach, po starych księgach naszych, rzewniejsze mamy tej przeszłości bliżej nas dotykającej obrazy. Żywe nawet jeszcze tych obyczajów świątobliwych, tego poczciwego życia próbki, stoją przed oczyma naszemu.
Obraz XVIII. wieku, u p. Béchard, dalekim jest od pełności, zarysem tylko niekiedy dość trafnym, ale zawsze dla treściwości samej niewykończonym. Wahaliśmy się czy go tu powtórzyć mamy, ale życzenie zaokrąglenia tego rzutu oka zmusza nas. byśmy poszli za autorem.
Pamiętniki margrabiego Lafare, doskonałe dają wyobrażenie zmiany, jakiej uległy obyczaje za panowania wielkiego króla. Gdy Filip Orleański objął regencją, umysły już były w pogotowiu do filozoficznych bojów. Na ustroni swej księżna du Maine, gromadziła dokoła siebie, wśród wrzawy zabaw i dźwięku balów, najśmielszych, najzłośliwszych literatów owego czasu: Lamotte-Houdard, młody Arouet, Lagrange-Chancel, stary margrabia Saint-Aulaire i Chaulieu, otaczali księżnę i dwór jej stanowili.
Przy sławnej Ninonie, kupią się ciż sami, Saint-Aulaire i Chaulieu z Fontenellem, czcicielem rozkoszy, a nieprzyjacielem namiętności, człowiekiem zmysłowym a bez serca, któremu śmierć przyjaciela, nawet objadu przerwać nie mogła. W kawiarni Prokopa, zbierają się także literaci, pragnący swobody znudzeni dworakowaniem. Regent sam nareszcie, wśród Saint-Simon’ów, Brancas’ów, Biron’ów, głośno wywołuje swoją maksymę z zadziwiającą bezczelnością. Poczciwym jest, kto umie ukryć niepoczciwość swoją.
Sceptycyzm, ta plaga naszego czasu, otrzymana w spadku po XVIII. wieku, pierwsze słowa wybełkotał na wieczorach rozpustnych regenta. A jakby Bóg rozsiewaczy i krzewicieli sceptycyzmu, własnemi ich rękami chciał skarać, oni pierwsi głoszą zasady, które życiem przypłacić mają sami, lub w synach swoich.
Pisma pseudo-filozoficzne, wyrastają jak grzyby. J. C. Rousseau wypuszcza w świat Moisade, na scenie poklaskuje sławnemu wierszowi przeciwko księżom. Ukazują się listy Perskie.
Dzieło Monteskijusza doskonale wyrażało wiek, w którym wyszło; w formie lekkiej i dowcipnej, targało się na najważniejsze zagadnienia społeczne. Usbeck wyśmiewa z kolei wszystkie zasady rodziny, zawadza mu małżeństwo, smakują rozwody, wzdycha za tyrańską władzą rodziców (księga 5 rozdział 7). Zresztą, jest to jego osobiste zdanie, którego klika filozoficzna nie podzielała. Diderot, D’Alembert, Voltaire, całkiem przeciwnie, ostatek władzy rodzicielskiej odjąć im chcieli. Zarówno oni, jak Monteskijusz błądzili, środek mijając.
Duch materjalistowski wieku, nigdzie silniej nie objawił się, jak w encyklopedji, tym potężnym miocie, który był dla nowego społeczeństwa chrześcjańskiego tem, czem wpływ barbarzyńców na Rzym. Dosyć jest zajrzeć do tego warsztatu zniszczenia, gdzie mowa o małżeństwie i o innych zasadach społecznych. Voltaire jakby mu najpilniej było burzyć i wywracać, na wpół serjo, wpół żartobliwie, dotykając każdej kwestji pojedyńczo, porusza wszystkie, okruchami rozwalin miota na strony; wewnątrz pali go chętka dopełnienia tego posłannictwa niewiary, z którem na świat przyszedł, nie omija zręczności, wyszukuje jej, zaczepia najróżnorodniejsze zagadnienia, i jeśli nie może rozumowaniem, rozcina je szyderstwem. Mówiąc o władzy rodzicielskiej, mówi razem o potopie, o inkwizycji, o papieżu, o jezuitach, o królu Klotarjuszu i procesie Kalasa, Jest-to żywy przecznik, który nigdy nie pragnie nic stworzyć, prócz zwątpienia, i z zapałem bohatera bojuje przeciwko wszystkiemu co spotka. Nie będziemy tu powtarzać co mówi o małżeństwie, władzy ojca, rozwodzie, polygamii; naturalnie musi on z powołania swego wywracać instytucje chrześcjańskie. Helvetius, Holbach, d’Argens, Diderot i Jan Jakób Rousseau z Monteskijuszem i Voltairem, są to wyznawcy poganizmu, apostołowie materji.
Jaki wpływ pisma ich straszliwie rozszerzone wywrzeć musiały, na chciwą, chwytającą je i zepsuciem usposobioną do ich przyjęcia społeczność, która w filozofii tej znajdowała potwierdzenie żywota swego, wyłuszczać nie potrzebujemy. Pod formą jeszcze chrześcijańską, kształtuje się już nowy żywot pogan, których obyczaje nie ustępują ani rozpustnej rozwiązłości Rzymu, ani wytwornej cielesności Grecji. Już za regencji, klasy wyższe zwłaszcza, zapominają wszystkich cnót domowych; w średniej i ludowej klasie, chroni się ich ostatek. Ludwika XV. panowanie rozszerza i uogólnia zepsucie, które i średniego stanu dotyka, i w nim się rozchodzi. Głowa domu na grze i pijatyce spędza nocy; matki biegną w drugą stronę, dzieci jeśli nie towarzyszą rodzicom, szukają sobie uciech podobnych. Minęły czasy, w których przed krzyżem Zbawiciela, wieczorna modlitwa panów i sługi gromadziła; uśmiech niedowiarstwa spotyka wiary ostatek.
Jednakże, powiada nasz autor, w tem zepsuciu nawet XVIII. wieku, są ślady przejścia chrystjanizmu. Nie jest to rozpusta ostatnich lat Rzymu bezwstydna, wyuzdana i ohydna; jakiś ostatek wstydu, jakaś przyzwoitość jeszcze okrywa wytworną zgniliznę tego społeczeństwa, mimowolnie trochę zachowującego sromu. Zwierzęce instynkta materjalizmu, zdobią się w kwiaty, otaczają wonią, stroją, barwią, by mniej brzydkiemi pokazać; sentymentalizm chorobliwy staje w ich obronie z pieśnią na ustach i uśmiechem w łzawem oku.
Małżeństwo w owych czasach, było związkiem ułożonym zwykle intrygą, obojętnem zbliżeniem się osób, które łączył interes, wiedzących z góry, że z sobą żyć nie będą. Pani domu tworzyła sobie swoje towarzystwo, mąż swoje. Cały czas upływał na zabawie, o obowiązkach ani słychu? Do koła młodej mężatki cisnęli się dowcipnisie i galanci, mianując ją bóstwem i gwiazdą. Poufalsi, przypuszczani byli do jej toalety, i szczebiocząc zabawiali, wielbiąc wdzięki które przy nich przyprawiano. Trzy lub cztery godziny trwało ubieranie. Wieczorem ktoś z przyjaciół, szczęśliwie wybrany, towarzyszył na operę lub komedję, na bal lub dowcipną rozmowę. Mąż tymczasem oddzielony całkiem od żony, osobnych mając ludzi, osobnych przyjaciół, osobne znajomości, odegrywał ze swojej strony drugą rolę podobną, kończąc dzień w odosobnionym domku na przedmieściu, wśród aktorek, kart i wina.
Małżonkowie, widzieli się ledwie raz w kilka miesięcy. Znana jest odpowiedź księżnej de Chaulnes, umierającej. — Ksiądz przyszedł z Sakramentem. — Niech się chwilkę wstrzyma. — Książe de Chaulnes chciałby się widzieć. — Jest tu? — Jest. — Niech poczeka, wejdzie z sakramentem razem.
Dzieci, powierzone jakiemu labusiowi, wybranemu przez matkę, w piętnastu latach oddawano do służby wojskowej, nosili broń lat kilka, a potem naśladowali życie ojców. Dziewczęta zamknięte w klasztorze, oczekiwały na małżeństwo jak na oswobodzenie. W średniej klasie zepsucie było podobne, ale nie okrywały go formy wytworne; naga tu i smutna barbarzyńska objawiała się zgnilizna.
Chrześcijaństwo ogłosiło obowiązki człowieka, nowa filozofja mówiła tylko o jego prawach. Chrystus wyrzekł: „ucz się cierpieć,“ filozofowie wołać poczęli: — „używaj.“ Wyzwali oni zwierzęce namiętności, i szałem który stawili przed oczy, zawładli. W klasach niższych, zwłaszcza po miastach, przykład wyższego towarzystwa rozsiewał zepsucie, które gotowało wybuch społeczny i wszystkie okropności rewolucji.
Sądy i procesy niesłychane, codziennie odkrywały nowe rany społeczne, wykazując rozprzężenie, do jakiego doszły obyczaje. Ojcowie z dziećmi, żony z mężami, mężowie z żonami stawali przed kratki, wyrzucając sobie z bezwstydem ohydnym najszkaradniejsze występki.
Wśród tego zniszczenia, prawa tylko jeszcze walczyły z obyczajami, antagonizm ten we wszystkich sławniejszych procesach jest widoczny; trzeba było odmienić społeczność lub zreformować dla niej prawa, któremi się kierować nie mogła. Niestety! łatwiej było narzekać na nie, niżeli je poprawić; a żaden z filozofów nie był zdolny wskazać lekarstwa na chorobę, którą codziennie nowemi symptomatami wskazywał.
Jak wszystkie niemal rewolucje, (francuzka) poczynać się miała od swobód, kończąc się nieuchronnie na despotyzmie. Oklaskiem powitano reformy zgromadzenia konstytucyjnego, nim poczęto przeklinać krwawe ustawy konwencji.
Prawa tych czasów, zadały zgubne ciosy rodzinie. Ustanowiono najprzód rozwody (1792. 20.-25. grudnia). Zgromadzenie prawodawcze dozwoliło ich nie tylko za zgodą wzajemną małżonków, ale na żądanie jednej strony objawiającej, że charaktery i humory są niezgodne. 1792, 25. septembra, zakazano separacji, i prano zmusiło małżonków do rozwodów, nawet w razach, w którychby ona wystarczyć mogła. Uświęcenie małżeństwa przez kościół, jego sakramentalny charakter, zmazany został nareszcie; zgromadzenie prawodawcze wyrokuje, ażeby municypalności spisywały akta małżeństw, urodzenia i śmierci, zakazując utrzymywać metryk duchownym (1792).
Wyrok 8. sierpnia 1792, uchylił już pełnoletnich z pod władzy ojcowskiej; zostawało jeszcze rozporządzenie majątkiem, którym ojcowie mogli dzieci swe utrzymać w posłuszeństwie; dekret 11. marca 1795, ostateczny cios zadając władzy rodzicielskiej, przypuszcza do równego działu majętności wszystkie dzieci. Ojciec nie ma już prawa rozrządzać częścią nawet swej własności. U rzymian wszystko należało do ojca, tu na odwrót, wszystko należy do syna.
Konwencja unieważnia z kolei prawo starszeństwa, i dzieci prawe porównywa z nieprawemi, dopuszczając pierwsze do podziału ojczystego majątku, 1794 roku, wsteczne skutki prawu temu naznaczając. Ustawa ta, jest pogańskiego nałożnictwa rehabilitacją i skalaniem rodziny, do której pierwiastek haniebny przypuszcza. Wszelki związek nieprawy, staje tu obok małżeństwa, i mierzy się z niem.
Konwencja w ostatku, usiłując do reszty rozerwać węzły wiążące z sobą rodziny, obwołuje wolność zmiany imienia, które z przeszłością łączyło teraźniejszość, i spajało w gromadki wspomnieniami związane, członków jednego rodu. Rodzina nareszcie nie egzystuje we Francji legalnie. Szczęściem prawodawstwo rewolucyjne nie zdołało przerobić towarzystwa, i obyczaje oparły się ustawom.
Oto obraz, który kreśli autor, malując czasy ostatka XVIII. wieku we Francji.
Anarchia najstraszniejsza zawładnęła umysłami. Ołtarze powywracano, tron pochłonęły fale; instytucje polityczne, religijne, domowe, stanowiące społeczność, zniszczone, zburzone, zdają się grozić społeczności zupełną, ostateczną zgubą.
Nic stałego. Codziennie nowe siły walczą z temi, które wczoraj władły. Gilotyna jedna stoi ciągle na rynkach i kat nie ustaje. Tam załogi bezbronne poddają się i wyrznięte zostają; dalej motłoch wiesza najpoczciwszych na latarni, pod wpływem szału, często nie wiedząc kogo i dla czego; dzikie hordy przebiegają ulice, niosąc na dzidach serca i głowy wyrzniętych więźniów; taki widok przedstawia Francja, której obyczaje, dowcip, światło, niedawno zdumiewały Europę. Duch materjalizmu przenikając ostatnie warstwy społeczności, tego dzieła dokonał.
Jak gdyby czuł wiek ten związek swój i powinowactwo z pogańskiemi czasy, przywdziewa śmieszne błyskotki ich, i stroi się na wzór Rzymu, który małpować usiłuje. Lada krzykacz uliczny, wywołuje: Brutusy i Scevole. W każdej budzie szewskiej, w każdym kramiku perukarza, znajdziesz Regulów i Cincinnatów. Społeczność francuzka cierpi za swe skalanie, w szałach Robespierra i Marat’a jak pogańska społeczność cierpiała w krwawych orgjach i wściekłych zapamiętaniach Kaliguli i Kommoda. Podobieństwo uderzające, niczego tu nie brakuje, nawet apotozy krwi chciwych pół-bogów konwencji. Wszakże po śmierci Marat’a, w jednej z Chrystusem łączą go modlitwie!
To co autor mówi o XIX. wieku, nie widzimy potrzeby powtarzać za nim, dla wielu przyczyn. Nie możemy z naszego stanowiska wyrzec sumiennego sądu, o czasie w którym żyjemy; możemy go malować, nie potrafimy osądzić. Dzieje to wreszcie nieskończone, nić ich nie przerwana, wnikłości nie zupełne, zakończenie zakryte. Każdy z nas zna dobrze historją swojego czasu, i jest dobrym aktorem w tym sturamiennym dramacie. Autor też, obyczajem francuzkim całkiem, pisząc o XVIII. i XIX. wieku, swój tylko kraj, niby jądro cywilizacji i ognisko historji, szczególniej ma na celu, nie zastanawia się nad innemi, i tu chcąc jego pracę uzupełnić, wypadałoby nowemi zbogacić ją poszukiwaniami. Począwszy od XVIII. wieku, Anglja, Niemcy, północo-wschód Europy, do dziejów społeczeństwa i rodziny, dostarczyłyby ciekawych materjałów. Mniej tu może głośnych wypadków, ale w obyczajach i prawodawstwie, w formach pełno znaczących faktów. Rewolucja francuzka, na nowym gruncie przesadzona, nowemi barwami się odznacza, każdy lud po swojemu ją przerabia. Ciekawe zaprawdę studjum! Oddziaływanie przeciwko ekscessom rewolucji francuzkiej, nowe ideje, które posunięcie zasad jej do ostateczności wywołało, wszystko to zajmujący tworzy obraz. W ostatku najbliższe nas lata z miljonem utopij, ze swą gorączkową żądzą zreformowania świata, w jednej godzinie, podług wymarzonego wzoru, dzisiejszy okres, w którym Francja oddziaływa we wnętrznościach swych, przeciwko wczorajszym marzeniom, usiłując wnijść na drogę powolnego i stopniowego postępu; mogłyby same dostarczyć obfitego materjału, na wielkie i ciekawe dzieło. Autor zaledwie mógł dotknąć z daleka wszystko, co się tu nastręczało.
Wystawia on najprzód Napoleona, jako wskrzesiciela społeczeństwa we Francji; przywodzi prawa jego tyczące się budowy rodziny, małżeństwa, rozwodów, separacji, władzy rodziców i obowiązków wzajemnych ich i dzieci; zastanawia się nad kodeksem jego i ustawami, które wynikły z rewolucji, ale w granicach słusznej reformy utrzymane zostały. Następnie wytyka, co uczyniła na tem polu restauracja, która skasowała rozwody, i jak pozostałe szczątki wolterystów, usiłowały działać przeciwko duchowi nowego rządu, najprzód w formie dawnej, następnie przedzierzgnąwszy się stosownie do smaku wieku, w nowe całkiem szaty. Socjalizm i komunizm, rodzą się z zasady materjalistowskiej, przybierając tylko nowej filozofii szatę; zamiast naśladownictwa pogan i społeczności ich, tworzą społeczność całkiem nową.
W głębi tych utopij, tkwi pierwiastek XVIII. wieku, Fourier całkiem się rozbraca z przeszłością i tworzy świat nowy, nieszczęściem z idealnego człowieka, jak wszyscy utopiści; wszystko złe chce użyć i usprawiedliwić, wszystko stare wywrócić, puszcza się w najdziwaczniejsze marzenie, jakie chora wyobraźnia kiedykolwiek wydać mogła. Fourier niszczy najprzód element główny, społeczny, rodzinę, i chce się bez niej obejść, zawiązując węzeł towarzyski bez jej pośrednictwa, namiętnościami tylko, potrzebą, roskoszą. Fourier pod nową firmą, jest synem XVIII. wieku; osią jego systemu materja, celem nasycenie, środkiem namiętności; śmielej tylko mówi w myśli i nie waha się nawet w najpoczwarniejszych wymysłach. Jak społeczność Chrystusowa opiera się na miłości duchownej, tak dziki świat utopisty, wiąże się li tylko materjalnemi popędy, które w sobie żadnej siły spójności nie mają. Nic bardziej upokarzającego, nad ten obraz zeźwierzęcenia i niewoli, który przedstawia Fourier. Saint-Simon i on, z jednego wychodzą założenia, budując wszystko na emancypacji namiętności. Z tej zasady wychodząc, która jest wbrew przeciwna chrześcjańskiej, naturalnie musieli stworzyć społeczność, zupełnie bytującej przeciwną. Małżeństwo, własność, rodzina, dziedzictwo, nikną, — społeczność ma się stać wielką idealną rodziną, despotycznie rządzoną tyranją oburzającego prawa, prawa sięgającego do głębi człowieka, ograniczającego każdy krok jego, każdy ruch, każdą myśl. Na dnie tych utopij, wszędzie spoczywa despotyzm nad wszelkie straszniejszy pojęcie, przechodzący co w tym rodzaju znamy w dziejach najdzikszego.
Szkoda że autor zastanawiając się krótko nad utopistami Francji, ani wpływu niemieckiej filozofii na nich, ani historji rozwoju socjalizmu w Niemczech nie dotknął. W ten sposób pozbawił się wielkiego światła razem i stał się niekompletniejszym jeszcze. Tu także filozofia materjalistowska XVIII. wieku, połączona z nowszą wiele rozprawiającą o duchu, ale sprowadzającą życie, do zupełnie nieduchowych formuł, doszły do najdziwniejszych ostateczności i ledwie pojętych marzeń; tu jeszcze perjod szału trwa dotąd i wyzwolenie się z tych pęt przez dumę i miłość własną narzuconych, nie rychło nastąpić może. Tymczasem ludzkość, której te wszystkie próby potrzebne, konieczne, i w ostatku zbawienne być muszą, bo ją o fałszu przekonują, i prawdę nowem jej doświadczeniem wskażą; ludzkość boleje i cierpi. Pocieszajmy się tą nadzieją, że wszystkie wielkie zdobycze ofiarami odkupione być muszą, i formułę więc prawdziwego postępu, nie inaczej jak eksperymentalnem zbadaniem, co niem nie jest, otrzymać musiemy. Każdy fałsz posunięty do ostateczności, dopiero naturę swoję odkrywa najlepiej i prawdę przeciwną wyświeca. Zasady więc najzgubniejsze i najszaleńsze, to będą miały w sobie dobrego, że utwierdzą nas w pojęciu prawdziwych i odwiecznych.

Hubin, d. 29. Lipca 1851 r.

KONIEC TOMU TRZECIEGO I OSTATNIEGO.




  1. Zebranie wszystkich redempcyj, które prowincja polska zakonu Najświętszej Trójcy do wykupienia niewolników, w krajach tureckich i tatarskich, od roku 1688, do roku 1783, czyniła, podane do publicznego wszystkich stanów uwiadomienia, przez ks. Adama od Najświętszej Trójcy Redemptora. Za dozwoleniem zwierzchności, w Warszawie, 1783 r. Doktor Nadworny J. K. M. 8vo, 95 stron.
  2. O Szczerbcu, mieczu Bolesława, który się przechowywał długo w skarbcu koronnym, jest powieść u kronikarzy, iż go anioł królowi przyniósł. Piękna ta legenda posłużyła Aleks. Lesser do szkicu, który widzieliśmy w Albumie P. E. Rastawieckiego.
  3. Wymordowanie załóg polskich po zamkach dzielnicy Światopełkowej, po odejściu Bolesława miejsce mieć mogło.
  4. Punkt ten uniwersału tak brzmi u Kobierzyckiego: Quicunque Rusticus vel colonus inque Civitatibus vel Pagis degens Nobilem aliqum, aut Dominum rebellioni contra nos contumaciter, sive vivum, sive interfecti caput attullerit, eidem, ejusque liberis, non solum libertatem personalem et agrum quem colit perpetuo immunem concedimus, sed etiam nobilis aut domini sui capti vel interfecti reditus, qui ex bonis ejus heraeditariis annuatim proficiscuntur, per sex aunos, utendos, fruendos indulgebimus, etc. etc.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.