Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.3.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tego przewidzieć nie można.
— Chałupscy stają?
— Zdaje się, że nie zrzekną się procesu, zgoda niepodobna, a ja nie puszczę póki się nie wylegitymują.
Tentent na dziedzińcu dał się słyszeć.
— Co to jest? — porywając się zdziwiony zawołał stary. — Co to jest?
— Ktoś jedzie!
— Do mnie! to być nie może.
— A! to Klimowicz!
— Klimowicz! rok go nie widziałem — rzekł stary kniaź — a i pieniądze mu się należą, których nie mam. Pewnie po nie przyjechał, i piwa mało, a on biedaczysko lubi wąsy maczać.
Gdy to mówili, wchodził już zapowiedziany Klimowicz; był to szlachetka niedostatni, którego rodzice spanoszyli się u Hołubów służąc. Sławny ze swego skąpstwa, odziany w letnią kontusinę, pokorny, zjawił się w progu Klimowicz, ale zmarszczony i zafrasowany.
— A witajże, siadaj, i chlebem i solą i dobrą wolą nie gardź!
Klimowicz niziuchno się ukłonił, podrapał po szpakowatych włosach, zmrużył jedno oko, wąsa jak miał zwyczaj zakąsił z lewej strony — milczał.
— Pewnie ci pieniędzy pilno, że tak kwaśno stoisz — spytał kniaź.
— Nie, nie... ale...
— Cóż takiego?... Jak tylko nie o pieniądze chodzi, będziesz miał co zechcesz!
— A! o przebaczenie tylko przyjechałem!
— O jakie!
— Głupstwo się zrobiło, kniaziu!
— Nic o tem nie wiem; ale cóż przecie?
— Wstyd już i mówić.
— Powiedźcież-no, bo ja się nie domyślę.
— Ot! w przeszłym miesiącu naparło mnie, musiałem kniaziowski skrypt przedać. W głowie mi nie było, żeby to z jego jaką przykrością być miało.