Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.3.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dar był prawdziwie książęcy.
— Ależ kniaziu — rzekła sromając się niby — to rzecz droga.
— Może, nie wiem. Sprzedać jej nie mogę, bo to sygnet babki, niech wam służy. Była to zacna matrona, co życie całe poświęciła ubogim, kalekom i miłosiernym uczynkom, straciła dla nieb wniosek swój i co miała; jeden ten sygnet pozostał. Weźcie go, proszę, wy co tak pięknie cnotę gościnności pełnicie.
Pani Salomea zapłoniła się, zaczerwieniła, a stary umknął prędko ku gankowi.
Tu jeszcze czekał nań, chcąc wstrzymać, pan Wydżga.
— Nie... pójdę... muszę — odpowiedział kniaź biorąc kij.
— Ale ja tu sam zostanę, tu umrę z tęsknoty — rzekł szlachcic — ja do was przywykłem, jak do rodziny, cóż pocznę?
— Zobaczym się, odwiedzę was.
— Kiedy?
— Nie wiem! Do zobaczyska!
I postąpił z ganku.
— Niech was choć przeprowadzę! I lampeczkę miodu na drogę.
Chętniej niż zwykle pani Salomea przysłała miód stary, a szlachcic do łez rozczulony, na kraj lasu wyprowadził gościa. Tu jeszcze, siadłszy na mogile, gadali długo z serca w serce i popłakali się znowu, i uściskali jeszcze, aż Ostafi gwałtem oderwał się od Wydżgi i poszedł żywo w drogę ku Łuckowi wiodącą.
Pani Salomea czekała na męża w ganku, bo się lękała, aby nazad starego nie sprowadził, a zobaczywszy że sam powraca, zawołała do siebie:
— No! teraz my znowu sobie panowie! pozbyli się ich z domu, chwała Bogu.
W tak dobrym była humorze, że się do męża wdzięczyć poczęła, ale Wydżga odtrącił ją ręką z chmurną twarzą.