Na wyżynach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
NA WYŻYNACH
POWIEŚĆ
WYDANIE CZWARTE
LWÓW–POZNAŃ 1921
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO.




POZNAŃSKA DRUKARNIA I ZAKŁAD NAKŁADOWY T. A. POZNAŃ.






I.

Pan Fust, właściciel fabryki sukna, srodze się obruszył pewnego ranka, gdy mu poczta przyniosła urzędowe zawiadomienie o śmierci siostry, z wezwaniem, aby się zajął losem pozostałych po niej sierot, pozbawionych środków do życia. Obruszył się pan Fust, bo siostra jego Anna wyszła za Filipa Kryszpina wbrew jego woli i radom, tak dalece, że on jej za karę nie wypłacił posagu, a ona, odjechawszy z mężem, zerwała z nim stosunki i przez dwadzieścia lat nie dawła o sobie wieści. Czuł się zatem zupełnie zwolniony od braterskich i rodzinnych obowiązków.
Obruszył się także i z tej racji, że będąc kupcem, przemysłowcem, a zarazem człowiekiem pedantycznie porządnym i rozważnym, nie rozumiał, jak może ktoś, co jak Kryszpin był zdolnym lekarzem, pozostawić rodzinę bez chleba, na łasce policji i krewnych. A wreszcie obruszył się, że niewinnie, Bóg wie poco i dlaczego, na jego kark spada gromada dziecisków, które on będzie musiał swym kosztem utrzymywać i kształcić. Był zaś pan Fust oddawna wdowcem i bezdzietnym, ale miał po żonie dwoje pasierbów, z którymi się też bądź co bądź musiał rachować.
Nawet rzetelnie był pan Fust zahukany w domu przez pasierbicę, Tony Ulmównę, która mu prowadziła gospodarstwo, a w kantorze podobnież był zahukany przez pana Rudolfa Ulma, pasierba, który właśnie po ukończeniu nauk zajął w fabryce posadę dyrektora.
Pan Fust dawał się za nos wodzić pozornie. Lubił spokój w domu, a wyznać musiał, że Tony, pomimo swych ośmnastu wiosen, była wzorową gospodynią. Lubił ład w interesach, a widział, że Rudolf jest bystry, rzutki, energiczny, pracowity i oszczędny.
Że zaś pan Fust pieniądze już miał, na silnym gruncie stał, a ciężko się w życiu napracował, więc rad był odpocząć i wyręczyć się, tembardziej, że pasierbów uczynił oddawna swymi spadkobiercami, nie posiadając bliższej rodziny. O siostrze dawno zapomniał. Teraz nagle po dwudziestu łatach ożyła w jego wspomnieniu.
Ojciec ich przybył tutaj z Czech. Zrazu był tylko buchalterem w fabryce, potem dyrektorem. Potem odebrawszy niespodziany spadek, został wspólnikiem, nareszcie jedynym właścicielem. Właściwie on to fabrykę stworzył, udoskonalił, rozszerzył, murami zabudował.
Przed nim była to mała osada, odległa od świata i miast. Teraz było to spore miasteczko robocze, połączone bitą drogą z koleją żelazną, posiadało moc czerwonych murów i kominów, oraz kilkutysięczną ludność.
Wyglądało to ładnie w dolinie, nad rzeczką niewielką, okolone czarnemi borami, a zwało się Holendry.
Fust junjor zastąpił Fusta senjora i dalej rozwijał i tworzył.
Wtedy to przybył do osady doktor Kryszpin. Młody był, łagodny, zawsze zadumany.
Odznaczał się tem, że on pieniędzy, a pieniądze jego nie lubiły. Co zarobił na zamożniejszych, to wydawał na lekarstwa dla ubogich, i regularnie zawsze był bez grosza. Byłby i bez chleba, ale miał przy sobie matkę, kobietę cichą i pracowitą, która utrzymywała siebie i jego, szyjąc po dniach całych i nocach.
I w takim to niedołędze rozkochała się jedyna siostra Fusta. Dla niego wyrzekła się domu, dostatków, brata, mowy i wiary.
Był to obłęd, którego rozsądny Fust nigdy nie zrozumiał.
Kryszpin nazajutrz po ślubie osadę opuścił, nie wspominając o wianie i wyprawie, rozpromieniony, jakby Bóg wie jakim stał się nagle magnatem. Fust wszystko to sobie teraz przypomniał i ramionami z pogardą ruszył.
— Warjat i basta!
Rozmyślania jego przerwała w tej chwili panna Tony, zdziwiona, że tak długo bawi nad ranną korespondencją.
— Ojciec niezdrów? — spytała niespokojnie.
— Uchowaj Boże!
— Już dziesiąta godzina.
— Doprawdy? Otrzymałem dzisiaj zawiadomienie o śmierci siostry, więc się zgryzłem.
— Ojciec miał siostrę? Zamężną? — zdziwiła się panna Tony, nie przestając jednakże okurzać sprzętów w gabinecie.
— Zamężną, i wdowę, i zostały dzieci, i nie mają chleba, i... cała chryja! — wyrzucił z siebie desperacko Fust.
— I pewnie chcą od ojca wsparcia?
— Gorzej: każą mi je zabrać.
— Kto każe?
— Urząd.
Panna Tony stanęła nagle z trzepaczką podniesioną i ze zgrozą na twarzy.
— I musi ojciec to uczynić?
— Naturalnie. Jestem przecie ich prawowitym wujem i opiekunem.
— Tego tylko brakło! Mało mamy emerytów, kalek i wdów po robotnikach. Dostaniemy ochronę do domu!
Pan Fust umilkł. Wziął laskę i kapelusz i wyszedł spiesznie do kantoru. Odbył już jedną burzę domową.
W kantorze zastał Rudolfa również nad ranną korespondencją; przy stołach w milczeniu pisali urzędnicy.
Fust spojrzał na twarz pasierba i ucieszył siE, widząc ją niezwykle pogodną.
Usiadł przy nim i zagaił rozmowę.
— Co nowego?
— Dobrze. Wełna spada.
— Ile?
— Ośmnaście.
— Obstalunki są?
— Bardzo dobre. Kolejowe warsztaty. Wypadnie obsługę w pakamerze powiększyć. A ojciec co dzisiaj dostał?
— Same fraszki wobec tego.
Podał mu urzędowy papier i zapalił cygaro, z pod oka śledząc grę twarzy czytającego.
Ale rysy Rudolfa, piękne i zimne, nie zdradzały żadnych wrażeń.
Odczytał, spojrzał na datę, z nawyknienia sięgnął po ołówek, dla zrobienia na brzegu uwagi dla korespondenta, ale się zatrzymał.
— Ile tych dzieci? — zagadnął. — W jakim wieku?
— Nic nie wiem.
— Ano trzeba po nie posłać którego z oficjalistów. Zobaczymy, do czego się zdadzą.
— Cóż myślisz?
— Myślę, że jeśli są dorośli, pójdą do pakameru; jeśli malcy, trzeba będzie czekać, aż podrosną.
Pust oczy i usta otworzył, ale po chwili głową kiwnął.
— Ano, masz rację. Mój ojciec i twój w ten sposób zaczynali. Dobrześ zdecydował. Dziś wyszlemy Skina z pieniędzmi i adresem do Warszawy.
— Dobrze się składa, bo i bez tego Skin miał jechać po machiny.
Na tem rozmowa się urwała. Fust pogawędził godzinę jeszcze i ruszył do warsztatów. Wychodząc, rzekł do Rudolfa pół żartem:
— A uspokój-no Tony przy śniadaniu, że ochrony w domu mieć nie będzie!
Rudolf za całą odpowiedź brwiami poruszył, zajęty robieniem notatek w jakimś cenniku.
Były to dla niego tak marne rzeczy — sieroty po siostrze ojczyma, własna siostra i domowe sprawy — wobec natłoku zajęć i obowiązków. Do wieczora zupełnie o tem zapomniał, tak dalece, że wyprawiając Skina do Warszawy, nic mu o tem nie wspomniał.
Skin, trzydziestoletni oficjalista fabryczny, człek stary, zaufany, używany zwykle do ważnych obstalunków i przewożenia grubych sum pieniężnych, słuchał rozporządzeń zwierzchnika z namysłem, w milczeniu powtarzając jego słowa, ucząc się ich na pamięć.
Rudolf był pewny, że jest dobrze zrozumianym. Skin wiedział dobrze, że dogodzić młodemu panu jest trudno, ze względu na jego iście germańską bezwzględność.
Fusta kochano w fabryce, ale bano się jak ognia Rudolfa.
Posłuchanie odbywało się w oszklonej klatce, w kantorze, gdzie zwykle zasiadał dyrektor.
— To już mogę odejść? — spytał wreszcie Skin, zbierając papiery i pieniądze do wielkiej skórzanej torby.
Rudolf pomyślał chwilę, oczy jego padły na chłopaka, który stał w progu, czekając na wieczorną pocztę, i ta postać drobna i blada przypomniała mu sieroty Kryszpina.
— Jeszcze jedno. Oto jest adres, sto rubli i list do komisarza cyrkułu. Znajdziesz pan pod tym adresem jakieś dzieci po siostrze pana Fusta, które z sobą przywieziesz.
Skin się zdziwił, potem zesmutniał, wreszcie cały rozpromieniał. Zgarnął żywo papiery i rzekł z uśmiechem:
— Za ten ostatni komis dziękuję panu dyrektorowi.
Rudolf spojrzał na niego, zdziwiony niezwykłym tonem, ale słowa nie rzekł i zabrał się do innej roboty.
Godzina była późna i jesień ciemna. Pomimo to Skin dążył żwawo do swego mieszkania i uśmiechał się sam do siebie na myśl nowiny, którą powita żonę.
Zajmował wespół z buchalterem niewielki domek na końcu osady, około którego założył sobie ogródek.
Wszedł i zaraz w progu zawołał:
— Czy wiesz, Zośka, poco jadę do Warszawy?
Skinowa, kobieta chorowita i gderliwa, przestraszyła się zrazu, nawykła do jego spokoju.
— Rany Pańskie, czego ty krzyczysz?
— Bo ci coś powiem osobliwego. Albo zgadnij: poco jadę?
— Pocóż? Po machiny, z pieniędzmi. Jeszcze cię kiedy zarznę w drodze.
— Aj, kobieto! To nie osobliwość, ani machiny, ani pieniądze, ani śmierć. Oto jadę po sieroty Kryszpinów. A co?
Skinowa splasnęła rękoma.
— Umarła Anusia?
— A pewnie; i Kryszpin też, kiedy pan Fust dzieci zabiera. Niema Władka?
— Jestem, — odparł z sąsiedniego pokoju Skin junjor, zajęty zamianą swej roboczej odzieży na domową.
Zamiana ta bywała połączona z gruntownem szorowaniem, bo Skin junjor był farbiarzem w fabryce.
— Żywo się okrzątnij i skocz po pana Balcera i po Micińskiego! Powiedz, że ważna nowina!
— Awantury, awantury! — wołała Skinowa, uśmiechając się, co dziwnie wyglądało na jej wiecznie skrzywionej twarzy. — Umarła panna Anusia, skowroneczek nasz, a sieroty wracają... Oj, biedne one tutaj będą, biedne!
— Nie baj. kobieto! Przecie ich tu na fabrykantów nie sprowadzają. Zabiorą do pałacu. Będą sobie hodować się i uczyć. Toć po sprawiedliwości ich Holendry.
— At, sprawiedliwość! Tobie zawsze mrzonki w głowie! Urządzą ich Ulmy po swojemu.
Skin popatrzał uważnie na żonę, nie przekonany, ale już zachwiany w swej radości. Machnął ręką.
— Jak będzie, to zobaczymy, ale przecie tym dzieciom źle nie będzie, póki w fabryce żyją jeszcze ci, którzy pamiętają Anusię Fustównę i Kryszpina.
— To się wie! — potwierdziła stanowczo Skinowa, krzątając się już około wieczerzy.
Po chwili Władek już sprowadził gości, ale nie wytrzymał i wypaplał po drodze, że ojciec jedzie po dzieci pańskiej siostry.
Więc stary buchalter Balcer i tkaczmajster Miciński już z progu wołali:
— Dobra nasza! Kryszpiny do nas wracają!
I wszystkie te stare twarze uśmiechały się życzliwie, a oczy były wilgotne.
Przy herbacie zaczęto się nad tematem rozszerzać.
— Niebożęta pewnie biedne i bez opieki, kiedy się Fust ich użalił.
— Może drobiazg bezradny, słaby.
— Może Ulmy ich nie przyjmą?
— Jakże? Toć młody dawał dyspozycję.
— A jakiż ten adres?
— Szeroki Dunaj, nr. 4.
— U! To wielka bieda! — westchnął Balcer, rodowity Warszawianin.
— Co z niemi zrobią? — pytał każdy pokolei.
Potem poczęto wspominać stare dzieje. Szlachetność i bezinteresowność Kryszpina, słodycz i dobroć panny Anusi Fustówny.
Bryczka, zajeżdżająca po Skina, przerwała gawędę. Gospodarz się pożegnał i odjechał, a oni rozeszli się po domach, roznosząc po całej osadzie wieść niespodzianą, ciekawą, która rosła i zmieniała się, im dalej sięgała.
Trzeciego dnia już całe Holendry o tem wiedziały, tak dalece, że aż do panny Tony doszedł rumor fabryczny.
Szeptały o Kryszpinach jej dziewki i garderobiane, szeptały fabrykantki, którym co wieczór sprzedawała osobiście mleko, szeptali lokaje i kucharze.
Pannę Tony zaniepokoiły te szepty, raziła radość i ciekawość tłumu. Wieczorem zainterpelowała brata, czytającego dzienniki w gabinecie.
— Czy wiesz, że fabryka o niczem nie mówi, tylko o Kryszpinach?
Rudolf ramionami wzruszył.
— Cóż z tego?
— Uważają ich za spadkobierców.
— Niech sobie!...
Panna Tony zbliżyła się jeszcze.
— A jeżeli to stanie się prawdą? Fabryka ojca, a ojciec ich wujem.
— Na fabryce jest dwakroć naszych i ojciec napisał testament.
— Cóż z tego? Może napisać nowy...
— Nie napisze. Kryszpinów ja dopilnuję.
— Pilnuj-że, bo ja się boję!
Rudolf powtórnie ramionami wzruszył. Nie kochał on siostry, jak nie kochał nikogo, ale interesów jej pilnował jak własnych; ufała mu bezgranicznie.
Rozmowę przerwało wejście Fusta.
Tony podała mu natychmiast fajkę i piwo. Rudolf przysunął gazety. Wieczorne te godziny spędzali zwykle razem. Mężczyźni rozmawiali o interesach i cyfrach, dziewczyna szyła, słuchając uważnie.
Rzadko się wtrącała do rozmowy, ale cyfry rozumiała doskonale, stan interesów fabryki umiała na pamięć.
Praca i cyfry zajmowały jej życie, trzeźwość i proza stanowiła treść istoty. Była boginią tego ogniska domowego, w którem chłód panował; bogini nie miała skrzydeł u ramion, ni aureoli nad piękną głową młodzieńczą.
Gwarzyli tak z godzinę, gdy lokaj drzwi otworzył i oznajmił:
— Skin powrócił z Warszawy.
Fust się wyprostował i poczerwieniał, panna Tony obejrzała się żywo. Rudolf spokojnie gazetę odłożył i rzekł:
— Powiedz, że idę zaraz do kantoru!
— Może tutaj raczej? — mruknął Fust.
Rudolf zaprzeczył głową.
— Kantor teraz pusty, będzie tam najswobodniej.
— Więc chodźmy! — odsapnął Fust, jakby po zmęczeniu.
— Pójdę i ja — rzekła Tony, mimowoli niespokojna i bardzo ciekawa.
Noc była ciemna i do kantoru kroków kilkaset. Szli prędko, nic do siebie nie mówiąc. Pomimo spóźnionej pory i deszczu, snuły się po drodze ciemne postacie, usuwając się śpiesznie na widok właścicieli.
Kierowali się wszyscy jednakże w stronę kantoru, który się w tej chwili oświetlał. Bryka, którą wożono towary, stała przed gankiem, a na pół drogi znalażł się Skin i powitał z uszanowaniem właścicieli.
— Cóż, dużo tam tych dzieci? — spytał Fust.
— Troje i stara babka.
— Jak to? A któż panu kazał zabierać babkę? — spytał ostro Rudolf.
— Musiałem, bo dzieci bez niej jechać nie chciały...
— Dawno umarła ich matka? — spytał ciche Fust.
— Temu trzy tygodnie.
— A on... Kryszpin?
— Już trzy lata minęły.
Fust odetchnął znowu i kroku przyśpieszył.
Weszli na ganek, Rudolf otworzył drzwi do swego oszklonego sanktuarjum i ustąpił z drogi ojczymowi.
Kantor był oświetlony. Barjera, o którą się opierały pulpity pisarzów i budka dyrektora, dzieliła go na dwie części. W głębi była kasa. W szerszym obrębie, przeznaczonym dla interesantów, pod wiszącą olbrzymią lampą, stała teraz grupa czworga ludzi, na których spoczęły oczy wchodzących i patrzały z ulicy przez okna tłumy zbiegających się fabrykantów.
Pośrodku stała stara, srebrnowłosa kobieta w czarnym czepku i wytartej chustce, pokrywającej zrudziałą czarną suknię.
Ręce białe i przeźroczyste trzymała na dwóch złotych głowach: chłopaka czternastoletniego i dziewczynki dwunastoletniej. Chłopiec był ubrany w zbyt obszerne palto, a w ręku trzymał wytartą czapczynę z jakimś znakiem: dziewczynka w krótkiej, żałobnej sukieńczynie, patrzała smutnie, zmęczonemi, czarnemi oczyma.
Obok babki stał chłopak najstarszy. Nie dziecko to już, ale wyrostek, tak wybujały i chudy, że wyglądał na lat ośmnaście. Widać na nim było wielkie wycieńczenie fizyczne, a wielką siłę moralną. Trzymał się prosto, głowę niósł wysoko, patrzał bystro i rozumnie. Ubrany był w kożuszek wytarty i dziurawe buty, czapkę trzymał pod pachą, a ręce grzał w rękawach.
Lampa oświetlała wyraźnie, brutalnie, ich wszystkich zmęczenie i troskę, ich łachmany i ich głowy jednostajnie złotopłowe, wśród których czerniał żałobny czepiec babki.
A ona to dwoje najmłodszych wciąż ogarniała rękoma i patrzała żałosnemi oczyma na tych troje obcych ludzi, którzy mieli zdecydować o losie jej piskląt bez gniazda.
Milczenie trwało długą chwilę, aż je Fust przerwał:
— Dlaczego mnie pani nie uwiadomiła o chorobie mojej siostry?
— Nie miałam czasu. Chorowała tylko tydzień — odparła smutno staruszka.
— Dzieci już mogą pracować.
— Ja już od trzech lat na chleb zarabiam — odparł starszy chłopak.
Głos jego przypomniał Fustowi siostrę tak żywo, że aż się poruszył.
— Tyś najstarszy. Ileż ci lat?
— Siedmnaście.
— Jakże ci na imię?
— Dyzma.
— A młodszemu ile lat?
— Czternaście — odpowiedziała babka. — Może już także być użytecznym. Uczyli się. Starszy skończył cztery klasy, Franka zabraliśmy z drugiej po śmierci ojca, Elżunia od roku chodziła do szkółki.
Fust oparł się o pulpit i przyglądał się dziatwie. Krew w nim gadała i gadała.
Dyzma miał głos jego Anusi, Franek jego własne imię, Elżunia płowy matczyny warkocz. Wszystkie przypominały mu dawne, dobre czasy i młodość. Zapatrzył się w nie, zadumał i przestał się odzywać.
Znowu zapanowało przykre, sztywne milczenie, bardzo męczące dla zmęczonej gromadki.
Przerwał je Rudolf, zwracając się do Skina:
— Kazałem wczoraj oprzątnąć dla nich mieszkanie w starym młynie. Tam ich pan zaprowadź, wieczerzę przyślą dzisiaj z kuchni.
Jutro starszego można wziąć tutaj do pisania, młodszego do szpulowania. Zapłata wiadoma.
Skin milczał. Rozporządzenie to wstrząsnęło go, oburzyło. Spojrzał na Fusta, ale ten w myślach pogrążony przypatrywał się dzieciom i nic nie słyszał, lub udawał głuchotę.
Babka pobladła też na sekundę, ale wnet spuściła głowę zrezygnowana. Była jak rozbitek, który do końca sił walczył z falą, aż się złemu losowi poddaje, nie mając sił dłużej walczyć i płynąć i wyglądać ratunku. Po chwili podniosła oczy na Dyzmę. Stał prosty, spokojny i wzrokiem ją pocieszał. Potem spojrzał bystro na Rudolfa i rzekł:
— Proszę mi nie kazać pisać, ale przeznaczyć do machin. Znam się z tem, bo byłem przy machinie u pana Szulca aż do Wielkiej nocy.
— Czemuż pisać nie chcesz? To miejsce lepiej płatne i stosowniejsze dla ciebie.
— Nie chcę, bo do tego się nie zdam i będę źle robił. A ja chcę robić dobrze.
— Bardzo chwalebny zamiar. Zostaniesz tedy przy machinie na własne żądanie. A ten mały może też ma inne powołanie. Słyszysz, mały?
Franek podniósł na mówiącego błękitne, jak niebo oczy i zcicha odrzekł:
— Ja będę jak Dyzma zawsze dobrze robił panu.
Babka przesunęła rękę mu po głowie.
— Podziękujcie teraz, dzieci, że wam nie dano jałmużny, ale pracę! — rzekła poważnie.
Dyzma skłonił się w milczeniu, dwoie młodszych podeszło do barjery, a że była przymknięta, wsunęły się za nią.
Dzieci były senne i wystraszone, więc zamiast do Fusta trafiły do Rudolfa.
On się usunął żywo i dzieci pocałowały rękę panny Tony, nim się obejrzała i mogła zaprotestować.
Panna pokraśniała, jak róża, a wtem Fust się ocknął, do Elżuni pochylił i ucałował ją w głowę po ojcowsku. Potem, nie rzekłszy słowa, prędko wyszedł.
Za nim ruszył się Rudolf z siostrą.
Na ich widok gapie z przed okien pierzchli i zaczęli się po domach rozchodzić, a w kantorze pustym został Skin i Kryszpinowie.
Stary już oburzenie swe pohamował, oblókł maskę urzędową i żadnem słowem się nie zdradził.
— Chodźmy! — rzekł. — Przenocujecie państwo dzisiaj u mnie. We młynie od roku nikt nie mieszkał. Chłód tam pewnie i wilgoć.
— Bóg zapłać panu, ale tak nie można. Przeznaczono nam młyn, powinniśmy słuchać i pana nie narażać. Przenocujemy byle jak, ale u siebie. Dzieci takie senne, a jutro chłopcy powinni iść do roboty. Niech się pan nami nie trudzi po takiem zmęczeniu!
— Może pani ma słuszność. Młody pan nie znosi nieposłuszeństwa. Jedźmy do młyna!
Pojechali tedy powoli przez całą osadę, aż nad rzekę, gdzie wśród czarnych olch ponury budynek się wznosił. Wewnątrz świeciło się przecie i czuwał stróż nocny, oczekując na nowych lokatorów.
Były tam dwie izby bielone, kilka łóżek, stół, stołki, piec chlebowy, kilka ławek: zwykłe fabryczne, familijne pomieszczenie.
Skin ze staruszką obejrzeli mieszkanie, a tymczasem Dyzma wniósł na ręku śpiącą Elżunię, a Franek węzełki i tobołki, które wszystkie pomieściły się na jednej ławce.
Po chwili kuchta przyniósł im wieczerzę na polewanej misie, dymiącą zupę mleczną.
Para z niej połechtała podniebienie dzieci, ale żadne się nie zbliżyło do stołu. Śmiertelnie zmęczeni siedzieli, przytuleni do siebie przy ciepłym piecu, nie mając siły i ochoty nawet do posiłku.
Skin widząc, że im nic dzisiaj nie pomoże, odszedł. Korciło go podzielić się wrażeniami z żoną.
Gdy zostali sami, Dyzma się ocknął, a widząc krzątającą się babkę, skoczył jej do pomocy.
Po chwili ułożyli do snu Elżunię i kaszlącego Franka.
— Możeby ich nakarmić? — spytał Dyzmą.
— Dzisiaj zasną i zapomną, a jutro nie będzie dla nas śniadania. Rano bardzo wstać nam trzeba.
Chłopak siłą woli zdobył się na uśmiech.
— Ale przecie babunia znowu jest gospodynią i dzięki Bogu my razem!
— Nie straszno ci? Nie przykro?
— Ani trochę, Bałem się raczej, że nas wezmą na łaskę. Tak — dobrze.
— Moje ty dziecko kochane! — szepnęła staruszka, obejmując go za głowę.
On się jej do kolan osunął, i całując ręce, patrzał śmiało w oczy i mówił:
— Czegóż mam się buntować? Pieniędzy ojciec nie lubił i ja nie pragnę. One przeklęte, bo kto je ma, ten żąda i żąda bez końca. Gorzej nam być nie może, niż było, smutniej też. Teraz ten dach jest, i zdrowie, i siły. Babunia i Elżunia syte będą i spokojne, a ja oto przysięgam, że jakom w spadku wziął tutaj rodzicielską serdeczną pamięć, tak ją utrwalę sam na wieki, i starszym dogodzę, i równym każę siebie kochać i szanować.
Spojrzał w oczy babki i spytał:
— Babunia o mnie nigdy nie wątpiła i nie wątpi?
— Nie, moje dziecko.
— Dziękuję babuni!
Pocałował ją w rękę, i wstając, dodał wesoło:
— Ale babunia za nas wszystkich dzisiaj pacierz odmówi, bo już i ja nie mam siły mówić i myśleć.
Zaraz się też ułożył na zydlu i usnął spokojnie.
Staruszka, pomimo zmęczenia, usnąć nie mogła.
Siedziała długo u pieca, na żar dogasający patrząc i pacierze szepcąc.
Potem jęła ważyć w swej głowie dziecinne losy i rozmyślać, czy dobrze uczyniła przyjeżdżając tutaj. Może winna była zostać w mieście, nie zdradzać w urzędzie, że dzieci mają bogatego wuja.
W mieście mogli się przecie czegoś doczekać. Dyzma byle odzież miał możliwą, dostałby przecież posadę. Cztery klasy skończył, był bardzo zdolny. Tutaj czego się dobije, smarując i czyszcząc parową machinę? Czego się dobije Franek, zwijając w pakamerze postawy sukna?
Fust przyjął ich jak obcych; jego pasierb z siostrą patrzali na nich, jak na intruzów. Będzie życie ciężkie, przygnębiające, położenie trudne i dwuznaczne.
Ale w mieście Dyzma z bezczynności schudł i marniał, Elżunia płakała z głodu, Franek kaszlał w wilgotnej suterenie. I tu i tam nie widziała staruszka przyszłości i ratunku, i tu i tam drżała o los sierot, które jej Bóg pozostawił w spadku po ukochanym synu, wreszcie musiała zasnąć. Drzwi się przymknęły i wszedł jej syn. Ubrany był odświętnie i uśmiechał się, patrząc na śpiące dzieci. Staruszka obejrzała się i ujrzała przy łóżkach synową, pochyloną i równie jak on uśmiechniętą.
Że się we śnie niczemu nie dziwi, więc i babka wcale się tym odwiedzinom nie dziwiła, owszem poczęła się i ona uśmiechać. Uczyniło się jej na sercu bardzo lekko i bezpiecznie.
Zmarli obeszli posłania, a potem ku niej się zbliżyli, i uczuła na swych rękach dwa pocałunki. Wtedy uczyniła ruch, aby te dwie głowy objąć i do siebie przygarnąć, ale one usunęły się, rozpłynęły w powietrzu i znikły. Ocknęła się staruszka, oprzytomniała i bardzo uspokojona, jęła szeptać pacierze.
Żar w piecu zupełnie spopielał.




II.

Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał. Kryszpinowa krzątała, się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia głośno mówiła pacierz, klęcząc na ławce u okna.
— Niech się chłopcy zbierają! — rzekł Skin.
— Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli być pierwsi.
— Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani? Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia!
Wyszedł poczciwiec, bo się bał spóźnić.
Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się, jak do pracy, przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał.
Szaro było, mglisto i chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewczasu, a trochę z niepokoju. Od młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem pałacyk właściciela.
Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi.
— Patrz-no, nikt nas nic wyprzedzi nigdy! — rzekł Dyzma do brata.
Tu się obejrzał na szelest kroków za sobą i ujrzał pannę Tony, wracającą z mleczarni.
Usunęli się jej z drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania.
— Może jej trzeba się kłaniać! — szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy.
— Nie, bo ona nas znać nie chce, a my nie jej podwładni. Ale przecie raniej wstaje! To dla mnie upokorzenie. Jutro tego nie będzie.
— Jak to? Zbudzisz jeszcze raniej? — westchnął Franek żałośnie.
— Zobaczymy. Patrz, patrz, machina tu na wstępie. Może to będzie moja?
Zapałały mu oczy i stanął na sekundę, wpatrzony w potężny motor, widoczny przez okno olbrzymiego gmachu. Potem żywo naprzód pobiegł. Weszli do kantoru.
Ucieszył się Dyzma niezmiernie, gdy zobaczył pulpity niezajęte. Myślał, że i tu wszystkich uprzedził, bo nie przypuszczał, że w oszklonej klatce dyrektora siedział ukryty Rudolf z zegarkiem na biurku, rachując minuty opóźnienia administracji i urzędników.
Dzień ten właśnie wybrał na lustrację kantoru.
Chłopcy stanęli przy ścianie, oglądając próbki sukna w oszklonych ramach i gwarząc swobodnie.
— To ten gruby i siwy wuj nasz? — pytał Franek.
— Niby tak, ale naprawdę nie. On Czech, i Luter, i bogaty, i zły, i głupi, kiedy naszą matkę wypędził, a ojca nie ocenił. On cudzy.
— To jego kochać nie potrzeba, ani bardzo dla niego pracować?
— Owszem. To ci nakazuję. Upracuj się do ostatniej siły, dobra jego patrz, jak swego! Wszystko myślenie i chęci jemu oddaj!
— Dlaczego? — zdziwił się Franek.
— Bo wtedy ty będziesz bogatszym od niego, a każdy, patrząc na cię, uczci rodziców twoich i ciebie. Pamiętaj!
Urzędnicy zaczęli się schodzić i zajmować miejsca. Stary kasjer i buchalter powitali chłopaków po ojcowsku, pytali życzliwie o rodziców, o przeszłość, o pracę.
Wreszcie Skin wszedł ostatni, a jednocześnie otwarto oszkloną klatkę Rudolfa, i on się ukazał z zegarkiem w ręku.
— Pół godziny po dzwonku. Piękny przykład dla podwładnych, piękny ład i ścisłość — wybuchnął swym tenorowym głosem.
Wszyscy milczeli, zajmując miejsca.
— Miły dzień się zapowiada — szepnął Balcer.
— Taki bezład i nieakuratność będę karał na przyszłość. Może to w tym kraju jest przyjęte, ale ja słowiańskiego porządku nie znoszę — i nie zniosę!
Czoła starszych urzędników pomarszczyły się ponuro, młodsi poczerwienieli, nikt się nie odezwał — tylko Skin, który tego dnia musiał iść na pierwszy ogień, zbliżył się do Jowisza i rozpatrywał swą torbę. Przystąpił też i Dyzma pewny siebie.
— Proszę pana dyrektora o rozporządzenie, gdzie mamy się udać do pracy.
Rudolf spojrzał na niego i podał dwie kartki.
— To dla twego brata, do magazyniera, a to dla ciebie, do starszego mechanika.
Dyzma wziął kartki, ale widząc utkwione w siebie zimne oczy Rudolfa, patrzał też na niego nieustraszenie.
— A radzę ci uwag o swoim chlebodawcy nie czynić! — dodał ostro Rudolf.
Chłopak jeszcze wyżej głowę podniósł.
— Ja, Kryszpin, mam prawo mówić o panu Fust memu bratu — odparł.
— A ja ci zabraniam, błaźnie! — wybuchnął Rudolf.
— Więc niech pan nie podsłuchuje! — odparł Dyzma, zwracając się do drzwi.
Rudolf podniósł rękę i usta otworzył, ale się pohamował, a chłopcy tymczasem byli już na ulicy.
Wszyscy obecnie słyszeli każde słowo, widzieli niebywałą scenę, martwieli z ciekawości i podziwu. Milczeli, ale każdy drżał z radości nad tym pierwszym triumfem Kryszpina, i ledwie mogli usiedzieć i pracować dalej.
Rudolf kipiał. Blady był i ledwie głos mógł wydobyć z gardła.
Burza szczęściem wylała się na głowę Skina, wytrawnego, flegmatycznego pedanta.
— Rachunek z Warszawy zrobiony?
— Oto jest.
Dyrektor począł go przeglądać, spierać się o każdą cyfrę, napadać na każdą cenę.
Skin odpowiadał flegmatycznie, ocierając pot co chwila.
— Co to? Na Kryszpinów wydano 120 rubli. Jakiem prawem? Przeznaczyłem sto.
— Zabrakło. Komorne zalegało, nie mieli odzieży, należności po sklepikach...
— Mnie nic do tego. Przeznaczyłem sto — powinno starczyć. Te dwadzieścia zapiszę na pańskie konto!
— Jeśli się panu słusznem zda — i owszem!
— Zresztą można i na nich. Panie Balcer, wystawić dwa konta. Dyzma Kryszpin, pomocnik maszynisty — trzydzieści rubli rocznie i ordynarja, dano dziesięć rubli. Franciszek Kryszpin — dwadzieścia rubli i ordynarja, dano dziesięć rubli. Gotowo?
— Gotowo — ponuro burknął Balcer.
— Wydać im dzisiaj służbowe książki.
— Wydam — mruknął Balcer, a w duchu dodał:
— Niesmaczny ci Kryszpin, pludrze! Ale my mu zginąć nie damy, bo on rodzony, nasz!
A flegmatyczny Skin pomyślał:
— Łamać chcesz chłopaka. Oj, widzi mi się, że rady nie dasz, boś już od niego pierwsze mydło zjadł. Awantura, słowo daję, setna...
Tymczasem przyszedł Fust, niczego nieświadom i w najlepszym humorze. Dostrzegł zaraz zły humor pasierba i spytał dobrodusznie:
— Pewnie wełna podskoczyła?
— Jeszczem nie czvtał notowań! — odburknął Rudolf.
Fust gazety i listy zagarnął i wnet się w nich zatopił. Miał zwyczaj nie zaczepiać swego dyrektora, gdy sapał i milczał.
Wreszcie obaj poszli na śniadanie. Po drydze Rudolf się odezwał:
— Mamy już tedy rozsadnik demagogji w fabryce.
— A to kto znowu?
— Starszy siostrzeniec ojca dzisiaj w kantorze nauczał brata...
— Nie może być. A chłopak wydał mi się tak sympatyczny i dobry!
— A bardzo! Gdym mu zrobił wymówkę, skoczył jak kot do oczu, dowodząc, że sądzić ojca on, Kryszpin, ma prawo! O, będę się ja z nim miał. On siebie ma za spadkobiercę, a mnie za intruza.
— Patrzcie-no go! Zawołam go do siebie i natrę uszu należycie.
— Żeby jeszcze większego nabrał o sobie rozumienia! Najlepiej właśnie, żeby ich ojciec ignorował. Wrócą do opamiętania rychło.
— Może to i racja. Dałem dach, pracę, utrzymanie... zresztą, co mi do nich? Na starość nie będę zmieniał zasad i postanowień. Niech dźwigają rodzicielskie brzemię. Zamiast wdzięczności, błazen rezonuje i sądzi! Ojca natura!
Zasapał się i Fust. Uczucie, które się w nim wczoraj zbudziło, nagle zagasło. Obraz siostry znikł, zapanował znowu chłód, interes z dodatkiem niechęci i urazy.
Ulmowie mogli być spokojni o swe stanowisko.
Dzwonek, oznajmiający obiad, zastał Kryszpinów już na stanowisku. Franek gorliwie zwijał sukna, Dyzma gorliwie smarował i wycierał machinę.
W pakamerze rządził magazynier, stary Truski, który nowego rekruta powitał serdecznie i zaopiekował się jak synem, a maszynistą był Tiede, Niemiec, grubjanin i impetyk, oburzony, że mu zmieniono dotychczasowego pomocnika, z którym się znał od kilku lat. Więc okoliczności nierówne były dla braci. Ale Dyzma był odważny, a Franek nieśmiały, więc los był tym razem sprawiedliwy.
Motor zajmował całą izbę; obok, przez małe drzwi i schodki zstępowało się w piekielne czeluście kotłów i pomp.
Tiede otrzymywał przez tubę rozkazy z góry, z warsztatów, a sam podawał je palaczom. Dyzma dostał na początek oliwiarkę i szmatę i zalecono mu ochędóstwo machiny.
Niemiec przyglądał mu się z boku, z ustami pełnemi klątw i wymysłów. Musiał je połknąć rad nierad, bo nowy rekrut rzecz swą rozumiał, machinę znał i funkcję swą podrzędną spełniał z ochotą i pilnością, z jaką Dyzma zwykł, był wszystko czynić.
Nawet patrząc na drapieżną twarz starego maszynisty, pomyślał sobie w duchu swawolnie:
— Nie ja będę, jeśli za tydzień ty się beze mnie obejść potrafisz!
Dzwonek dał hasło obiadu; powtórzyły je dzwonki i sygnały po warsztatach. Tiede zamknął parę, motor stanął.
Dyzma, korzystając z nieruchomości, począł czyścić i smarować ruchome części, wcale się do odejścia nie zabierając.
Tiede wtedy po raz pierwszy burknął:
— Możesz iść. Ja zostanę.
— Dziękuję panu — odparł grzecznie i z uśmiechem. — Myśmy ledwie wczoraj przyjechali, jeszcze i garnka pewnie babka nie ma. Poco jej o obiad dokuczać? Niech się biedaczka zagospodaruje. Obędę się.
— No, to ja pójdę do domu — rzekł Tiede z widoczną przyjemnością. — Gdyby dyrektor się natknął, powiedz, żem poszedł do ślusarni.
— Niech pan będzie spokojny!
Dyzma tedy sam pozostał i zajrzał do kotłów. Palacze posilali się też i wogóle w całej fabryce o tej porze była może tylko jedna para szczęk niezajętych — jego.
Pozdrowił palaczów, którzy przyglądali mu się ciekawie, i nareszcie jeden się ośmielił wyrazić to, co inni mieli w myśli.
— Może to być, żeby pan pracował jak każdy z nas, będąc siostrzynym synem pana Fusta?
— A cóż mam robić? Próżnować? A nigdy! Moje ręce chcą chleb zapracowany krajać, jak i każdy z was. Żeby mi pan Fust pracy nie dał, a łaskę, tebym precz poszedł. A tak, będę tu z wami żył i umierał.
— To ci zuch! — zaśmiali się palacze.
— Ojciec pana był taki — wtrącił najstarszy.
— Pamiętacie go?
— A jakże, dobrodziejów swoich każdy pamięta.
— Jakem posłyszał, że pan jego sierota, tom pana chciał uściskać.
— A no, to uściskajcie!
— Kiedym bardzo brudny.
— A ja?
Zaśmiał się i objąwszy starego za szyje, uścisnął jak brata, śmiejąc się serdecznie.
— Jakże wam na imię? — spytał.
— Jakób. Jakób Łysiak! O, ojciec wasz mnie leczył w tyfusie, znał mnie.
— A mnie Dyzma.
— A czemu to pan na obiad nic poszedł? — zagadnął nagle któryś z palaczów.
— Stary poszedł.
— To się pewnie strąbi i będzie pana beształ.
— Niech tam! Starszemu trzeba zmilczeć.
— A to pan pewnie głodny?
— Nie. Z ochoty do machiny tom się nasycił.
— Oho, do siódmej daleko. Niech pan choć chleba przegryzie, bo się mdło zrobi.
— Mojego! — zawołał Jakób, podając mu kawał czarnego chleba. — Niech pan weźmie! Gdyby nie ojciec pański, tobym go dawno już nie jadł, i moje dzieciska też!
Dyzma wziął chleb, usiadł na schodkach i gryzł z humorem.
— Czy tu wypłata co sobota? — spytał.
— Gdzie zaś! Co miesiąc.
— Oho! A jeść też dają co miesiąc?
— Do woli. W każdv piątek wydają ordynarję.
— A ile też ja pobierać będę?
— Panu dadzą trzydzieści rubli pewnie.
— Oho! To suma!
Zamyślił się jednak frasobliwie i westchnął:
— A od siódmej niema gdzie zarobić?
— Zmęczy się pan setnie w tym upale, że i życie obmierznie. W nocy ino mechanik i ślusarze często pracują, jeśli się narazie co zepsuje w warsztatach, a rano ma być gotowe. Nam dosyć dnia aż nadto.
— To pewnie! — pomyślał Dyzma, patrząc na ich spalone żarem twarze.
— Czemu pan doktorem nie został? — zauważył stary patrjarcha kotłów. — Byłby pan, jak ojciec.
Dzwonek poobiedni się rozległ. Dyzma poskoczył na górę z chlebem w garści.
— Gdziebym nie był, będziecie mnie jak jego kochali i pamiętali! — rzucił im na pożegnanie.
Ruch się uczynił poobiedni, gwar, tupotanie po schodach. Tiede się nie zjawiał.
Po chwili z góry rozległ się sygnał:
— Puszczaj machinę!
Dyzma odkręcił wentyl, motor ruszył prawidłowo.
Chłopak chleb schował w zanadrze i objął kierunek uważny na każdy rozkaz.
Gdy tak stał z ręką na wentylu, zapatrzony z lubością w ruchy ścisłe i lekkie stalowego olbrzyma, nagłe głos, już mu znany, rozległ się tuż za jego plecami:
— Gdzie jest Tiede?
Dyzma służbowo się zwrócił i spojrzał w oczy dyrektora.
— Wyszedł na chwilę.
— Zepsuj-no tu cokolwiek, błaźnie!
— Postaram się dobrze zrobić.
— Wolniej! — zakomenderowano z góry.
Dyzma się zwrócił do kierownika, a przy tym ruchu chleb mu się wysunął z zanadrza i upadł pod nogi Rudolfa.
Dyrektor rozdeptał go i poszedł dalej. Dyzma spojrzał żałośnie na ziemię.
— Ten nie był nigdy głodny, kiedy miał serce mnie tak ukrzywdzić — pomyślał, zbierając skrzętnie okruszyny. — Cóż robić? Piątek za trzy dni!
I powrócił do swej roboty.
Po chwili wszedł Tiede, bardzo czerwony na twarzy, z fajką w zębach.
— Du Fratze! — huknął. — Jak śmiałeś ruszać machinę? Będziesz mi smarował, trutniu!
Odepchnął go pięścią od wentyla.
Dyzma skoczył zręcznie poza zakres pięści i wziął oliwiarkę.
— Był dyrektor — rzekł spokojnie.
— Był?!
Tiede w jednej chwili wytrzeźwiał.
— Mówiłeś, żem poszedł do ślusarni?
— Powiedziałem, że pan wyszedł, a że machina była w ruchu, myślał, żeś pan ją puścił.
— To dobrze. Du bist brav!
— Braw to jestem, ale niech pan mi pięścią nie wygraża. To zbyteczne.
Ton jego miał w sobie coś tak stanowczego, że Tiede nagie przypomniał sobie wszystko, co od tygodnia gadano w fabryce o Kryszpinach, i pohamował się.
Zamruczał coś niewyraźnie, ale do wieczora nie odezwał się już grubjańsko do swego pomocnika.
Dyzma pracując rozmyślał, co też porabia babka w starym młynie.
Musiała się też dowiedzieć, że pieniądze otrzymają za miesiąc, a produkty spożywcze za trzy dni, i pewnie medytuje, jak przebędą te trzy dni, a głodna Elżunia płacze. On sam na to sposobu nie znajdował w głowie, która jednakże przez lata przebytej biedy wydoskonaliła się w pomysłowości.
Głód mu dokuczał, niepokój dręczył, ale dobry humor przewyższał wszystko, i smarując swą machinę, Dyzma nucił półgłosem.
Nareszcie dzwonek oznajmił siódmą godzinę i rumor się rozpoczął radosnego powrotu do domów. Tiede narzędzia swe sprzątnął do szafki, machinę zatrzymał i uciekł, jak od pożaru.
Dyzma miał także ochotę drapnąć, ale przemógł się, aby być wiernym postanowieniu: pierwszy do roboty, ostatni z roboty. Wytarł machinę, jak lustro, stancję zamiótł, ściany okurzył, krzątał się, wciąż nucąc.
Palacze zagasili kotły, wielki gmach ciemniał, bo gaszono lampy, wszyscy odeszli. Rozległ się brzęk kluczów i głosy majstrów pod ścianą. Lampucer wszedł gasić ostatnią lampę. Wtedy Dyzma raz ostatni na machinę spojrzał i wyszedł zadowolony.
Policjant fabryczny odbierający klucze od stróżów, zajrzał mu w oczy.
— Skąd tak późno?
— Porządkowałem — odparł wesoło, ruszając w stronę starego młyna.
Droga szła mu obok pałacu.
Noc była czarna, deszcz padał i mroził do kości, okna świeciły jasno, i Dyzma, zajrzawszy mimochodem, ujrzał zbytkowny gabinet, w którym dyrektor z właścicielem odpoczywali w wygodnych fotelach, paląc cygara.
Spadkobierca Fusta, siostrzany syn, wcale się tą różnicą fortuny nie zasępił.
Musi być im nudno, że takie kwaśne mają miny! — pomyślał z politowaniem i pobiegł dalej.
— Panny niema — dodał w myśli — a dyrektor pewnie jej tak nie kocha, jak ja swoją Elżunię. Aj, byle do piątku przetrwać, to ja będę większy pan od nich!
Zwolnił kroku, bo ciemność zgęstniała poza oświetlonym pałacem, i drogi dobrze nie znał. Trzymał się brukowanej ścieżki i śpiewać zaczął śmielej, pewien samotności.
Wtem się natknął na jakąś postać kobiecą, usunął się spiesznie i umilkł.
— Słowo daję, pałacowa panna! — pomyślał z urazą. — Ona mi nie da być pierwszym i ostatnim. Trudno ją ubiec!
Poszedł dalej, struty na humorze; już śpiewać mu się odechciało, i znowu opadły go niepokoje, czem się przekarmić do piątku.
Młyn świecił na uboczu, jak gwiazdka mglista. Wszedł do sieni i wnet załechtał jego powonienie zapach pieczywa i pary herbatniej.
— Pewniem zbłądził w tę czarną noc!
Ostrożnie otworzył drzwi, zajrzał i wpadł z podziwu oniemały. Pierwszą izbę babka urządziła na kuchnię i jadalnię zarazem. Ale czyż ta ta sama była, dokąd ich wczoraj rzucono?
Na kuchni palił się bujny ogień, ogrzewając dwa garnki, w głębi pod oknem był stół nakryty ceratą, nad stołem lampa oświetlała samowar, szklanki, koszyk bułek i wielką misę smażonych kartofli.
— Babuniu! Co to? — wykrzyknął Dyzma.
Staruszka w białym, domowym czepku, krzątała się po izbie, porządkując jakieś kuchenne statki, Franek przybijał na ścianie półki, a Elżunia, z minką bardzo poważną, podawała mu talerze, z których każdy był innego kształtu i gatunku.
W izbie panowała atmosfera dobrego bytu i zadowolenia.
— Uczynili nas ludzie bogaczami z nędzarzy! — odparła babka, całując go w głowę. — Ledwoście odeszli do fabryki, do mnie zaczęły się zbierać kobiety, stare znajome. Skinowa, Balcerowa, Micińska, Turska, a każda wniosła dar jakiś i serdeczne rodziców wspomnienie. Do południa miałam spiżarnię pełną i całe gospodarstwo zebrane. Patrz: o niczem nie zapomniały!
Dyzma ku drzwiom się zwrócił:
— Pójdę im podziękować! — zawołał, nie mogąc pohamować wdzięczności, która mu rozpierała serce.
— Dokąd lecisz w te noc? Nie trafisz! Poczekaj, w niedzielę razem pójdziemy.
— Nie wytrzymam do niedzieli. O, złoci dobrodzieje! A toć my magnaci, babuniu, a ja dzień cały się gryzę, żeście głodni!
— Myślałam też, żeś pewnie obiadu się nie spodziewał, kiedyś do domu nie zajrzał.
— A właśnie! Alem chleba też dostał i teraz tom syt z radości.
Siostrzyczkę wziął na ręce i nosił po izbie, całując i pieszcząc, potem Franka uściskał, wreszcie za stołem siadł, śmiejąc się i rozglądając wokoło.
— Jak u nas ładnie, jak wesoło! Z nikimbym się nie zamienił! — wołał co chwila.
— Przysłano tu wasze służbowe książki — rzekła babka. — Pięćdziesiąt rubli bierzecie we dwóch, ale dwadzieścia macie już długu.
— Aha, za sprowadzenie. To słuszne. Babunia taki rachmistrz, że i trzydzieści nam wystarczy, a ja sobie i Frankowi na książki muszę zarobić.
— Ja jutro pójdę do szkoły, wiesz? — wtrąciła Elżunia.
— Dokądże to?
— Balcerówna prosiła, aby ją do nauki przysyłać; uczy sama dwie najmłodsze siostry.
— Chwała Bogu! Będzie dziecku weselej.
Wieczerza upłynęła wśród śmiechów i radości, a patrząc na niefrasobliwość i swobodę tych trojga dzieci, staruszka uśmiechała się też, szczęśliwa, że w tem gnieździe nikt się nie czuł ukrzywdzonym i wydziedziczonym.
— Biedni są i marni, a przecie szczęśliwi — myślała. — Niech takimi pozostaną przez życie!
I widziała w Dyzmie siłę, uważała go za głowę i przodownika, wiedziała, że on to czuje i poważnie i głęboko.
Ale Franek był bezpieczniejszy od Dyzmy ze swym spokojem i łagodnością, a Elżunia była ich obu ukochaniem i aniołem stróżem.
Wtem gwizd stróżów nocnych ogłosił dziesiątą godzinę, a mijając stary młyn, który miał złą renomę we dworze, bo w nim się młynarz powiesił — nocny dozorca zajrzał do wnętrza.
Ujrzał staruszkę i troje sierot na klęczkach, odmawiających głośno wieczorne pacierze.
Zaraz potem we młynie światło zagasło.




III.

Fust jakby zapomniał o dzieciach zmarłej siostry. Nie spytał o nie, ani wspomniał. Zwykłym trybem pracował i rachował, wieczorem czytywał gazety lub gawędził o interesach z Rudolfem. W święta wertował Biblję i wypalał więcej cygar; gdy w bardzo dobrym bywał humorze, swatał Tony lub żenił Rudolfa.
Oni szpiegowali go zrazu, pełni trwogi; wreszcie uspokoili się co do ojczyma, żywiąc tylko względem Kryszpinów niczem niewytłumaczoną antypatję. Najsurowszy wszakże krytyk nie mógłby znaleźć usterków w postępowaniu obu braci.
Podrzędne swe stanowiska znosili w milczeniu, dla starszych byli ulegli, każdemu posłuszni, obowiązkowi na przykład.
Rudolf, który zażarcie szukał okazji do nagany, nie mógł znaleźć racji. Panna Tony, która śledziła ich życie domowe, milczała, bo musiałaby chwalić.
Spotykała ich przecie często, bo Dyzma nie potrafił jej uprzedzić. Codziennie rano mijali się na brukowanej ścieżce, odwracając głowy, żeby na się nie patrzeć, przyczem chlopcy uchylali w milczeniu czapki. Potem wieczorem widywała babkę, która przychodziła do mleczarni z dzbanuszkiem i miedzianą monetą. Targ się załatwiał w milczeniu i staruszka odchodziła, rzucając z łagodnym uśmiechem: „Dziękuję pani!“
Pannę Tony drażniło to wszystko: i śpiewka Dyzmy, i podziękowanie staruszki, i ta moneta, której im nigdy nie brakło.
— Ciekawam, czego oni tacy weseli? — myślała czasem.
Rudolf zaś, codziennie o dziewiątej idąc do farbiarni, spotykał dziewczynkę.
Szła i ona w tęż stronę z miną pełną godności, dźwigając paczkę książek i zeszytów.
Pomimo niechęci, uznać ją musiał za śliczną małą kobietkę, i z biegiem czasu tak nawykł do tej codziennej twarzyczki, że dziwił się, gdy czasem chybiła godziny.
Wchodzili jednocześnie do farbiarni; ona szła dalej do mieszkania Balcerów, on szedł kontrolować czyny Skina junjor.
Spotykając, witała go dygiem, i „dzień dobry“ mówiła srebrnym głosikiem, podnosząc nań oczy ciemnobrunatne, bardzo piękne przy złotych włosach i bladawej cerze.
Oczy te wyrażały ciekawość, prostotę, dziecięcą prawdę i czystość. Raz spojrzał w nie, i zdało mu się, że dziecko mu wskroś duszy patrzy. Odtąd spojrzenia unikał.
Baz przecie przemówili do siebie.
— Dzień dobry! — rzekła jak zwykle, a potem bez żadnego wstępu: — Pan mi może pozwoli tych saneczek, które stoją we młynie. Ja nie połamię.
Zdziwił się i nie zrozumiał narazie.
— Czego chcesz? Jakich saneczek?
Wskazała poza siebie na młyn, i drepcząc obok niego tłómaczyła:
— W tej zamkniętej połowie stoją saneczki. Widziałam przez okno. Babunia mówi, że one pańskie.
— Więc cóż?
— Gdybym miała saneczki, tobym w niedzielę niemi woziła po rzece Marynię państwa Balcerów, a mnieby woził Janek Skowroński.
— Obejdzie się! — mruknął.
Nie zrozumiała, bo spytała:
— Więc można je wziąć?
— Nie — odparł lakonicznie, chociaż mu narazie przykro było odmawiać dziecku, ale przecie nie pójdzie sam dawać tych saneczek, ani polecenia podobnego wydać nie sposób w kantorze.
Elżnnia podniosła nań zdziwione oczy, smutno, milczała chwilę i jakby odczuwała jego przykrość.
— Niech się pan na mnie nie gniewa, przepraszam! — szepnęła.
Nazajutrz spotkali się znowu, ale już nie na ścieżce.
Przechodził rzekę po lodzie, prostując sobie drogę do szklarni, leżącej wśród ogrodów za rzeką. Była to niedziela i lód okryty był dziatwą i młodzieżą na łyżwach.
Wśród tej rzeszy była Elżunia i miała saneczki.
Ciągnął je chłopak siedmnastoletni, ślusarz, Franek Sikorski, a około łyżwował Dyzma ze Skinem, ścigając się i strojąc różne figle wśród śmiechu i żartów.
Przed panem dyrektorem otwarto drogę, i zapanowało chwilowe, posępne milczenie.
Każdy unikał jego wzroku, każdy mu z drogi się usuwał, każdy go się lękał, tylko Elżunia spojrzała na niego jasno i uśmiechnęła się, jak do dobrego znajomego.
Wtedy Rudolf znowu pożałował, że jej nie dał saneczek.
W fabryce pierwsze wrażenie powrotu Kryszpinów ucichło. Zda się zleli z szarą masą roboczą i wsiąkli w nią bez śladu! Cóż zresztą znaczyć mogli na swych niskich posadach?
Pewnego dnia przecie Rudolf się zdziwił, przeglądając listy fabryczne. Znalazł list fabryczny z pięćdziesięciu rublami na imię Stanisława Olekszyca w Warszawie, z nazwiskiem wysyłającego: Dyzma Kryszpin.
Było to tak szczególne, że aż zawołał Skina.
— Co to znaczy? Kryszpin rozporządza tylu pieniędzmi?
— To składka — wyjaśnił Skin. — Namówił nas do założenia wspólnej czytelni.
Rudolf brwi zmarszczył.
— I taki błazen jest na jej czele! Winszuję!
— Ma w Warszawie kolegę, który służy u pana Szulca w fabryce machin. On to załatwi w księgarniach. Ufamy zresztą Kryszpinowi.
— Winszuję! — powtórzył z pogardą Rudolf, rzucając niechętnie list na stos.
Tego samego dnia Dyzma Kryszpin został przemieszczony na posadę pomocnika mechanika, Franek na terminatora ślusarskiego. Zwierzchnikom ich, Niemcom, wydano polecenie, aby chłopcom nie pozwolono próżnować.
Rudolf był pewien, że rozkaz podobny, bezprawny, wywoła protest ze strony Dyzmy, że ujrzy go w kantorze i będzie miał sposobność zbesztać za czytelnię.
Mylił się jednak. Następnego dnia już zastał Dyzmę w sali warsztatów, noszącego za swym Niemcem narzędzia, spełniającego rozkazy, jak uciechę, a Franka ze zwykłą łagodną twarzą przy warsztacie ślusarskim, znoszącego w milczeniu wymysły majstra.
Tiede zaś wskutek straty pomocnika, którego polubił jak syna, klął dyrektora za oczy, a w oczy patrzał nań, jak na wilka.
Przyszły paki książek i rozeszły się po fabryce. Były to książki poważne i specjalne, trochę podróży, swojskich powieści, arcydzieła poetów. Rozeszły się, podobały, i znów Dyzma wysłał pięćdziesiąt rubli na czasopisma.
Fust powiadomiony o tem, pomimo krytyki pasierba, pochwalił:
— Niech czytają i myślą, i owszem. I dla nas przecież książka i gazeta stanowią odpoczynek i zabawę.
— Obchodzili się dotychczas bez tego. Nie brak im pieniędzy widocznie.
— Tem lepiej. Nędza nie doskonali. Obchodzili się, bo im nikt tej myśli nie poddał.
Czasopisma zaczęły przychodzić, roznosić między tę ludność kilkutysięczną, zapleśniałą, zacofaną, nowe odkrycia, nowe wieści, budzić zajęcie, rozszerzać horyzont poza ciasny obrąb Holendrów i maszynowej pracy.
Fust nic więcej o tej sprawie nie niówił, ale pewnego dnia zatrzymał się w foluszu, gdzie mechanik coś narządzał i fukał na Dyzmę, że mu nie dobrze podaje śruby.
Chłopak znosił w milczeniu, wytężając całą swą dobrą wolę i uwagę, aby dogodzić.
Przyglądał mu się wuj uważnie.
Chłopak urósł jeszcze przez te kilka miesięcy i jeszcze bardziej schudł, a przecie jeszcze hartowniej wyglądał i już nic dziecinnego nie miał w swej twarzy. Patrzała mu z oczu powaga i rozum, a zarazem taka pogoda i jasność, że pociągał nieprzepartym urokiem dobrej siły i piękna.
Przytem młode jego usta miały uśmiech szczery, a bujna złotawa czupryna odsłaniała czoło szerokie; cały piękny był, zuchowaty, wyróżniająca się z szarego tłumu na pierwszy rzut oka.
Fustowi patrzanie nań czyniło przyjemność. Dogadzał, sobie, aż chłopak wzrok podniósł i spotkał oczy wuja.
— Zmizerniałeś! — rzekł stary fabrykant obojętnie.
Dyzma poczerwieniał. Pierwszy to raz wuj odzywał się do niego osobiście.
Zawahał się sekundę, potem o krok postąpił, schylił się i pocałował go w rękę.
— Dziękuję za robotę, dobrze mi! — rzekł.
Fust odchrząknął.
— Obdarty jesteś! Możesz wziąć sukna w magazynie — gratyfikacji, za pilną służbę! — dodał.
Zabierał się do wyjścia.
— Zgłoś się do Skowrońskiego. Ja mu powiem! — mruknął w progu.
Dyzma obejrzał się poniewczasie, że mu nie podziękował. Do magazynu jednakże nie poszedł, aż po dziesięciu dniach Skowroński sam przysłał do młvna naznaczoną przez Fusta gratyfikację. Było z tego radości coniemiara dla biedaków. Babka po naradzie ze Skinową sporządziła chłopcom surduty, i jeszcze dla Elżuni na paltocik zostało. Pewnie Fust nigdy tyle wdzięczności nie doznał, co od tych wydziedziczonych siostrzynych dzieci.
Aż się Skinowa oburzyła.
— Dosyć że, dosyć! Za matczyny posag niewiele wam dał, a dosyć na was skorzystał.
— Dobre trzeba pamiętać, a złe zapominać! — odparła staruszka.
— Nie tak bardzo, nie zawsze! — upierała się Skinowa. — — Cóż to! Zły zawsze ma być górą, a dobry w poniewierce? Co wiem, to wiem, żeście skrzywdzeni i basta!
— A ja wiem, że mi dobrze jest! — ozwał się wesoło Dyzma.
— Dobrze i nam z wami, ale gdybyście w pałacu byli, toby i nam lepiej było.
— Nieprawda, bobyśmy o swych pieniądzach i interesach tylko myśleli. Nie byłoby czasu ludzi swych znać. Ot, ja swoich spraw nie mam, to ciągle o cudzych myślę.
— Możeś co nowego wymyślił? — zagadnęła ciekawie.
— A pewnie! — droczył się z nią.
— Powiedz, serdeczny chłopaku, powiedz!
— Nie mogę, bo pani Skinowa przed czasem opowie, a projekt musi być dojrzały, aby go zerwać i spożyć.
Kobiecina tak się zajęła nowym przedmiotem, że przestała wymyślać na Fusta. Pobiegła też zaraz do domu i powiedziała mężowi i synowi:
— Wiecie, nasz Dyzma znowu nad czemś przemyśliwa.
— Doprawdy? — spytał ciekawie Władek. — Pójdę go zapytać.
A stary Skin flegmatycznie rzekł:
— Niech myśli. Mnie pierwszemu powie, a potem ze starymi się naradzi. On od nóg nie zaczyna, ale od głowy.
W tym właśnie czasie do Rudolfa przyszedł Glejberson, propinator, który dzierżawił oberżę fabryczną i miał sklep zarazem. Bogaty to był Żyd, zdawna osiadły i w łaskach u właścicieli.
Przyszedł i po wielu korowodach, rzekł:
— Ja pana dyrektora i dziedzica prosić będę o zmniejszenie raty od Nowego Roku.
— Dlaczegóż to? — spytał zimno Rudolf.
— Dlatego, że ja tu zginę.
— Nie zginąłeś dotychczas przecie, nawet w pierze porosłeś.
— Nu, to było dawniej. Teraz inne czasy: przez ten miesiąc u mnie było tak pusto w traktjerze, jakby w nim, za przeproszeniem, była zaraźliwa słabość. W bilard dawniej grali, teraz nikogo niema. Wódka dawniej dobrze szła, teraz połowa nie idzie. Przy piwie się zabawią, grają w karty, teraz piwo skwaśniało. Jak tak będzie miesiąc drugi i trzeci, to poco mnie samemu w traktjerze siedzieć i rachować, ile dołożę do tego interesu? Tyle mam co z Niemców. Polaków to ja muszę iść zobaczyć do fabryki.
— Musiałeś ich zanadto wyzyskiwać, to się zbuntowali.
— Co to wyzyskiwać! Jak? Dwadzieścia lat żyję z nimi, a oni ze mną, i byli radzi!
— I będą znowu radzi, jak się wyburczą.
— Oni wcale nie burczą, oni pić nie chcą, ani w bilard grać, ani w karty się bawić, oni po domach siedzą, książki czytają, oni po lodzie ślizgają się, oni na fest powarjowali!
Rudolf ramionami wzruszył.
— Warjacja przejdzie, a oberża zostanie.
— Oby Bóg słyszał słowa jasnego pana, bo ja bardzo jestem niespokojny! Teraz to oni śpiewają. Nu, to bardzo dobra zabawa, ale kto śpiewa, temu gardło schnie — więc czemu oni nie śpiewają w traktjerze, gdzie jest piwo, i owocowe kwasy, i lemonjada, i wódka?.
— Kto śpiewa znowu?
— Wszystka młodzież, może trzydziestu. Młody Balcer to jemi dyryguje. Pięknie śpiewają. Niema co powiedzieć — ale nie u mnie. Niech jasny pan o mnie pomyśli!... Ja sługa wierny, ja daję dochód. Ze mną teraz źle się dzieje, bardzo źle!
Biadał długo w ten sposób, dyskretnie lawirując, nie wymieniając nazwisk i wciąż się polecając łaskawej opiece. Rudolf go odprawił, czując, że dochód z oberży stać się może problematycznym.
Zawołał też zaraz dozorcę porządku w fabryce.
— Czy to prawda, że do oberży nikt nie uczęszcza? — spytał go.
— Prawda, panie dyrektorze; od miesiąca nie było tam ani razu burdy nocnej.
— A cóż to za śpiewy urządza młodzież?
— Zebrało się kilkunastu i ułożyli chór. Po dziesiątej rozchodzą się regularnie po domach.
— To dobrze. Możesz odejść.
Tego samego wieczoru Rudolf wyszedł późno z domu. Noc była ciemna, ale cicha. Fabryka już odpoczywała, za to mieszkania iskrzyły się światłem i dochodził stamtąd stłumiony szum ludzkiego mrowiska.
Rudolf wyszedł na róg domu i nasłuchiwał. W ciszy rozlegał się też śpiew niewyraźny; zaledwie pewne akordy dobiegały dobitniej.
Poszedł na dźwięk aż do farbiarni, której jedno skrzydło zajmował Balcer z rodzinę.
Tu już pieśń w pełni słychać było, pieśń chóralną, dobrze wykonaną — była to pieśń niemiecka.
Zdumiał. Okna nie miały firanek, więc zajrzał do wnętrza. Balcer nie lubił Niemców, niechętnie widział ich napływ w ostatnich czasach. Ale śpiewający nie byli to sami Niemcy. Młody Schmidt stał obok Skowrońskiego, Westermann obok Micińskiego, Turski przy Moserze.
Wśród nich Rudolf zauważył przede wszystkiem Kryszpina, rozjaśnionego od wewnętrznej przyjemności. Rudolf zrazu oburzył się.
— Czy ten błazen ich pobrata? — pomyślał z niechęcią plemienną i osobistą.
Ale pieśń powoli ogarniała jego ducha.
Przypomniał sobie studenckie czasy i na chwilę od cyfr się oderwał, odmłodniał, poczuł krew w sercu, gorąco w licach i przez sekundę żal, że tam wstąpić nie może, wśród nich stanąć, razem zaśpiewać.
Pieśń konała, cichła, wreszcie przebrzmiała.
Rudolf dłoń po oczach przesunął, otrzeźwiał i zawrócił do odwrotu.
— Man ist einmal jung und dumm! — zamruczał z pobłażaniem dla tych, którzy śpiewali, i wyznać musiał, że i on wolał w swoim czasie pieśń, niż bilard i piwo.
Po chwili znowu śpiew zabrzmiał. Rudolf stanął i słuchał. Teraz chyba nie śpiewali Niemcy.
Pieśń była zrazu cicha, powolna, nieśmiała, potem uroczystą, głęboką melodją wybuchła z młodych piersi i popłynęła w nocnym spokoju.

My przed wami tu stajem,
Starodawnym zwyczajem...


Nie kolendują przecie jego Niemcy.

Aż się z drogi zawrócił na swe obserwacyjne stanowisko.
Schmidt i Skowroński, Miciński i Westermann, Moser i Turski śpiewali razem, śledząc pilnie młodego Balcera, który zawzięcie batutą wywijał.
Tylko Kryszpin śpiewał zapatrzony przed siebie rozmarzonemi oczyma, z uśmiechem, jakby to, co widział w myśli, nad wyraz było piękne.
Gdy Rudolf do domu powrócił, zamyślony był, i co się rzadko zdarzało, przemówił do siostry:
— Czy wiesz, że fabrykanci złożyli bardzo dobry chór?
— Słyszałam o tem — odparła.
— A ja słyszałem śpiew sam przed chwilą.
— Co? A dobrze im się udaje? — zagadnął Fust.
— Jak na nieuków, bardzo dobrze.
— Ciekawym, kto im tę myśl poddał? — mruknął stary.
Oni wiedzieli, ale żadne się nie odezwało.
— Jeśli będziemy mieli gości na święta, można będzie zaproponować, aby zaśpiewali u nas — rzekła po chwili panna Tony.
— Cóż znowu? Nie zechcą! — rzekł Rudolf.
— Dlaczego? Zapłaci się im.
— Tembardziej...
— Pleciesz bez myśli! — burknął Rudolf.
Panna Tony umilkła, ale zrozumieć nie mogła, dlaczego młódź fabryczna, niezamożna, nie miałaby śpiewać za pieniądze.
Fust ją pocieszył:
— Na noworocznym balu fabrycznym zaśpiewają nam gratis — rzekł, zabierając się do snu.
Bal ten, dawany corocznie przez właściciela dla podwładnych, był jedyną chwilą zbliżenia fabryki z pałacem.
Zbliżał się ten termin. Grudzień dobiegał połowy, świąteczne ożywienie dawało się czuć w kasie, w magazynach, po mieszkaniach fabrycznych. Wszędzie mówiono o dwóch dniach wolnych od zajęć i o wielkiej uciesze noworocznej.
Pewnego dnia do kantoru po obiednim dzwonku przyszło dziesięciu podrzędnych fabrykantów i przywitawszy dyrektora, wypchnęło naprzód mówcę, palacza Jakóba Łysiaka.
Rudolf, który nie lubił zbiorowych petycyj, przeczuwając narzekania i reklamacje, spojrzał na nich niechętnie.
— Czego? Spóźnicie się na robotę.
— My tylko trzy słowa powiemy — rzekł palacz. — Małą prośbę mamy do pana dyrektora.
— No, więc żywo! Idę na obiad.
— Prosimy pokornie, żeby na tegoroczny bal nie brać Żydów muzykantów, ino naszym chłopakom pozwolić grać.
— Cóż to? Macie kapelę?
— A mamy, proszę pana. Chłopaki dotychczas próżnowali wieczorami, albo tracili pieniądze w oberży. Namówił ich pan Kryszpin na muzykę, a pan Balcer wymusztrował. Kapela, proszę pana, że aż duszę rwie! Niechże im pan da na balu popisać się i grosz zarobić, zamiast Żydów!
Schylili się wszyscy przy tych słowach mówcy.
Rudolf sekundę się zawahał, ale Jakób Łysiak, jakby przeczuł, co powie, dodał:
— A żeby pan dyrektor nie myślał, że to fuszery, to, za pańskiem pozwoleniem, oni przyjdą wieczorem w pogodę przed pałac i pokażą, co umieją.
— Któż to gra?
— Ano mój chłopiec, i Abel młody, i Roch Kowalik i Schuster folusznik, i już nie pomnę więcej.
— I mój! — odezwał się z gromadki rudy Niemiec, ślusarz.
— I mój! — wtrącił drugi, tkacz z Wrocławia.
— To dobrze — odparł Rudolf. — Bal wasz, macie prawo grać na nim. Zapłata wiadoma: dwadzieścia pięć rubli.
— Dziękujemy pokornie panu dyrektorowi! — krzyknęli wszyscy razem z wielką uciechą.
— Dobrześ gadał, ale poco było mówić, że chłopców Kryszpin nauczył? To było głupio.
— Dlaczego? Co w tem złego? — zdziwił się dobroduszny palacz.
— Bo dyrektor go nie cierpi i mógł na złość odmówić.
— Doprawdy? O, tegom sobie nie spenetrował! — zamruczał stary i odszedł, rozmyślając, za co właściwie dyrektor mógł mieć złość do ukochanego ich Kryszpina.
Kapela przecie była i uzyskała sankcję władzy, a na drugi dzień po robocie zjawili się przed pałacem, korzystając, że noc była pogodna i niemroźna. Właściciele wieczerzali, gdy naraz rozległy się skrzypce, i basetla, aż panna Tony się uśmiechnęła na raźne dźwięki, a Fust jeść przestał i ręką i nogą takt znaczył.
Rudolf wyszedł na ganek i zawołał ich do sieni. Zapalono lampy i ustawili się zarumienieni od zimna i wzruszenia popisu.
Prym trzymał chłopak Wernera, który dotąd sławny był ze swych swawoli i pijatyk, drugie skrzypce miał Roch Kowalik, który przy żadnem zajęciu utrzymać się nie mógł, przeważnie wałęsał się po fabryce, w pogardzie ogólnej miany. Na klarnecie wygwizdywał Abel, Don-Żuan wśród fabrykantek, a w bęben walił beznogi syn ślusarza, który z powodu kalectwa często zapadał i mało co mógł zarobić.
Wogóle zbierana to była drużyna z różnych fabrycznych urwisów i nieuków, lubiących lekki chleb. Było wśród nich tylko dwóch, których z tą zgrają swawolną i nieporządną zbratała muzyka i może umyślna wola organizatorów, Kryszpina i Balcera.
Był to Paweł Łysiak, syn palacza, który dzięki swym zdolnościom, pracy i statkowi, dobił się posady pomocnika tkaczmajstra i pomimo młodych lat szanowany był ogólnie, i Franek Kryszpin. Paweł grał na kornecie, Kryszpin, kryjąc się za jego plecy, dmuchał we flet, tak zalękniony widokiem dyrektora, że nim dreszcz wstrząsał nerwowy.
Gdy ostatnie takty przebrzmiały, Kudolf zbliżył się do nich.
— Bardzo dobrze. Dziękuję wam. Dajże Werner skrzypce!
Ale Werner skrzypce za siebie schował.
— Dziękujemy państwu, nie weźmiemy zapłaty! — rzekł. — Przyszliśmy w gościnę, zagraliśmy z ochoty. Może państwo życzą sobie jeszcze drugi kawałek?
— Grajcie, grajcie, błazny! — zaśmiał się Fust. — Może przecie i z was urwisów będę miał pociechę i spokojnie dacie stróżom nocować.
— Niema czasu próżnować — odparł, ośmielając się Kowalik. — Co wieczór nas pan Balcer musztruje, a pan Kryszpin chwali. Trzeba zakasować wszystkich muzykantów w powiecie, inaczej wstyd!
Werner smyczkiem dał znak. Poszeptali ze sobą i zaczęli grać walca.
Wtedy Fust zwrócił się do panny Tony.
— Poczęstujże tych urwisów, kiedy zapłaty nie chcą!
Było to coś niesłychanego dotąd. W pałacowej sieni lokaje ustawili stół, panna Tony hojnie dała piwa i zakąsek. Uczta zakończyła popis kapeli, do której zasiadł też Fust, a Rudolf trącił się kuflem z Pawłem Łysiakiem.
Przez okna gapie się temu przyglądali, szepcząc dziwa. Między nich wcisnął się Dyzma z Balcerem, niespokojni trochę, aby ich nowonawróceni pupile nie podrwili głową, upojeni powodzeniem.
Ale oni zachowywali się przystojnie. Niesłychana łaska pańska utrwaliła ich świeżo nabyty honor i dobrą sławę. Poczuli się ludźmi.
A Fust tymczasem rozpytywał Wernera o historję ich związku.
— Włóczyliśmy się słuchać śpiewów, a każdy z nas potrosze rzępolić umiał, ten na skrzypcach, ów na harmonji. Raz, wychodząc od Balcerów, pan Kryszpin na nas się natknął: — „Ot, powiada, zamiast słuchać, moglibyście wy grać. Miałaby fabryka swoją kapelę, a wy ładny grosz“.
Podobało się to nam, poszliśmy do niego na drugi dzień. „Róbmy kapelę!“ — wołamy. — „Dobrze — on mówi — tylko się starszych poradzę!“
Poradził się, pana Balcera namówił i zaraz nas zebrali. Musieliśmy statut — podpisać.
— Oho, to i statut macie?
— A jakże, proszą pana, zaprzysiężony. Odrzekliśmy się pijaństwa i drużyną jesteśmy. Mamy wspólną kasę do równego działu, płacimy rocznie dwa ruble wpisu i musimy słuchać pana Balcera. Łysiak jest naszym kasjerem, a kto statutu nie wypełni, ten na wieki bywa od czci odsądzony. O, u nas rygor srogi!
Mówił to z dumą; ten cały młodzieńczy program był dla niego szanownym sztandarem i wiarą.
— A Kryszpin czemże jest u was? Nie gra widzę.
— Nie, pan Kryszpin brata nam swego dał, bo sam uczyć się nie ma czasu. On do nas nie należy niby, ale my należymy do niego, bo jak się trafi ważna kwestja, to idziemy do młyna.
Fust się zamyślił, nie pytał więcej, aż gdy zabierali się do odejścia i wszyscy go w rękę całowali, on ich po ojcowsku chwalił za dobrą myśl, życzył wytrwania i obiecał o kapeli pamiętać.
Wśród tego nikt nie spostrzegł, nawet panna Tony, jak stary fabrykant złotą głowę Franka do siebie przygarnął i szybko pocałował.
Z całego epizodu zapamiętał najlepiej jedno zdanie, rzucone bez namysłu przez Wernera: „My należymy do niego“, — wracało mu wciąż uparcie do głowy, ścigało go wszędy. Tak przed dwudziestu laty, kiedy Filip Kryszpin tu był i pracował, odezwał się do dziedzica jeden z robotników w nowozałożonym szpitalu. Teraz syn wrócił i oto już objął ojcowskie dziedzictwo — dusze tych ludzi, których dłonie budowały gmach bogactwa Fusta. A gdyby kiedy miljoner ich serc i dusz potrzebował? — Potrząsnął głową, bo, zda się, słyszał odpowiedź tych mas, których nigdy poznać się nie trudził:
„To ważna kwestja, pójdziemy tam, do młyna na radę!“
A jednakże pomimo zastarzałej zawiści do nazwiska nawet doktora, Fust nie potrafił nienawidzić sierot, i z uczuciem upokorzenia i zranionej władzy mieszało się pewne zadowolenie i czułość tajona dla sierot po Anusi.
W kilka dni potem, w godzinie roboczej, gdy Rudolf zasiadał w kantorze, panna Tony zajmowała się domem, i mało kto po dworze się wałęsał, do młyna przyszedł szczególny gość: Fust we własnej osobie.
Staruszka była sama, szyjąc u okienka. Szycie było jej przyczynkiem do budżetu domowego, a roboty zawsze miała nawał.
Teraz, w przeddzień świąt, igły nie wypuszczała z rąk, zdając domowe porządki na niemą żebraczkę, którą pewnej nocy Dyzma znalazł pod płotem i do domu przyprowadził, gdzie też pozostała, nie okazując do dalszej włóczęgi ochoty.
Staruszka na widok Fusta skamieniała z podziwu, a on też nieswój rozglądał się tymczasem po mieszkaniu.
Ceglana podłoga kuchni wyszorowana była do pierwotnej czerwieni, ściany, niepokalanie białe, dźwigały na sobie półki z gospodarskiemi sprzętami i naczyniem, nad stołem wisiała lampa. W głębi przy ścianach były posłania chłopców, a pod okienkiem stolik Dyzmy, zawalony książkami.
Przy progu młodzi gospodarze urządzili formalny warsztat ciesielski, i ich zapewne budowy były dwie niezgrabne skrzynie, pomalowane resztkami różnych farb na fantastyczny kolor.
Oko Eusta zatrzymało się z zajęciem na małym modelu młyna, minjaturowej zabawce, zdobiącej warsztat. Brakło do wykończenia kilku drobiazgów, które zaczęte leżały obok przy narzędziach. Mechanik-samouk rzucił widocznie robotę, odwołany sygnałem służbowym.
Tymczasem staruszka wstała i powitała go milczącym uśmiechem.
— Witam panią! — pozdrowił. — Ja tu wstąpiłem dowiedzieć się, czy ta stara rudera trzyma się jeszcze jako tako. Budynek długo niezamieszkany starzeje podwójnie.
— Nam tu bardzo dobrze — odparła. — Codzień z dziećmi modlimy się za pana, że przecie jest dach i chleb. Oby Bóg za to w waszych zamysłach wam szczęścił!
Fust ręką machnął.
— Moje zamysły już niedługie, swoje odrobiłem! — rzekł obojętnie. — Macie tedy dwa pokoje. Czy to wystarcza? Nie ciasno?
— O nie, panie. Chłopcy tu się mieszczą, a że dzień cały są poza domem, kuchnia im nie szkodzi. Ja z Elżunią zajmuję drugi pokój. O, bardzo nam dobrze!
Mówiła to szczerze, z serdeczną wdzięcznością. Wezwała go ruchem ręki dalej, więc wszedł i znowu się rozglądał.
Pokoik ten był mniejszy i prawie pusty, bo tylko łóżko babki w nim stało i zydelek z posłaniem Elżuni. W okienku były jej kwiatki, a na stoliku książki i pudełko z robotą.
Jasnością bił ze ściany i z pośród tego ubóstwa obraz Bogarodzicy w srebrnych ramach i złocistej szacie, całe bogactwo i rodowa Kryszpinów pamiątka, przechowana w najgorszej nędzy i biedzie. A były zawieszone na tym obrazie dwa sznury korali wielkości wisien, bardzo cenne, a niżej trochę cały łańcuszek ze ślubnych obrączek; przed obrazem paliła się lampka srebrna, bardzo stara i piękna.
— Bardzo cenny zabytek! — rzekł Eust.
— Mój mąż to dostał po rodzicach i zawsze było w rodzinie.
— To warte moc pieniędzy.
— O, my wiemy, co to warte! — szepnęła staruszka, a oczy jej, zapatrzone w obraz, zaszkliły się łzami.
— Więc wam jest dobrze? No, to mnie cieszy. Nie brak czego? No?
— Nie, panie.
— Cóż, święta nadchodzą. Macie jaki grosz? Co?
— Chłopcy jeszcze pensji nie brali. Wystarczy.
— Jakże? Z czegóż żyjecie? Przecie buty, koszule, mleko, okrasa, samowar widzę... Grosz codzień potrzebny. Instalacja kosztowała?
— Instalowali nas dobrzy ludzie, starzy znajomi syna, a teraz ja szyciem zarabiam. Dyzma często w nocy pracuje z mechanikiem, to mu osobno płacą. Chleb i kasza z łaski pana jest i pan ich przyodział na święta.
— Cóż, Dyzma, może marzy o wyższej posadzie?
— Dyzma, proszę pana, marzy tylko, żeby spełnić dobrze to, co mu wyznaczono. Nie poniża go podrzędne stanowisko, jak, gdyby złym był, nie podwyższyłoby najznakomitsze!
Fust się zasępił i do kuchni się wycofał.
— Kto to zbudował? — spytał, wskazując model na warsztacie.
— To Franek na gwiazdkę dla Elżuni! — uśmiechnęła się staruszka.
— Błazen ma powołanie do mechaniki. Może chcecie, abym go umieścił w warsztacie?
— Ja nie decyduję, proszę pana. Jeśli pan pyta, to Dyzma niech tem rozporządza.
— Więc to on u was jest głową rodziny?
— A jakże, panie. Czyżby był takim, jak jest, gdyby nie czuł swej powagi i obowiązku?
Fust oglądany modelik napowrót na warsztacie umieścił i rzekł, sięgając do kieszeni:
— Więc może bez Dyzmy zezwolenia pani nie przyjmie ode mnie upominku na święta?
Staruszka cofnęła się o krok.
— Nie przyjmę, panie. Dziękuję! — odparła żywo.
Fust poczerwieniał obrazą.
— No, jak sobie pani chce. Ja błazna prosić nie będę!
Kapelusz nasunął na głowę i mruknąwszy pożegnanie, wyszedł.
Całą godzinę, nim chłopcy przyszli na obiad, staruszka spędziła na rozmyślaniu, czy dobrze postąpiła. Zaraz też opowiedziała Dyzmie o odwiedzinach wuja.
Chłopak mało się tem zajął, bo się ogniście spieszył, chcąc jeszcze przed dzwonkiem napisać list w interesie czytelni do przyjaciela, Stacha Olekszyca. Franek też połykał prędko obiad, zerkając na warsztat.
— Dziękuję babuni, że nie przyjęła jałmużny od dziedzica — zdecydował wreszcie Dyzma — Jeśli to gratyfikacja za dobrą służbę, niech mi ją da publicznie w kantorze. A tak, ukradkiem, to jakby nas się wstydził, lub ukrywał przed dyrektorem. Poco nam to?
— A mój młyn chwalił! — uśmiechnął się Franek.
— Chwalił i pytał, że może chcesz pracować w warsztatach.
Chłopcu zaświeciły oczy, ale nim odpowiedział, spojrzał na brata pytająco.
— Znowu zmiany! — rzekł Dyzma. — Co kilka miesięcy nowa nauka, nowy fach. I czemże ty będziesz w ten sposób? Ja sam widzę, że cię maszyny nęcą, ale ten rok w ślusarni wzmocni ciebie i ze szczegółami obznajmi. Pocierp, Franku!
Ostatnie słowa powiedział z serdeczną prośbą, a za całą odpowiedź brat go za szyję objął i uścisnął.
Elżunia wpadła w tej chwili, w ręce klaszcząc, i skacząc jak ptaszek.
— Dostałam od panny Balcer Mickiewicza cały tom! — wołała, pokazując każdemu książkę.
— I dlatego nas nie pocałujesz! — upomnieli się obaj bracia jednocześnie.
Rzuciła się na szyję Dyzmie i całowała w oczy, w policzki, w usta, ocierając się o niego i tuląc, jak młode kocię; potem objęła wpół Franka i dała mu jabłko, wreszcie przypadła do kolan babki, szczebiotem i śmiechem napełniając całe mieszkanie.
— Wie babcia, pan Józef Balcer był dzisiaj na mojej lekcji i nawet mi podpowiadał.
— Czemuż on dzisiaj świętuje? — zagadnął Dyzma.
— Bo niezdrów. Powiedział mi, żem ładna. Czy to prawda, babuniu?
— Nie uważałam. Alboż ładność coś warta? Głupi tylko nią się cieszą.
— Więc pan Jóżef mnie pocałował potem, a panna Balcer za to go wygnała.
— Pozwalaj się całować, pozwalaj! — rzekł Dyzma. — Zaraz ci wąsy wyrosną, będziesz dopiero ładna.
— Ja też nie pozwalałam i rzuciłam na niego zeszyt, a potem zaraz wymyłam twarz mydłem. Ja nie chcę, żeby mi wąsy — rosły, ani żeby mnie pan Józef całował.
— A któż? Pewnie Janek Skowroński? — śmiał się Dyzma.
— Eh, nie! — rzuciła lekceważąco.
— Dyzma! — upominała babka.
Chłopak zrozumiał wymówkę i zabrał się do pisania listu, ale Elżunia nie umiała kryć swych sympatyj i oświadczyła:
— Jabym chciała, żeby mnie pocałował sam dyrektor. Ja się go wcale nie boję!
— Dyrektor? — tonem najwyższego zdumienia powtórzył Dyzma, przestając pisać. — A ty za co tak polubiłaś dyrektora?
— Bardzo go lubię, bardzo. On zawsze taki smutny, i nikt go nie lubi. On babuni nie ma, braci nie ma, on bardzo biedny!
Dzwonek się rozległ, i chłopcy wybiegli śpiesznie. Cały dzień jednak Dyzmę śmiech ogarniał, ilekroć wspomniał zwierzenia Elżuni. Ubawiło go to niesłychanie...
Nadeszła wreszcie gorąco oczekiwana Wigilja.
Fabryka była jeszcze w ruchu, ale czuć się dawało rozprzężenie świąteczne po gwarze, panującym wszędzie. Połowa warsztatów była niezajęta, kobiety pozostały w domu.
Pani Kryszpinowa, chcąc być swobodniejszą, wyprawiła Elżunię na lekcję.
Dziewczynka usłuchała, ale szła, płacząc, ociągając się, marudząc.
Naturalnie spotkała dyrektora na ścieżce, ale ani mu dygnęła, ani spojrzała, pogrążona w swej rozpaczy i łzach.
Pierwszy raz widział ją w takiej żałości, a przywykł do towarzystwa.
— Czego płaczesz? — zagadnął.
— Bo babunia kazała iść, a ja lekcji nie umiem, i dzisiaj święto! — odparła, chlipiąc.
— To wstyd lekcji nie umieć.
— Wstyd, ja wiem! — szlochała dalej.
— Czemuś się nie uczyła wczoraj?
— Bo Dyzma mi bajki opowiadał, więc zapomniałam.
— Jak ci na imię? — spytał, biorąc machinalnie do ręki warkocz jej długi i ciężki, koloru matowego złota.
Zdało mu się, że dotyka splotu jedwabiu.
— Jaka ona będzie piękna! — pomyślał.
— Elżunia mnie wołają, ale na zeszycie piszą: Elżbieta Kryszpinówna — odparło dziecko, ciężko wzdychając.
Po chwili spytała:
— A panu jak na imię?
— Rudolf! — odparł, uśmiechając się mimowoli.
— Pan się tak nazywa, jak ten cesarz, co księdza na swego konia wsadził. Ja umiem te wiersze.
Odzyskała żywość i przestała płakać.
— Ten cesarz był bardzo dobry, a potem był strasznie potężny i panował. Pan wie?
— Wiem.
— To czemuż pan zawsze smutny?
— Bom nie cesarz.
— A panby chciał być cesarzem?
— A pewnie.
— To ja będę w pacierzu prosić, żeby pan został cesarzem.
— Doprawdy? To się nie gniewasz na mnie, żem ci niegdyś nie dał saneczek?
— Nie. Żeby pan mógł, toby dał. A saneczki mam. Zrobił mi Janek Skowroński.
Rozmowa się urwała na ganku farbiarni.
Pozostała po niej na twarzy Rudolfa smuga łagodności, która się nawet odbiła w jego głosie i humorze, ku wielkiemu zdumieniu Władka Skina.
Obejrzał robotę i łaskawie ich uwolnił przed oznaczonym czasem do domu.
Potem wyszedł na ganek i rozglądając się, stał chwilę, rachując, czy w ostatniej zaprawie dodano dostatecznie indygo, czy też Skin zrobił omyłkę. Ostatnie sztuki w suszarni nie podobały mu się wcale a wcale.
Nagle drzwi Balcerów otwarły się z trzaskiem, i na ganek wybiegła Elżunia rozpromieniona, śmiejąca, przeistoczona szczęśliwością.
W ręku trzymała za cztery rogi chusteczkę, z której wyzierały czerwone jabłka. Na progu się potknęła, upadła, i jabłka potoczyły się na wszystkie strony w śnieg.
Zerwała się zaraz, trąc stłuczony łokieć i zaczęła zbierać swe skarby, składając napowrót do chustki u nóg Rudolfa.
— Nie było lekcji! — pochwaliła się, podnosząc nań figlarne spojrzenie, jak do powiernika. — Panna Balcer pokazywała mi, jak szyć na maszynie, potem wydałam tylko wiersze i dała mi jabłek. Takie śliczne!
Pan dyrektor, który chleb Dyzmy rozdeptał, teraz: się schylił i zebrał ze śniegu parę jabłek.
— Będzie ci wesoło w święta! — rzekł.
— O bardzo! Ale ja jeszcze panu nie powinszowałam.
— Czegóż mi będziesz życzyła?
— Żeby pan był szczęśliwy, i zdrów, i nie smutny. Żeby panu Bóg był łaskaw i żeby pana ludzie kochali! Żeby panu było bardzo, bardzo dobrze!
Skończywszy swą tyradę, wybrała najczerwieńsze jabłko i podała mu.
— To dla mnie? — spytał.
— Dla pana. Bardzo smaczne!
Zeszli z ganku i wracali jedną drogą.
Rudolf po chwili namysłu zabrał się do jabłka. Przypomniał sobie Adama w raju i uśmiechnął się. Jego malutka Ewa dreptała obok, patrząc z przyjemnością, jak jadł jej dar.
— Nie żałujesz? — zagadnął.
— Nie żałuję nic dla tych, których kocham! — odparła z przekonaniem.
— Więc mnie kochasz?
Skinęła poważnie, potakująco główką.
Zdziwiło go niezmiernie to wyznanie. Od czasu, jak był człowiekiem, nie słyszał nic podobnego. Zimne jego oczy spoczęły na dziecku, a nieruchome rysy zabarwiły się lekkim rumieńcem.
— I za cóż ty mnie kochasz? W domu u ciebie pewnie mnie nienawidzą.
— W domu, jeśli kto z gości powie co na pana, to Dyzma zaraz się gniewa. O, i oni pana kochają, ale ja najwięcej, bo pana codzień widzę i zawsze pan smutny. Dlaczego?
Zamyślił się i po chwili rzekł:
— Bo u mnie w domu niema Elżuni, któraby mnie kochała i szczebiotała.
Pokiwała z porozumieniem główką.
Dochodzili do młyna. Zatrzymał się.
— No, do widzenia, Elżuniu! Baw się dobrze w święta! Nieprędko się spotkamy.
Pochylił się ku niej i pocałował w uśmiechnięte usteczka, potem prędko odszedł do kantoru.
Kasa była dnia tego w oblężeniu i wszyscy urzędnicy podwójnie zajęci. Nie poszedł na obiad; szereg fabrykantów był, zda się, bez końca. Nareszcie przed wieczorem mógł się Rudolf uwolnić do domu.
Jedyny to był dom w całej osadzie, w którym ten dzień niczem się od innych nie różnił. Nie było tu tradycyjnej wieczerzy na sianie, ani życzeń dorocznych; panna Tony, jak zwykle, szynkowała nabiał w mleczarni; Fust, jak codzień, wertował handlowe gazety.
Rudolf, zmęczony, wyciągnął się wygodnie w fotelu i w milczeniu rachował dzienny obrót fabryczny. Miał lat dwadzieścia sześć i od pięciu już lat pracował jak machina. Ojciec jego, bogaty przemysłowiec w Łodzi, zbankrutował, gdy on liczył zaledwie lat ośmnaście, i kształcił się w politechnice w Dreźnie. Matka uratowała z krachu dwakroć sto tysięcy, które razem ze swą ręką powierzyła Fustowi.
Fust pieniądze ulokował na swej fabryce, rozszerzył ją, wydoskonalił, zaopatrzył w machiny najnowszego systemu, administrował znakomicie. Gdy Rudolf, skończywszy studja, objął jej zarząd, nie było na Holendrach grosza długu i sto tysięcy żelaznego kapitału.
Stan to był świetny i fundusz olbrzymi, ale nie Rudolfa jeszcze. Owe dwakroć sto tysięcy była to suma posagowa matki, i ona ją na własność przekazała mężowi. Była to jej zemsta nad dziećmi, które okazywały otwarcie niechęć za jej powtórne małżeństwo.
Rudolf tedy nic nie posiadał oprócz swej pensji dyrektorskiej, wynoszącej trzy tysiące rubli, i nadziei na przyszłość.
Był to cios dla niego straszny, czuł się nędzarzem. Dla nadziei przecie pozostał w Holendrach, opuścił kraj, stosunki, rodzinę, poddał się pod władzę ojczyma. W takich warunkach kiedyż miał kochać i kogo? Jakie mógł zachować ideały? Marzył o jednem — o śmierci Fusta, któraby go wyzwoliła. Wtedy sprzedałby Holendry i wyniósł się do kraju, między swoich.
Tymczasem rachował Holendry za swoje i utrzymywał w stanie kwitnącym, całą myślą i duszą oddany cyfrom i interesom.
Rozkoszą jego był bilans roczny, odpoczynkiem rzadkie wycieczki do Łodzi lub Prus, gdzie rachował znowu, oglądał fabryki, układał na przyszłość miljonowe obroty.
O siostrze nie myślał nigdy inaczej, tylko jako o wspólniku, któremu kiedyś przy likwidacji Holendrów, lub w razie zamęźcia wypłacić trzeba będzie wkład. Rachował na to odsetki od matczynego kapitału, którego nigdy za własność Fusta nie uważał. Fust wprawdzie pieniądze te brał do siebie, ale Rudolf wiedział, że ich nie traci, tylko lokuje po bankach. Znajdą się w swoim czasie.
W ten sposób rok za rokiem upływał, a stary fabrykant trzymał się krzepko. Stosunek jego z pasierbami, zrazu zimny i jawnie niechętny, złagodniał z biegiem czasu, niecierpliwość ich stępiła się jak ostrze, pogodzili się z losem i długiem oczekiwaniem, przywykli jedno do drugiego.
Doszło to tego, że Rudolf wręcz planami swemi podzielił się z Fustem, radząc sprzedać Holendry i wynieść się do Łodzi lub Wrocławia.
Ale stary był oporny.
— Mamy 25% — mówił. — Poco szukać lepszego? Mnie nie czas rozpoczynać, zżyłem się z tym kątem. Tobie, jeśli nudno, czemu się nie żenisz?.
— Nie mam czasu! — odpowiedział obojętnie Ulm.
— Masz rację. Pierwsza fortuna, potem żona. To po kupiecku solidnie. Tony co innego. Tej długo nie trzymajmy na składzie. Bardzo jestem za Maxem Obermannem.
Był to zdeklarowany konkurent panny Tony, daleki jej krewmy, wspólnik fabryki perkalów.
— Niech sobą się rozporządza wedle woli. Obermann trudny w interesie i potrzebuje pieniędzy.
— To ją wyposażymy. Lepiej za mego życia, niż potem. Zobaczysz.
Ale panna Tony odmawiała Obermannowi, gdyż nie widziała potrzeby ryzykować swego posagu w perkale. Marzeniem jej był kupiec solidny, któryby kapitału nie potrzebował. Panna Tony chciała mieć bankowe bilety i trzymać je w biurku. Był to ostrożny gust kobiecy.
Pieniądze, interesa, cyfry pozbawiły tych dwoje, brata i siostrę, młodości, uczuć, ideałów, i zamknęły przed nimi wiele, bardzo wiele bram, których złoto nie otworzy, a po za któremi leżą skarby bez pozycji na giełdowej cedule.
I upływały tak bezpowrotnie najpiękniejsze ich lata, jak karty pamiętnika, na których ludzie piszą krwią swe szczęśliwe niedole i łzawe upojenia, a oni je zastawiali szeregiem cyfr i wyrachowań dni życia ojczyma.

Znowu rok minął, dobiegał kresu. Całe Holendry jarzyły się światłem, dyszały weselem, rozbrzmiewały tysiącznemi okrzykami i śmiechem. Tylko w pałacu było monotonnie, szaro, powszednio. Po wieczerzy Rudolf wyszedł, pożegnawszy siostrę i ojczyma.
Zwykł on był w uroczyste święta osobiście sprawdzać porządek i bywał dla stróżów podwójnie surowy, wiedząc, że rozbawione i nietrzeźwe mrowie dopuszcza się wszelkich nieostrożności i nadużyć.
W osadzie bawiono się w najlepsze. Gromadki się snuły od domu do domu, gwar panował jak w ulu, słychać było turkot wielu wozów i bryczek, które odjeżdżały na Pasterkę do oddalonej o mil parę parafji.
Noc była wyiskrzona mroźna i cicha. Głos daleko szedł w czystem powietrzu, i na całą osadę rozlegała się kolęda, z którą śpiewacy przyszli najpierw do starej babki Kryszpinów. Oddawali jej tę cześć urzędnicy najwyżsi w fabryce, którzyby do pałacu nie chcieli, czy nie śmieli wstąpić, a za pieniądze nie śpiewali nikomu.
Rudolf zauważył to i skręcił w przeciwną stronę, do magazynów, obór i stajni.
Stróże byli na swych stanowiskach, klnąc w duchu służbę i dyrektora.
Stamtąd Rudolf obszedł mieszkania kawalerskie, doszczętnie puste; szpital, rozjaśniony jedną lampką, pełen gorączkowych stękań i jęków; folusz, w którym nigdy nie świętująca rzeka szumiała monotonnie, farbiarnię i płuczkę, cuchnące zdaleka — i znalazł się w końcu rewizji przy starym młynie.
Śpiewacy kolędowali teraz u Skina, na drugim końcu osady; tu, nad rzeką, było pusto i cicho.
Rudolf przechodząc, zajrzał w okno. Co też porabia dziecko, które pierwsze powiedziało mu, że go kocha? Może z braćmi bawi się u znajomych?
W pierwszej izbie było pusto. Bielał stół, sianem usłany, na którym teraz kotek się oblizywał i mył naprzemian. W drugiej izbie nie było Elżuni i Franka. Musiała ich kolęda zagarnąć z sobą. Na zydlu pod ścianą siedziała staruszka odświętnie ubrana, w żałobnym czepku, z książką nabożną w ręku.
U jej nóg na ziemi siedział Dyzma, z głową ku niej wzniesioną, zapatrzony, zasłuchany.
Tysiące gorących wrażeń ożywiały jego twarz myślącą i skupioną, a ona coś mu wykładała, uczyła, tłómaczyła, opromieniona wielką słodyczą i mądrością.
Blask, odbity od srebrnych ram i złocistej szaty obrazu, łamał się na tych dwóch twarzach, nadawał im coś nieziemsko delikatnego.
I usłyszałby Rudolf wiele nieznanych sobie rzeczy, gdyby u tego okienka pozostał. Ale on na widok nienawistnego sobie młodzieńca prędko się usunął i odszedł, uważając swą rewizję za dokonaną.




IV.

Po dwóch dniach gwarnych i swobodnych fabryka powstała znowu do pracy.
Dzwonek zajęczał posępnie w szarym, zimowym świcie; senni, znudzeni, poczęli płynąć robotnicy i rozpełzać się bez ochoty po gmachach. Starszyzna spóźniała się, majstrowie wcale się nie kwapili, młodzi oficjaliści ziewali. Sala warsztatów zapełniała się powoli, nikt nie miał ochoty rozpoczynać roboty, gawędzono o świętach i różnych wypadkach.
Dyzma stawił się pierwszy, jak zwykle, i czekał na swego majstra, gawędząc z tkaczmajstrem Wernerem około popsutego warsztatu.
— Mówię wam, panie Kryszpin, chodźcie do mnie za pomocnika! — namawiał go Niemiec. — Za parę lat wyjdziecie na majstra.
— I poco mi to? — uśmiechnął się chłopak.
— Jak to? Dla wszystkiego! Stanowisko inne, no i grosz inny... Ja biorę 500 rubli, a gdzieindziej brałbym więcej, alem tu przywykł.
Dyzma ręką machnął.
— Nie chcę ja, panie Werner, ni stanowiska, ni grosza. Wielkie pieniądze — wielki ciężar, obowiązek i robota. Małe pieniądze — małe potrzeby i swoboda. Teraz mi dobrze wśród was tutaj, i nawetbym się z panem Fustem nie zamienił.
— A co będzie, gdy on wam fabrykę zapisze? — zaśmiał się Niemiec. — Po sprawiedliwości tak być powinno, i po zasłudze też.
— Uchowaj mnie Boże od tego! — wzdrygnął się chłopak szczerze. — Tobym chyba uciekł!
— Tak wam się zdaje. Mybyśmy was trzymali gwałtem! No, czy będzie też co z tego projektu akcyjnego sklepu? — zagadnął ciekawie.
— Ciężko idzie i — pokręcił frasobliwie głową Dyzma. — Wczoraj u Balcerów tom dowodził do schrypnięcia i dwa arkusze cyfr napisał. Niby w zasadzie każdy przystaje, ale gdy przyjdzie do pieniędzy, boją się ryzykować — nie wierzą nikomu, nie widzą zdolnego administratora, boją się Żyda, boją dyrektora.
— A wy nie będziecie administratorem?
— Nie mogę.
— Czemu?
— Ot, doprawdy czasu brak. Wieczory mam zajęte nauką brata, książkami, własnem czytaniem. Powtóre babka mi nie pozwala za wiele brać na głowę; powiada, że wszystko obrobię niedostatecznie, i wreszcie — zawahał się — może nie zostanę tutaj długo.
Werner aż skoczył.
— Co? Opuścicie Holendry? — zawołał przerażony.
— Jabym został, bo mi już nie pora się uczyć... i nie chcę i nie mogę, mając dziecko i babkę do utrzymania, ale Franek! Chłopiec marzy o nauce, zdolność ma, nie mam prawa go zaniedbać. Musi się kształcić. Onegdaj miałem list od przyjaciela z Warszawy, tego Olekszyca, który nam książki przysyła. Poznaliśmy się u pana Schulza. Ja smarowałem machiny, on był podrzędnym ślusarzem, chociaż miał patent na technika. Pracował, byle żyć, bo nigdzie posady nie dostał. Teraz i jemu los się uśmiechnął. Dostał miejsce w Rydze, w fabryce machin i nas za sobą wzywa. Franek pod jego ręką wyjdzie na zdolnego mechanika, a mnie też miejsce daje w zarządzie.
— Świetnie, świetnie! — zamruczał Werner.
— Otóż gdy chłopiec list przeczytał, to jakby z radości oszalał. Babkę po nogach całował, mnie za szyję obejmował: „Jedźmy i jedźmy!“ Mogęż ja wbrew może jego powołaniu stawać? Babka zgadza się jechać.
— Owszem — rzekł Werner. — Franek ma rację, tutaj krzywdzą go umyślnie, ja wiem! Krzywdzą i was, prawda, każdy to widzi. Franek niech jedzie, ale spytajcie, czy was puszczą? Oto sęk!
Zaśmiał się wyzywająco, wziąwszy się w boki.
— Jak to nie puszczą! Kto? Pan Ulm? Ten mi jeszcze za to gratyfikację da! — odparł ze smętnym uśmiechem Dyzma.
— Kto? My! — rzekł tkaczmajster. — A nas jest trzy tysiące!
Kryszpin spojrzał na niego, poczerwieniał, oczy mu zabłysły, ale nie znalazł wyrazu odpowiedzi.
W tej chwili mechanik wszedł i rozmowa się urwała.
Mechanik był zły i przepity. Począł z góry burczeć na Dyzmę, dlaczego bez niego nie rozpoczął rewizji.
— Tobie w głowie spółki i akcje, a nie machiny. Mógłbyś przecie mnie starego wyręczyć i trochę się rozejrzeć po transmisjach.
— Niech pan na akcje nie wymyśla, bo przecie sklep swój będziemy mieli i sporo oszczędności.
— Róbcie, róbcie! Ja się podpiszę, jeśli na mój udział wkładu przyjmiecie połowę dzieci. Mam ich siedmioro — cały majątek.
— Przyjmiemy. Panna Emma i Anna będą sklepowemi, Fryc będzie na posyłki Ernest będzie towary woził z kolei, a żebyś pan i żonę dał, toby była gotowa kasjerka. Trzymam pana za słowo.
Mechanik się udobruchał i śmiał się.
— To ja ciebie trzymam za słowo! Pamiętaj, jak mnie co złego spotka, dzieciskom i kobiecie nie dasz zginąć!
— Nie damy, pewnie, ale niech pan zdrów żyje i pracuje z nami! — odparł chłopak z uśmiechem.
Robotnik wezwał ich w tej chwili do sąsiedniej sali, gdzie blok zgrzytał i zahaczał się nieprawidłowo. Mechanik obejrzał machinerję i kazał podać drabinkę.
— Może zatrzymać ruch? — spytał Dyzma, zaniepokojony szalonym obrotem zębatych kół i walców, pomiędzy które wciskał się gruby Niemiec.
— Nie trzeba. Jedną szrubę zakręcę i będzie fein, Podaj-no klucz!
W chwili, gdy Dyzma rozkaz uskuteczniał, tuż za nimi rozległ się głos dyrektora ostry i podniesiony:
— Miller! Znowu dziesięć warsztatów próżnuje. Co wy sobie myślicie z taką opieszałością? Tkacze progi mi obijają, ze skargami.
Jeszcze nie skończył, gdy rozległ się zduszony krzyk Millera, zgrzyt machiny i nagle z drabiny zwalił się na ziemię mechanik i rozprysła się na wsze strony krew.
Dyzma przesunął pas na ślepe koło, ale już było po wszystkiem. Dwa zębate koła uchwyciły Millera za kark, zdławiły i wyrzuciły precz bez ducha.
— Wody! Doktora! O Jezu! Już go niema! — rozległy się bezładne głosy, zamęt, bieganie.
Dyzma głowę rannego podniósł i wodą zlewał. Niemiec oczy otworzył, spojrzał osłupiałym wzrokiem, kilka razy się wyprężył i skonał.
Nie upłynęło i pięciu minut od chwili, gdy z pomocnikiem o swoich dzieciach żartował...
Rudolf kazał gapiów siłą rozpędzić, po nosze do szpitala posłał i zaczął umarłemu wymyślać.
— To pijaki, hultaje! Pewnie był nietrzeźwy, co? — spvtał Dyzmy.
— Był trzeźwy! — odparł chłopak, blady jak ściana, trzymając wciąż na kolanach głowę zmarłego.Nieszczęście się stało, ale i pan niech drugi raz nie krzyczy na człowieka, który w takiem niebezpiecznem miejscu się znajduje, wiedząc, jaką grozą dla każdego tutaj jest głos pana.
Rudolf pobladł, zimne jego oczy zamigotały złością i obrazą.
— Ty śmiesz twierdzić, błaźnie, żem ja winien! — wyrzuci! zdławionym głosem.— Są świadkowie przecie na szczęście!
— Pan nie winien! — odparł Dyzma. — Ja pierwszy zaświadczę. Tylko się Miller zląkł głosu pana!
Wtem lament powstał okropny. Przybywała Millerowa z dziećmi. Jęk, szlochanie, wycie napełniło salę, udzielając się obecnym. Dyzma uszy dłońmi zakrył, Rudolf usunął się, i spotkawszy u drzwi Fusta, jął mu wypadek opowiadać, wskazując zębate koło.
Przybył też doktor, ludzie z noszami; podjęto pokrwawione zwłoki, od których przemocą odrywano wdowę i dzieci.
Tłok się rozstępował, czyniąc miejsce, milknąc i odkrywając głowy.
— Na miejsce! — zabrzmiał głos Rudolfa.
— Ra miejsce! — powtórzyli dozorcy i majstrowie.
— Zakładaj pas! Ruszaj!
Zębate koło puściło się w swój wściekły ruch. Przez chwilę jeszcze krew z niego ściekała do powstałej na podłodze kałuży.
Dyzma patrzał odurzały, gdy go zbudził rozkaz dyrektora:
— Cóż tam stoisz? Blok zgrzyta! Marsz, przykręć tę szrubę.
Chłopak popatrzał na niego wahająco. Ulm się roześmiał szyderczo.
— Tchórzysz! Wy wszyscy, co czujecie się powołani do wyższych celów i gadacie wiele o obowiązkach i ofiarności, jesteście najpodlejszego gatunku tchórze i oszusty! Podaj mi klucz i trzymaj drabinę!
Ale Dyzma, blady z obrazy, klucz podjął i począł wstępować na drabinę.
Rudolf za kołnierz go wziął i odrzucił, wyrwawszy klucz z rąk.
— Ustąp! To nie twoja robota!
Wszedł na drabinę spokojnie i bez mrugnięcia wsadził głowę w to straszne miejsce — między czerwone jeszcze od krwi zęby koła i blok zluzowany. Niekiedy w szalonym swym pędzie zęby muskały jego włosy, gorący prąd powietrza owiewał mu twarz.
— Podaj młot! — krzyknął do Dyzmy.
Ten się nie poruszył. Stał z oczyma wbitemi w dyrektora, z ręką na regulatorze pasa.
— Młot!
Na głos rozkazujący któryś z robotników podał narzędzie. Wtedy Rudolf się o włos przechylił, aby uderzyć szrubę, i w tej chwili zęby koła chwyciły go za kołnierz paltota.
— Herr Jezu! — wrzasnął Fust, ukazując się w progu. — Kryszpin — pas!
Dyzma regulator przesunął i porywając drąg żelazny, zasadził go między szprychy najbliższego bloku. Drąg prysnął na pół, ale i ruch ustał natychmiast.
Wtedy chłopak na ręce uchwycił usuwającego się z drabiny dyrektora.
Zęby urwały już kołnierz, poszarpały plecy paltota, cała skóra z szyi była do krwi starta, i Rudolf był jakby odurzony. Nie upadł jednak, ale jedną ręką wsparł się na ramieniu Kryszpina, a drugą za kark się pomacał.
Fust podał mu wody.
Wypił i oprzytomniał. Spojrzał w górę, potem na Kryszpina, i trochę zmienionym głosem rzekł:
— Widzisz teraz, że mój krzyk Millera nie zgubił. Tam niema miejsca w czasie ruchu machiny.
— Jesteś szaleniec! — wołał Fust, jeszcze blady ze strachu. — Gdyby ten chłopiec drągiem nie zahamował machiny, byłoby z tobą, jak z tamtym nieszczęśliwym.
Rudolf rękę z ramienia Kryszpina zdjął i począł kark swój chustką okręcać. Zaśmiał się szyderczo:
— Tak ojciec myśli. Ano, to może ci życie zawdzięczam, panie Kryszpin, i mam podziękować, chociaż mniej je cenię, niż ty swoje.
— Moje życie do mnie nie należy, abym je narażał bez potrzeby rzetelnej! — odparł Dyzma, zbierając po ziemi narzędzia.
Wyprostował się hardo i dodał:
— Nazwał mnie pan tchórzem i ubliżył. Rad byłem za to odpłacić panu po swojemu. A podziękuje mi pan, jeśli będziemy obaj w rzetelnej potrzebie.
Wszedł na drabinę i po chwili doprowadził do porządku zgrzytający blok.
Robotnicy tymczasem zmywali kałużę krwi, wróciło wszystko do zwykłego porządku, tylko tam w domu roboczym rozlegały się wycia i jęki Millerów osierociałych, a w stolarni heblowano śpiesznie deski na trumnę.
Fust z Rudolfem wrócili do domu.
Młodzieniec cierpiał dotkliwie, chociaż się do tego nie przyznawał i swobodnie rozmawiał z ojczymem:
— Cóż? Prosty wypadek! Śledztwo się odbędzie dla formy. Turski młody zajmie miejsce Millera.
— A wdowa i dzieci?
— Niech chodzą do warsztatów. Czworo może zarabiać. Nie możemy przecie karmić darmozjadów, dlatego, że stary pijak samochcąc szukał śmierci.
— Kryszpin dzielnie się sprawił.
— Tak. Tylko, mi na wstępie dawał moralne nauki, żebym nie krzyczał, mówiąc do robotników. Byłbym go obił w innej chwili, i sądzę, że do tego dojdzie.
— Tak, to harda sztuka, ale zakładając drąg, ryzykował, że i jego wciągnie. Ot, ta stara Kryszpinowa wyhodowała mu tęgie rogi! Zresztą sprawia się wzorowo. Nie prawdaż?
— Tak, tylko nam całą fabrykę zbuntuje.
— Co znowu! Boisz się go?
— Ja? — oburzył się Rudolf. — Rozdepczę stu takich Kryszpinów! On jeszcze nie zna kaprysów tłumu. Opamięta się, gdy pozna na własnej skórze. Tymczasem niech się łatwą władzą nacieszy. Będzie kiedyś inny!
Opatrzył sam sobie skaleczenie i ruszył do kantoru.
Fabrykę całą wypadek przygnębił. Nie słychać było zwykłej swobody i gwaru. Mówiono tylko o jednem wciąż, komentowano nieszczęście, ubolewano nad sierotami, wieczorem tłumy nawiedzały zwłoki.
Na pogrzebie, który się odbył nazajutrz wieczorem, stary Werner, pełniący u Niemców obowiązek pastora, przemówił rzewnie do zebranych, opiece fabryki polecając wdowę i sieroty, gdyż już wiedziano z kantoru, że zapomogi nie dostaną.
Były szemrania ciche, były wymowne milczenia. Millerowa dotąd nie zarabiała na życie, i za późno jej będzie zaprzęgać się do ciężkiej warsztatowej pracy. Dzieci były w połowie drobne i niezaradne, najstarszy chłopiec suchotnik.
Powracając z pogrzebu, Dyzma szedł zamyślony obok Balcera, słuchając tych wszystkich uwag i nie wtrącając słowa.
— Cóż ty — myślisz? — spytał go stary kasjer! — To zgroza! Zbogaci się bardzo pan Fust, krzywdząc wdowy i sieroty! Ot nauka dla nas, żeby pieniądze trzymać i zbierać! Dziś Millerom, jutro naszym rodzinom nędza zajrzy przez okno, i mojej starej i dzieciom każą iść do warsztatu!
— Pana Fusta sądzić, nie nasza rzecz. Próżne gadanie i gorycz tylko w sobie wytwarzamy. Raczej, jak Werner mówił, w opiekę wziąć sieroty, byt im obmyślić.
— Cóż radzisz? Składkę?— ktoś zagadnął.
— Składka to złuda, jałmużna, nie opieka. Tu trzeba gruntownej pomocy, dać im do rąk kapitalik, by sobie coś obmyślili, albo dać chleb do rąk.
— Kapitalik! — zaśmiał się ironicznie Szuster folusznik. — To chyba rozbijemy kasę pana Balcera w kantorze.
— Czemu? Można mieć zaraz dwa tysiące rubli — odparł Dyzma, podnosząc głowę.
— Jak? — spytali wszyscy ciekawie.
— Podziękować za bal, a poprosić o pieniądze.
Nastała chwila zdumienia, i wnet hałaśliwe okrzyki za i przeciw.
— Zwarjowałeś! Córki i synowie nas ukamienują, a i ciebie też!
— Spróbuj namówić do tego tłum! Rozdepczą cię...
— A jednakże to jedyny sposób. Bez balu obejść się można. Tyle biedy!
Tu magazynier Miciński rzekł decydujące słowo:
— Wymyśl inny figiel, Dyzma, bo magazyn już pełen wódki, piwa, wina, mięsiwa, a pieczywa już rozpoczęte. Pan Ulm już pieniądze wydał.
— Aaa! Szkoda! — zawołali teraz unisono.
Szli znowu, hałaśliwie dysputując, aż gdy wkraczali w obrąb fabryki, Dyzma rzekł
— Gdyby nasza oberża i sklep doszły do skutku, Millerom dalibyśmy posadę i chleb. Tymczasem muszą iść do warsztatów.
Na to rozległo się milczenie, aż Schuster się odezwał:
— Wstąp-no do nas, Dyzma! Nam ta myśl w głowie tkwi, i żeby pan Balcer chciał administratorem być, tobyśmy może przystali.
— Nie dam rady, nie dam rady. I pan Ulm co na to powie! — bronił się stary kasjer. — Żeby mi Skin pomógł, czy Miciński... A zresztą kto się ośmieli z tą propozycją przed dyrektorem wystąpić? Ja nie chcę!
— To się obmyśli, byle plan był pewny. Wstąpcie, wstąpcie do nas! — wołali Niemcy, którzy z powodu ciągłych dotychczasowych niezgod i swarów mieszkali osobno, daleko od Polaków, w ogromnym dwupiętrowym gmachu, nieopodal oberży.
Teraz zmieszani razem, poszli jedną drogą do najobszerniejszego mieszkania Schustra, rozprawiając zgodnie o wspólnej sprawie, i przegawędzili kilka godzin w przykładnej zgodzie i jedności.
Musiało stanąć coś pewnego, bo rozchodząc się po domach, żegnali się:
— Więc tedy nazajutrz po balu!
— Tak, i my Niemcy, na pierwszy ogień!
— A wy opiszcie wszystko szczegółowo!
— Dobranoc, dobranoc!
Dyzma przeprowadził Skina i Balcera i ostatni do domu powracał.
Zastał babkę, szyjącą w drugiej izbie przy lampie; rodzeństwo już spało. Staruszka spojrzała na niego serdecznie, a gdy się do jej kolan osunął, pogładziła po zwichrzonych złotych włosach.
— Gdzieś tak długo bawił? Takiś zgrzany! — rzekła, ocierając mu pot z czoła.
— Byliśmy wszyscy po pogrzebie u Niemców. Taka śliczna była zgoda! Sklep i oberża już postanowione. Takim rad, takim szczęśliwy, że nie opowiedzieć!
— Dobrze zatem, że rychło wyjeżdżamy, bo ten sklep i oberża będą dla ciebie wielką goryczą.
— Dlaczego? Babunia myśli, że nie dałbym temu rady? Administruje Balcer i Skin.
— Ja się o ciebie boję. Młodyś i gorący i wierzysz. Dotąd kochano tylko ciebie, teraz przyjdą zazdrości, niechęci, krytyka.
— Za co?
— Za to, że myślisz i działasz, że nad tłum wyrastasz, żeś dobry. Codzień drżę o ciebie teraz, by cię powodzenie nie uczyniło, pysznym, potem drżeć będę, że cię tem straszniej niesprawiedliwość połamie i staniesz się, jak wszyscy ludzie. A ja cię nie wychowałam, byś był taki jak inni!
— Ja też babuni zawodu nie zrobię nigdy! — szepnął gorąco chłopak.
— Myślałam, że będziesz jak ojciec, cichy, ofiarny pracownik wśród ludzi, marzyciel i zamknięty w sobie sługa Boży. Aleś ty inny, matka ci dała swą duszę gorącą, swą żądzę czynu i zapał do ofiar bezmiernych. Ty musisz działać, musisz myśleć, musisz tworzyć i będziesz cierpiał okropnie!
— Ja się, babuniu, cierpienia nie lękam. Ja nie chcę tylko wstydu znać i pragnę zostawić po sobie na ziemi imię czyste i ślad dobrej pracy.
— Oby ci Bóg to dał! Jednakże pamiętaj, że ziemia jest gościńcem, a życie krótką chwilą. Może cię śmierć oderwać w pół drogi, w pół pracy. Niechże cię nie zgasi z duszą niegotową, z sumieniem niespokojnem. Dobre imię u Boga mieć powinieneś i nie znać przed Nim wstydu.
Chłopak podniósł ku niej oczy i chłonął z przejęciem naukę, a ona, odsunąwszy robotę, wzięła ze stolika starą, wytartą książeczkę i otworzywszy, jęła czytać zcicha:
„Bracia, nie wiecie, iż ci, którzy w zawód biegają, acz wszyscy bieżą, ale jeden zakład bierze? Tak biegając, abyście nagrodę otrzymali. A każdy, który się na placu potyka, od wszystkiego się powściąga. A onić aby wzięli wieniec skazitelny, a my nieskazitelny. Ja tedy tak bieżę, niejako na pewno, tak szermuję, niejako wiatr bijąc; ale karzę ciało moje i w niewolę podbijam, bym snadź innym przepowiadając, sam nie był odrzucony.“
Umilkła staruszka i położywszy białe ręce na głowie chłopaka, którego była mistrzynią i powiernicą, patrzała wdal, wzrokiem od świata oderwanym, pełnym światła.
Dyzma ku niej oczy podniósł i rzekł smutno:
— Więc mój bieg o wieniec skazitelny niczem jest, za nic mi policzony będzie?
— Owszem, jeśli będziesz w duszy jeden cel na życie miał postanowiony.
— Żeby bliźnim usłużyć?
— Być chrześcijaninem!
Spuściła ku niemu oczy i ożywiając się, mówiła:
— Gdy żyli ci, którzy tę książkę pisali, łaską Bożą było zostać świętym. Teraz, po tylu wiekach, gdy czart umysły ludzkie kształci, takiejże wielkiej łaski trzeba, ażeby zostać chrześcijaninem. I wszystko, co ludzie teraz nazywają mądrością i cnotą, i poświęceniem i ofiarą — nie jest niczem wielkiem, to tylko chrześcijaństwo. I żeby ludzie zamiast nauk setek i ksiąg miljonów, tę tylko książkę czytali, mieliby na wszystko odpowiedź, na wszystko ukojenie, na wszystko naukę.
A teraz ci, którzy zapełniają ziemię i chrzest przyjęli, czy są chrześcijanami? Czy mają pojęcie, pod jaki sztandar ich chrzest wpisał, i kto jest ich wodzem i z kim walczyć mają?
Gdzież są ubodzy w duchu, i cisi, i płaczący, i pragnący sprawiedliwości, i miłosierni, i czyści, i pokój czyniący, i miłujący prześladowanie? A przecież ci tylko błogosławieni są i policzeni u Boga, do którego dziś, jutro każdy odejdzie, z ziemskiej sławy odarty, z ziemskich bogactw obnażony, od ziemskich więzów wolen. Ludziom się śmierć teraz zdaje straszna, gdy ją końcem nazywają. O ileż straszniejsza, gdy się stanie początkiem!...
— Ja się śmierci nie lękam, babuniu.
— O lękaj się, dziecko, lękaj, bo człowiek nigdy do niej nie gotów, nigdy!
— Tylko — dokończył Dyzma — odechciało mi się wielu rzeczy, słuchając babuni, i wydaje mi się, żem marny, drobny, jako kurzu atomik, i taki podły ciura swego sztandaru.
— Więc do szeregu stań i czyń, i walcz, a staniesz się mocarzem! Wieniec, który cię czeka, wart jest całego życia!
— Niech mi babunia jeszcze coś przeczyta — poprosił — i dzisiaj... i codzień!
Oparł głowę na jej kolanach i drżąc cały z gwałtowności swych uczuć młodzieńczych, słuchał:
„Żądałem, a dana mi jest roztropność; i wzywałem, i przyszedł na mnie duch mądrości; i przełożyłem ją nad królestwa i nad stolice, i bogactwa za nic miałem względem niej. Anim jej przyrównał do drogiego kamienia, gdyż wszystko złoto jej przyrównane jest trochy piasku, a jako błoto będzie poczytane srebro przeciwko niej. Nad zdrowie i piękność umiłowałem ją — i postanowiłem mieć ją miasto światłości, gdyż światło jej nigdy nie zgaśnie...“

Następnego dnia po robocie, lokaj z pałacu wezwał Dyzmę do Fusta.
Skin młody, Paweł Łysiak i Balcer, którzy u Kryszpinów spędzali wieczór, wystraszyli się tem niebywałem wezwaniem.
— Coś bardzo złego! Będą cię łajać! Może wydalą! — mówili, przeprowadzając kolegę do rogu, a potem roznosząc złowrogą wieść po domach.
Dyzma się też lękał samego siebie, swej gwałtowności wobec obelg. Wszak od wczoraj zaledwie wstąpił do szeregu wedle nauki babki.
Trochę drżący wszedł za lokajem do jasno oświetlonego gabinetu właściciela, stanął u progu, w duchu pacierz szepcząc.
Fust i Rudolf czytali gazety, panna Tony szyła. Spojrzeli wszyscy na niego, potem Fust wstał i zbliżył się:
— Cóż, pochowaliście już Millera? — spytał poufale.
— Już, proszę pana — odparł chłopak.
— No, i całą noc pogrzebową radziliście nad losem sierot, nazywając nas tyranami.
— Millerowie byli już dzisiaj przy robocie w fabryce, a przy mnie nikt na panów słowa sądu nie rzekł.
— Niby tybyś na to nie pozwolił. Jesteś naszym przyjacielem! — ozwał się ironicznie Rudolf.
— Jestem sługą, i sądzić swych chlebodawców nie mam prawa. Jeśli kto panom o mnie coś podobnego rzekł, to skłamał.
— Tak, ty wolisz pokątnie, ukośnie władzę, podkopywać. Ty-marzysz o samorządzie robotników, naczytawszy się socjalistycznych broszur, które teraz między nimi rozszerzasz w swej czytelni.
— Niech pan raczy jutro nasz katalog przejrzeć, kwity księgarni i rachunek wkładów członków. Jako żywo nic podobnego nie czytałem, ani sprowadzałem tutaj!
— Ale czytelnia jest twoja myślą?
— Tak.
— I chór?
— Tak.
— I kapela?
— Tak.
— A teraz sklep, i oberża?
— Tak.
— Dlaczegóż ukrywałeś się?
— Nigdy! — zaprzeczył Dyzma.
— A przecie nie widzieliśmy cię nigdy wśród tych, którzy przychodzili prosić naszej sankcji. Uważasz sobie za ujmę schylenie karku przed władzą!
— Schylałem karku przed każdym rozkazem i najniższą pracą. Gdyby wszyscy panów odstąpili, jabym pozostał.
— Nie mam ochoty sprawdzać twego twierdzenia. Chodzi mi o to, że widzę w tobie wroga, buntownika, człowieka wykolejonego ostatecznie. Takiego niemiło jest chlebem swoim karmić.
Dyzma chwilę milczał i pasował się. Wreszcie rzekł głosem cichym, w głębi którego czuć było gwałtowne wrzenie.
— Jeżeli pan rozkaże, odejdziemy stąd.
— Jeśli nie powrócisz do swego stanowiska, będę zmuszony to uczynić.
— Jakież jest moje stanowisko?
— Słuchać, spełniać i milczeć. Ty zaś przy lada okazji ubliżasz i rezonujesz!
Dyzma poczerwieniał, na czoło mu pot wystąpił.
— Panie dyrektorze, nie zmilczałem, to prawda. Niech mi pan raczy darować! — wyjąkał, schylając głowę.
— Powtóre, powinieneś poza robotą zajmować się tylko sobą i rodziną. Żadnemi publicznemi sprawami, ani reformami w fabryce!
— Tego uczynić nie mogę, jeśli koledzy będą wymagali przeciwnie.
— Ja z tobą nie dysputuję, ale wymagam! Fabryka należy do mnie i moja wola i rozum rządzi. Ja sam wiem, co robotnikom potrzebne.
Rudolf głowę podniósł.
— No, i zechcesz odrobić, coś wymyślił: ów sklep i oberżę. Żeby mi nie przychodzono z tem do kantoru! Ja tego nie chcę! Rozumiesz?
Dyzma milczał, bo zbyt wiele gwałtownych słów cisnęło mu się do gardła, zbyt wiele gorących uczuć i obrazów i myśli.
Fust milczenie jego inaczej zrozumiał, i przybierając znowu ton dobrotliwy, rzekł:
— Słuchaj-no, chłopcze, młody jesteś i zdolny. Możesz pójść wysoko, jeśli się nie zwichniesz. Te rojenia i zapały dla tłumu rzuć. To ci nie da karjery. Oni cię kiedyś sami zadepczą, zobaczysz. Jeśli spełnisz moje chęci, zajmę się tobą. Dostaniesz dobrą posadę, inne wynagrodzenie, wykieruję cię na człowieka. Los będziesz miał zapewniony i kiedyś sam śmiać się będziesz ze swej teraźniejszej głupoty.
O uszy Dyzmy obietnice te i świetności obijały się bez żadnego wrażenia. I dawniej natura jego była egzaltowaną, teraz miał wstręt do tego wszystkiego, co mu Fust obiecywał, czem go myślał ostatecznie przekonać. Był jak rycerz świętego Graala, któregoby nęcono skarbami z Tysiąca i jednej nocy. Otrząsnął się z tak widocznem lekceważeniem, że aż Fust przestał mówić.
— Dziękuję panu, ale ja tego nie chcę. Nie chcę dźwigać pieniędzy, ani dusić się sławą, ani pracować dla karjery. Nic mi nie trzeba nad to, co mam, ani innej drogi nie obiorę. Myli się pan, żem buntownik i nowator. Kto bardzo młody, ten myśli, że siła w swobodzie tkwi i w braku praw i obowiązków. Alem ja młodym takim nie był, bo mnie wcześnie poważne obowiązki dojrzałym uczyniły. Teraz myślę i wierzę, że im więcej moje barki dźwigają, tem jestem silniejszym i tem więcej znaczę. Szanuję panów i spełnię, co do mej służby należy. Będę milczał i słuchał. Nie żądam ani wyższej posady, ani wynagrodzenia. Ale poza służbą należę do siebie, jestem wolny czynić, co mi sumienie każe, i wolni są ci, którzy ze mną pracują. Panowie mają bogactwa i sławę, proszę im pozwolić mieć myśl i zabawę, i swobodę człowieczą, poza pracą na chleb. Przysięgam, że nie nadużyjemy waszej względności!
Rudolf rzucił gazetę i po niemiecku rzekł do ojczyma:
— Mówiłem ojcu, że z takim szaleńcem mówić nie warto. Poco się nawet poniżać do słuchania bredni młokosa!
— Jesteś głupiec i zuchwalec! — rzekł Fust do Dyzmy. — Możesz jutro przyjść po swój rachunek do kantoru i szukać szczęścia gdzieindziej. Marsz!
Chłopak jak odurzony, wyszedł.
Gdy wrócił, poznała babka po twarzy, że go spotkało coś złego.
— Wymówili ci miejsce? — rzekła.
— Tak. Jutro kazali po rachunek przyjść.
Franek, zajęty przy swym warsztacie, uśmiechnął się radośnie.
— Ot, i chwała Bogu! Prędzej będziemy u Olekszyca.
— Rachunek niewielki. Na drogę zabraknie. — szepnęła staruszka. — A tu i Elżunia coś niedomaga.
— Co jej takiego? — spytał Dyzma, blednąc.
— Nie wiem. Skarżyła się na ból głowy i gardła. Szkarlatyna jest w fabryce.
— Mój Boże! Skoczę po doktora.
— W nocy nie przyjdzie. Zobaczymy, co jutro będzie...
Dyzma porwał lampę i osłaniając blask ręką, zbliżył się do łóżeczka dziecka.
Dziewczynka spała, ale bardzo była niespokojna i ogniście czerwona. Rączki jej, odrzucone na posłaniu, ruszały się i kurczyły.
— Babuniu, a toć ona do siebie niepodobna! Mój Boże, mój Boże! — zajęczał Dyzma.
Franek przerażony wybuchem brata, też płakał. Stali wszyscy troje ze straszną trwogą w duszy nad posłaniem swej pieszczoty.
Nazajutrz nie spotkał Rudolf dziewczynki na swej drodze, nie było jej i drugiego dnia. Mimowoli się zdziwił, ale że to był dzień balu, może miała wakacje.
W osadzie i fabryce rejwach panował nie do opisania, wszyscy szaleli.
Wielkie suszarnie, zamienione na taneczne sale, iskrzyły się od świateł, a gdy o siódmej właściciele się ukazali, powitała ich kapela hucznym marszem, chór okolicznościową piosenką, a potem podniesiono ich na ramionach w górę, wiwatowano bez końca.
Fust ściskał fabrykantów za głowy i całował. Rudolf przetańczył walca z Balcerówną, panna Tony raczyła stanąć do kadryla z młodym Micińskim.
Całą osadę objęła muzyka, gwar, tupotanie, lały się strugi piwa i wódki, uciecha przechodziła w szał.
Fust się zdziwił, nie widząc nigdzie Kryszpina, ni wśród śpiewaków, ni wśród tańczących. Nie mogli przecie tak rychło wyjechać. Był pewien, że zuchwały chłopiec zechce do końca zachować swą rolę.
— Nasz Kiyszpin stchórzył, czy wyjechał? — zagadnął Rudolfa.
— Nie wiem, co się z nim dzieje. Nie jest już na robocie od dwóch dni. Musiał gdzieś pojechać szukać posady.
— Rachunek skończył?
— I tego nic wiem.
Tymczasem zbliżył się do nich doktor i rzekł:
— Państwo, wychodząc stąd, powinni się starannie dezinfekować. Okropność, jaki tu zaduch i gorąco, a epidemja to lubi...
— Jaka epidemja? — niespokojnie spytał Fust, który chorób i śmierci bał się ogromnie.
— A no, mamy śliczny dyfteryt i szkarlatynę. Szpital pełen, jak oko, a po mieszkaniach mam dwieście chorych. Dzisiaj czworo dzieci umarło, a zdaje mi się, że i dziewczynka u Kryszpinów nocy nie przeżyje. Poszedłbym do nich raz jeszcze, ale już nic nie pomogę, a nie sposób patrzeć na rozpacz tych ludzi.
— Umrze! — wyszeptał Fust, nie mogąc się oprzeć ściśnięciu serca.
Rudolf brwi zmarszczył. Stanęła mu przed oczyma codzienna towarzyszka, ładna jak kwiatek, wesoła jak ptaszyna... Te jabłka czerwone, i świergot serdeczny, i oczęta liljowe, i to wyznanie miłości, i te usteczka barwy koralu, które ucałował.
Umrze, zamilknie, zniknie, może już leży bledziuchna i uciszona na zawsze. Zapomniał w tej chwili, że i bez tego lada dzieńby jej nie było, wskutek jego wyroku na Dyzmę. Usłuchał popędu i ujmując doktora za ramię, rzekł:
— Chodźmy stąd!
Doktor, rad się ze zgiełku i tłoku wydostać, poszedł bez protestu.
Na drodze Rudolf się odezwał;
— Dzieciak ma szkarlatynę?
— Mała Elżunia? Nie, dyfteryt.
— I żadnego ratunku?
— Nie. Nic nie przełyka, dusi się! Można użyć cięcia, ale operacja ryzykowna i niepewna.
— A śmierć inaczej pewna?
— Niezawodna. Dziś wieczorem już miała konwulsje.
Rudolf się wzdrygnął.
— Więc spróbuj pan cięcia! — rzekł.
— Można, jeśli już nie poniewczasie. Pójdę po narzędzia i felczera.
Zwrócił się szybko, a Rudolf poszedł do farbiarni, minął ją, kroku przyspieszył i wszdł bez namysłu do młyna.
Wzdrygnął się na progu. W izdebce świeciła się gromnica, a przy jej śwuetle stara babka jakimś drewnianym, nieswoim głosem czytała modlitwę przy konających. Przy niej leżał na ziemi Franek, szlochając okropnie, i skulona siedziała niemowa sługa, wydając co chwila przeraźliwy jęk.
Elżunia leżała sina i potem okryta, chrapiąc i wyprężając się. Oczy jej wyrażały grozę i obłęd, a rączki cisnęły gardło zapuchłe, spalone ostremi maściami.
Dyzma klęczał przyniej, do siebie niepodobny, sczerniały, wstrząsany nerwowym dreszczem. Głosu, ni łez nie miała jego boleść. Poruszał tylko bezdźwięcznie ustami.
Na skrzyp drzwi obejrzał się, spodziewając się doktora, i nawet się nie zdziwił, widząc Rudolfa, który też nie mówiąc słowa, stanął obok niego, spojrzał na dziecko i odetchnął. Myślał, że już nie żyje. Elżunia uczuła prąd świeżego powietrza, oczy swe zwróciła na nową postać, resztkami przytomności walcząc i szukając ratunku. Może go poznała, może się ucieszyła, przeczuła, że dla niej tu jest, bo odjęła ręce od szyi i wyciągnęła w tę stronę, a oczy jej stanęły pełne łez i niemego błagania.
Dyzma obejrzał się znowu.
— Panie — szepnął — panie! Ona myśli, że to doktor. O Boże! Żyć chce, a musi umrzeć!
— Doktor natychmiast przyjdzie! — odparł Rudolf, oglądając się na drzwi.
— Mówił, że już niema ratunku...
— Póki żyje, nie trzeba tracić nadziei.
Dyzma pochylił się do jego ręki, i uczuł na niej Rudolf dotknięcie ust i łzy.
— Za to słowo i za jej życie wszystką krew dam za pana wyjąkał chłopak.
— Zgaście tę świecę! Ją to przeraża, jeśli sobie sprawę zdaje! — rzekł dyrektor.
W tej chwili doktor wszedł i zajrzał.
— Żyje. No, to dajcie dużo światła, i niech nikt się nie odzywa! Prędko — minuty policzone!:
— Będziecie ją ciąć! — wzdrygnął się Dyzma.
— Tylko to jedno może uratować. Zaraz, niech was ustawię. Panie Dyzma, utrzymasz pan głowę nieporuszenie?
— Boję się. Nie zdołam!
— No, to pan, panie Ulm. Pamiętaj pan, że lada poruszenie, to katastrofa natychmiastowa!
— Bądź pan spokojny!
— Wy trzymajcie ręce! Wody ciepłej i bandaży pod rękę. No, moje biedactwo, daj gardziołek!
Nastało milczenie i cisza straszna, przerywana chrapaniem dziecka. Potem jęk i ruch. Doktor narzędzia odrzucił i do krtani rozciętej usta przyłożył.
Elżunia poczęła się krztusić i rzucać na posłaniu, oddech, świszcząc, wydostał się przez ranę.
— Możesz pan wstać — rzekł doktor do Rudolfa. — Udało się. Dziękuję panu!, A teraz wyjdźcie wszyscy, proszę, i bądźcie spokojni, mnie tutaj potrzebny teraz tylko felczer.
Znalazłszy się wśród nich w kuchence, Rudolf poczuł całą monstrualność swego postępku i w duchu klął siebie. Chciał czemś wyjaśnić ów wyskok, ale żadnej racji nie znalazł i wziął za kapelusz.
— Mam nadzieję, że mała uratowana! — rzekł, na nikogo nie patrząc. — Jeśli wam czego braknąć będzie przy konwalescencji, udajcie się śmiało do mojej kuchni. Wydam stosowne rozporządzenie.
— Odpłaci panu Bóg za nas! — rzekła staruszka.
A Dyzma jak długi runął mu do nóg.
— Ja byłem zły, zły, i nigdy panu oddać nie potrafię, tak jakbym chciał — jąkał szalony ze szczęścia i wdzięczności.
Rudolf pochylił się i podniósł go.
— Co robisz? Dajże pokój! Będzie to dla ciebie nauką, że w potrzebie można do władzy iść i prosić. Gdybyś się odezwał wcześniej, namówiłbym wczoraj doktora na operację. Uporem i zawziętością omal nie zgubiłeś siostry, którą, jak widzę, bardzo kochasz. Nie uważaj w przyszłości zwierzchników za ludożerców. Bądźcie zdrowi!
Ukłonił się i wyszedł.
Bal trwał w najlepsze. Rudolf rad był temu, że może wrócić niepostrzeżenie do domu i nie męczyć się z obowiązku w piekielnym ścisku i upale.
Po rozmyśle wybryk swój jął tłómaczyć. Może nikt się o tem nie dowie, a jeśli i stanie się to jawnem w fabryce, może wśród ludności zrobić dobre wrażenie.
Kryszpin był szczerze, serdecznie wdzięczny, jego zdanie odbije się echem stokrotnem, tanim kosztem dyrektor zdobędzie popularność, stanie się dobroczyńcą.
W pałacu zaś, gdzie wypadek ten byłby dziwem dla Fusta, a kryminałem dla Tony, obejdzie się bez objaśnień, bo wieść nie dosięgnie do jutra, a jutro Fust i Tony jadą do Łodzi na tygodniowe wakacje.
Uspokoił się Rudolf co do skutków czynu, ale wtedy począł w swej logicznej głowie Niemca przemysłowca roztrząsać powody. Dlaczego tam poszedł? Dlaczego pożałował dziecka obcego, z nienawistnej sobie rodziny? Dlaczego, patrząc na jej pasowanie się ze śmiercią, tak gorąco pragnął, by żyła?
Doprawdy to wygląda, że albo się lęka wpływu Kryszpinów, albo im podlega, albo że się zakochał w dwunastoletniej fabrykantce, albo, krótko mówiąc: zwarjował!
Wróciwszy do domu, położył się.
— Musiałem się upić temi obrzydłemi toastami, gorącem i zaduchem. Postąpiłem niepoczytalnie. Była to fantazja bez sensu i basta! Czasami trudno dociec racji zniżki lub zwyżki papierów w ciągu doby. Może to owoc fantazji mocarzów finansowych. Jestem dość wielbi w sobie, aby pozwolić także na fantazję. Jutro zapomnę.
Jakoż zapomniał. Z Fustem miał tyle do mówienia przed wyjazdem o interesach w Łodzi, potem przeprowadził ich na kolej, wieczorem odwiedził go sąsiad nowy Berlińczyk, Brück, który przed miesiącem zakupił o miedzę od Holendrów olbrzymie lasy i przystępował do ich eksploatacji. Holendry stały mu na drodze, zagradzały rzekę. Musiał tedy porozumieć się o wolność spławu i proponował postawienie wspólnego tartaku.
Rudolf, który w lasach tych nabywał opał i materjały drzewne, rad był wizycie, potrafił być uprzejmym; rodzinna mowa, której z Fustem prawie nie używał, była mu wielką, przyjemnością. Potem przy cygarach i winie zapoznali się i rozgadali w najlepsze.
Brück, syn firmy, jak się sam nazywał, był prawie w jego wieku, niedawno skończył uniwersytet, świeżym był przemysłowcem, w którym nie wyszumiało jeszcze studenckie życie i młodość. „Stary“ ostro go trzymał i kontrolował często, za pokutę zagnał go w ten dziki kraj, bo w Królewcu, gdzie pierwszy odbywał postulat w ojcowskiej filji, dokazywał zanadto. Wszystkie swe zdobycze i triumfy opowiadał teraz Rudolfowi po trzecim kieliszku.
Tamten chłodny i w sobie zamknięty, niczem się nie chwalił, ale słuchając, mimowoli się rozchmurzał i tajał.
Bawili się wesołą gawędką do północy i rozstali się jak dobrzy znajomi, przyrzekając często się odwiedzać. Ulm ostateczną decyzję co do projektów tartaku i opału odłożył do powrotu ojczyma, chcąc interes poważnie rozejrzeć i obrachować. Nabytek podobnego sąsiada uważał sobie za wielki los na tem bezludziu. Był tez następnego dnia w niezwykle dobrym humorze i pełen łaskawości.
W kantorze szło wszystko zwykłym trybem, aż do południowego dzwonka. Wtedy ukazało się dziesięciu starszych majstrów, Niemców, widocznie we wspólnym fabrycznym interesie.
Pozdrowili go poważnie, i zaraz Werner rzecz zagaił:
— Przyszliśmy prosić pana dyrektora o oddanie nam w dzierżawę oberży.
Rudolf stracił cały swój dobry humor.
— A to co nowego? Do oberży podobno nikt nie chodzi obecnie. Glejberson skarży się na was. Wieczorem czytacie i śpiewacie w domu.
— Właśnie, bo u Żyda tak brudno, że bywać nie możemy, Przytem zdziera nas bez litości i młodzież naszą na złe prowadzi. Nie chcemy go mieć w fabryce.
— Nie chcecie! A jeśli ja nie zechcę wam oddać oberży?
— To wbrew woli pana nie pójdziemy. Ale my bardza a bardzo prosimy, żeby pan nas przyjął. Kaucja nasza jest w kasie, dzierżawy zapłacimy tyle, co Żyd, a oto przynieśliśmy do pańskiej oceny nasz statut spółkowy. Niech pan go raczy przejrzeć i swoje mądre zdanie rzec, bośmy ludzie prości i głupi, a wiemy, że pan nam dobrze życzy. Jeśli pan na naszą prośbę przystanie, to prosimy też zostać w naszej instytucji prezesem. Będzie to dla nas największe szczęście.
Tu Werner złożył na stole starannie wykaligrafowany przez Skina dokument spółki.
— Jeśli panu taka ustawa się nie podoba, zmienimy wedle pańskiej woli.
— Naco wam to? Będzie kłopot, niesnask, potem strata! — mruknął Rudolf.
— Może będzie zgoda. A zawszeć, co ma Żyd z nas się bogacić, lepiej, aby ten grosz został. Jest nas trzydziestu podpisanych, jeśli i stracimy, to nie majątek.
— Glejberson składa tysiąc rubli kaucji.
— My u pana na tyle warci przecie! — uśmiechnął się Schuster.
— Niech pan nam tę łaskę uczyni! — ozwali się chórem inni.
Rudolf chwilę przebiegał oczyma ustawę i rozmyślał. Ułagodzili go pokornym tonem, pochlebili tem wezwaniem oceny i sądu.
Ostatecznie byli w swem prawie i nie żądali nic przeciwnego porządkowi i rygorowi fabryki.
— Przejrzę to i jutro wieczorem dam odpowiedź — wyrzekł wreszcie. — Widzę, że to układał ktoś, mało rozumiejący interes spółkowy, ale w zasadzie odmówić wam nie mogę. Będziecie sami cierpieli złe skutki. No, możecie odejść, bo godzina obiadowa się kończy, a żadne wasze interesa nie powinny wpływać na prawidłowe działanie powierzonych wam wydziałów. To wam stanowczo zapowiadam!
— Będziemy podwójnie staranni o dobro pańskie! — rzekł poważnie Werner.
Rudolf, odprawiwszy ich, poszedł do fabryki i w sali warsztatów natknął się na Micińskiego, nowomianowanego mechanika, który narządzał jeden z nich. Przy nim pracował Dyzma, tak mizerny i słaby, że mu z rąk padały narzędzia.
Ujrzawszy dyrektora, chłopak spojrzał nań z niewymowną wdzięcznością, czapkę zdjął i pocałował w rękę.
— Cóż to? Jesteś na robocie?
— Proszę pana, ja za te dni zapłaty nie chcę, Wedle rozkazu, chciałem jeszcze w piątek do kasy z książką iść, ale to nieszczęście nas spotkało, więc głowę straciłem. Teraz dzieciak uratowany, dzięki panu, ale ledwie za parę tygodni doktor obiecuje, że stanie na nogi, więc i my musimy na nią czekać, to te parę tygodni porobimy za mieszkanie i mitręgę.
— Nie potrzebuję waszej łaski. Będziecie opłacani aż do dnia wyjazdu, jak każdy; najlepiejby jednak było, żebyś parę dni odpoczął, jesteś do pracy niezdatny, zmęczony!
— To nic, proszę pana, co chwilę mi sił przybywa, a robota dzisiaj nieciężka.
Gdy dyrektor odszedł, Miciński zagadnął zdziwiony:
— Coś ty mówił? Jaki rachunek? Co to znaczy?
— Ano wydalony jestem.
— Ty, zaco? To nie może być!
Dyzma poczerwieniał, nie chcąc powiedzieć prawdy, aby Rudolfa i Fusta wobec fabryki nie oczerniać.
— At, Franka Olekszyc na naukę bierze do Rygi, babka chce Elżunię na pensję oddać; trzeba i mnie wlec się za nimi.
— Oj, coś ty plączesz i oczy spuszczasz! Inna racja być musi. Pewnie w pałacu nieradzi, że my sobie radzić zaczynamy, i chcą ciebie się pozbyć. Po wiedz szczerze!
— Doprawdy, Olekszyc nas namawia!
— Więc na coś tyle tu rzeczy zaczął? Któż to będzie bez ciebie prowadził?
— Każdy z was ode mnie rozumniejszy. Każdy potrafi zarządzić.
— Pewnie, ale zaraz się pokłócą o ten honor, i wszystko się rozprzęgnie. Tyś może nie rozumniejszy od Balcera i Skina, ale tobie się poddadzą, bo się ciebie wstydzą.
— A ja o honor nic nic stoję.
— Właśnie, to każdy czuje i nie chce być gorszym. A przytem u was w domu jest inaczej, niż wszędzie. Babkę twoją czci cała fabryka, bo ona chyba święta, taka mądra i dobra. Jak was nie stanie, będzie tu wrzało od plotek, kłótni i swawoli, jak przedtem było. Dlatego myślę, że was starsi nie puszczą.
— Jakże? Kiedy nas pan trzymać nie chce!
— Ja nie wiem jak, ale będzie o was awantura. Teraz zaś, gdy oberża na kolei rzeczy, tembardziej!
— To nie wspominaj o nas starszym, Antku! Proszę cię! Żebyśmy panom i fabryce nie stali się powodem przykrości... Złaby to była wypłata za waszą i ich dobroć i łaski. Nie wspomnisz! Proszę cię!
— Jak chcesz. Mogę milczeć do czasu.
Pomimo to, już nazajutrz fabryka wiedziała o dymisji Kryszpinów, i o tem tylko mówiono. Jedni oburzali się na właścicieli, drudzy na Dyzmę, inni winili samych siebie, ale wszyscy jednogłośnie twierdzili, że to stać się nie może.
Kobiety, odwiedzając chorą Elżunię, nacierały otwarcie na staruszkę, czyniły jej gorzkie wyrzuty, przynosiły zdanie mężczyzn.
Ale staruszka umiała uspokoić je, ułagodzić, wytłómaczyć.
— Poco mamy się spierać, plany robić i sądzić innych? Jeśliśmy wam użyteczni, zostawi nas tu Bóg; jeśli gdzieindziej nam żyć przeznaczył, nic nas tutaj nie zatrzyma. Wiecie, że my ptaki bez gniazda i sieroty bezdomne i tyle naszego, co nam ludzie użyczą ze swego serca i pracy!...
Spokój ten i pogoda głuszyła ostre sądy i napaści, ale utrwalała fabrykę w postanowieniu zatrzymania we młynie Kryszpinów. Na tej rozbudzonej sympatji najlepiej wychodziła Elżunia.
Posłanie jej było otoczone, zabawiano ją, znoszono łakocie i zabawki. Przez cały dzień zmieniali się goście. Dziecko, blade i przez chorobę pozbawione zwykłej żywości, uśmiechało się oczyma, dziękowało, składając chude rączki, nie mogąc jeszcze mówić.
Pieszczono ją bezmiernie, otoczono troskliwością, czuła się w tym domu wprawdzie nie tytularną, ale rzeczywistą władczynią, nawet dla babki. Po tygodniu już siedziała na posłaniu i zaczynała szczebiotać:
— Babciu, dlaczego mnie tak gardło bolało? Babciu, kiedy ja na lód pójdę? Babciu, ja już nigdy nie chcę chorować!
Zobaczywszy Dyzmę, chciała, żeby ją nosił.
— Wiesz, ja urosłam. Doprawdy, łóżko już krótkie. Będę taka duża, jak ty. Chodź, zmierzymy się!
Ledwie ją powstrzymał. Kazała mu siąść przy sobie i opowiadać bajki.
Niewyczerpanem źródłem bajek Dyzmy były Żywoty Świętych i średniowieczne legendy. Pamięć miał olbrzymią i zawsze coś nowego opowiedzieć umiał.
Elżunia jednakże miała dwie ulubione i zwykłe dodawała do prośby:
— To opowiedz o tych różach świętego Franciszka, albo tę, jak to Pan Jezus uczył heblować małego Adasia.
I Dyzma opowiadał znowu to samo, a, żeby bezczynnie nie siedzieć, brał do rąk jaką gospodarską robotę, lub pomagał Frankowi w odrabianiu jakiegoś mechanicznego figla.
Tak im upływały te wieczory, gdy byli sami, lub nie potrzebowali się zająć poza domem. Teraz, siedząc u posłania dziecka, oprawiał babce nóż kuchenny i prawił:
— Był święty Franciszek uśpiony w swej celi, aż oto szatan mu się ukazał, ubrany za Papieża i rzecze: „Przyszedłem, abyś był u mnie kardynałem, boś bardzo rozumny“. Zdumiał Święty i rzecze: „Ojcze święty, skądże mnie znasz — najmniejszego? Mój rozum jest ten, abym Jezusa kochał“.
Ale oto, gdy to imię rzekł, wszystko widzenie dymem się stało, a Święty się ocknął i pomyślał:
— Zalim ja myśli złe miał dnia poprzedniego, albom ciału dogodził, żeś, Boże, tego na mnie dopuścił?
I zaraz wstał i z celi swej na podwórze wyszedł, gdzie krzak ciernia rósł obnażony — bo zima to była. Zwlókł tedy Święty swe szaty i ramionami ten cierń objął, a owinął się weń, aż ile kolców, tyle miał ran, a ile ran, tyle krwi kropli na krzak spłynęło.
I począł się w tym bólu rajsko uśmiechać i przeciągać się, jak na miękkiej pościeli.
Elżunia słuchała, tamując oddech, odczuwając, zda się, ze zgrozą mękę, zawsze zdumiona, że Święty się uśmiechał.
— Aż oto w kurytarzu, co na podwórze wychodził, ukazała się jasność różowa, jak rannego wschodu, i promieniem na krzak się osunęła, że cały stał w blasku, a tym promieniem z kurytarza wyszedł anioł i jął ciernie rozchylać od ciała Świętego i rzekł:
— Wdziej szaty i kwap się do swego kościoła. Pan tam jest i Matka Jego, i czekają ciebie.
Zerwał się Święty, aż oto nogi jego toną w różanych liściach, a cały krzak pełen róż i pąków — i woń zalewa dziedzińczyk, szronem pokryty...
— Musiał się nawet Święty zdziwić. Tyle róż i pachniały! Jabym je rwała i rwała! — zawołała Elżunia przejęta. — Mój Boże, czemu to teraz takich róż niema i anioły nie chodzą?...
— Może chodzą, ale my ich niewarci oglądać! — rzekła babka.
Dyzma zwrócił się do niej.
— Babunia szczęśliwa, dziedzińczyk ten pewnie widziała w Assyżu.
— To babunia była tam u mego patrona? — spytał zdziwiony Franek.
— Byłam i raj ów widziałam. Dawno już, ale żywo pamiętam te cuda.
— Więc babunia była chyba bardzo bogata niegdyś? To daleko — Włochy?
— Byłam bogatą, moje dziecko! — uśmiechnęła się pobłażliwie dla jego podziwu i zajęcia. — Rodzice moi długi czas spędzili we Włoszech, bo matka chora była na płuca, a brat w Assyżu samym do klasztoru wstąpił. Odwiedzałam go, i on mnie tam uczył i pokazywał wszystkie pamiątki.
Potem, gdym już była zamężna, zwiedziłam całą Europę, ale tamto powoli w pamięci się zatarło i rozwiało, jak każda świetność, i gwar, i ruch, które są objawem doczesności i wrażeń chwili, gdzie jedno drugie gasi i usuwa, i człowiek zmęczony się czuje i osłabły. Assyż zaś mam wciąż w oczach, jak ukojenie, a w uszach ciągle słyszę tego zakątka cichość uroczystą i świętą...
Wiosna, pamiętam, była. W owym dziedzińcu klasztornym, róże owe krwawe kwitły w obramowaniu ze starych krużganków, a w kurytarzu cichutko szemrała woda zdrojowa.
Śladów Świętego szukało się po wytartych kamieniach, tak żywym on tam pozostał wśród swego dzieła po siedmiu stuleciach.
I szukało się go wśród czarnych, chropawych ścian kapliczki, co jak relikwja stoi wśród przepysznej bazyliki. i szło się za nim aleją cyprysów, wśród pól obsianych, powleczonych festonami winogradu, na górę, gdzie grób sobie obrał na skale, na której tracono przestępców. I tam leży bez sarkofagu, bez złota, bez skarbów, w żywej skale ma swe posłanie wykute i głazem przyłożone.
Taka skała widzi i słyszy miljony ludzkich jęków i łez i westchnień i oddaje tym smutnym i nędznym ciszę. Odchodzą stamtąd cisi i spokojni, i oto dlaczego, kto Assyż raz widział i wierzył i tam się uczył życia, ten pamięć tę na wieki w duszę wziął i już nigdy nie zapomni.
— Żeby tam kiedy być! — szepnął Dyzma.
— Czemu babunia teraz niebogata? — ozwala się żałośnie Elżunia. — Powiozłaby nas tam, do tych cudów.
— Prawda, czemu babunia niebogata? — spytał Franek.
— Czemuż nie pytasz: Czemu jestem stara? Czemu rodzice wasi w grobie? Bóg tak chciał, moje dziecko, i znikome wszystko tutaj. Dziad wasz był bogaty, ale za nic to mieliśmy. Zostawił ojcu waszemu dobre imię, trochę grosza i swoją czystą duszę. Pieniądze jakby czuły, że je mało cenimy — zginęły. Człowiek, który joe pożyczył — zbankrutował, i odtąd już nie mieliśmy żadnych rachunków, interesów, niepokojów. Jeśli które z was Assyż zobaczy, to chyba pieszo, jak pielgrzymi to czynią, bo ja już was zawieźć nie mam za co, i wy biedacy jesteście i wyrobnicy.
— To nic — rzekł Franek. — Niech tylko stąd się wydostanę do Olekszyca, będę się uczył i mozolił, aż wymyślę nową machinę. Już ja ją w głowie mam, ale nie całą jeszcze. Gdy ją zbuduję, to mi za nią dadzą wiele pieniędzy. Jak myślisz, Dyzma, pewnie z jakie tysiąc rubli? Wtedy ja was wszystkich do Assyżu zawiozę. Zobaczycie!
— Franek, pamiętaj-że, żebyś prędzej tę machinę zbudował. Jabym zaraz chciała jechać! — wołała Elżunia.
Dyzma zamyślony milczał.
Po chwili, gdy rodzeństwo zajęło się bujnemi marzeniami o dalekich podróżach, on się do babki przysunął i rzekł:
— Babuniu, co my z sobą zrobimy? Elżunia lada dzień zupełnie wyzdrowieje, a wtedy trzeba nam stąd wyjeżdżać.
— To wyjedziemy, dziecko. Macie przecie posadę w Rydze, u Olekszyca.
— Tak, ale droga daleka i kosztowna. Pytałem pana Skina, który tam był. Dwadzieścia rubli wypada na osobę — nas czworo. A w kasie mamy obadwaj piętnaście rubli. Od myślenia o tem głowa mi pęka i rady żadnej nie znajduję.
— Rychło też Pana Boga zoczysz.
— Jakto?
— A bo im ścieżka węższa i stromsza, tem Go prędzej na niej spotkasz. Z Warszawy nas tu przyprowadził, a teraz uczyni z nami dalej, co zechce. Ty, zamiast myśleć i rachować, pacierz zmów i pracuj, jakbyś tu miał pozostać.
— Dziękuję babuni! — uśmiechnął się, całując jej ręce, i rzeczywiście czuł, że z głowy i piersi usuwa mu się wielki ciężar, aż odetchnął z głębi płuc i powstając, wyprostował się ochoczo.
Elżunia już usypiała. Wysunęli się tedy do kuchni. Staruszka zaczęła cerować ich bluzy robocze, a chłopcy wzięli się do nauki.
Wtem drzwi rozwarł ktoś nieśmiało, zajrzał i wsunął się jak cień. Był to Glejberson.
— Dobry wieczór! — pozdrowił, nie odchodząc od progu.
Był to gość tak niezwykły, że Dyzma zdziwiony spytał:
— A was co do nas przyniosło, panie Glejberson?
— Tak sobie. Wstąpiłem dowiedzieć się, co słychać. Jaśnie panicza siostra chorowała mocno! Jakże jej teraz?
Ton był tak ugrzeczniony i pokorny, że aż Franek, zamiast rozwiązywać arytmetyczne zadanie, na Żyda oczy wlepił.
A Dyzma roześmiał się.
— Czy pan z pałacu idziesz, że mnie tak tytułujesz? Przestań, bo pomyślę, że drwisz, albo nie wiesz, kto jestem.
— Wiem ja dobrze, kto pan. Och, w pańskim rodzie nie takie magnaty byli, jak te nasze w pałacu. Głupi myśli, że pan sobie ślusarz i koniec, ale stary Glejberson niegłupi.
— Przypuśćmy, że moi przodkowie byli magnaci, to żadna racja, żebym dla ich skarbów był u was „jasnym paniczem“. Pytałeś pan o siostrę... dziękuję, zdrowsza już.
— Bogu dzięki! To takie śliczne dziecko, jak hrabianka. Jak dorośnie, to na cały powiat nie będzie piękniejszej. Ja dla niej przyniosłem prezent!
Tu wydobył z kieszeni i na stole położył dwie pomarańcze.
— Zabierzcie-no je! — rzekł Dyzma. — Kto bierze prezent, powinien mieć czem się odwdzięczyć, a my biedni ludzie. Niech też dziecko do łakoci nie przywyka.
— Ja od pana wywdzięczenia nie chcę. Pana każdy tutaj poważa i szanuje, no, to i ja chciałbym się z panem poznajomić. Ojca pańskiego znałem, pani dobrodziejka może mnie pamięta z tamtych czasów! — dodał, zwracając sic do babki.
— Przypominam sobie. Żona pańska ciężko chorowała wówczas.
— To, to! Co za pamięć u pani dobrodziejki! Wyleczył ją pan doktor! Ach co to był za mądry doktor! Drugiego takiego my już tutaj nie mieli. Po nim przyjechał jakiś fuszer, to ten zarznął moją żonę!
— Owdowiałeś, panie Glejberson? — rzekła staruszka, robiąc znak na Franka, aby gościowi podał krzesło.
Po wielu certowaniach i przeprosinach Żyd usiadł w przyzwoitej od stołu odległości i dalej rzecz ciągnął:
— Tak jest, owdowiałem z czworgiem małych dzieci. Co to za koszt był i niewygoda, to nie opisać! Ten interes mnie kosztował tysiąc rubli, nim mi swaty znaleźli drugą żonę. No, ta, dzięki Bogu, doktora nigdy nie potrzebowała i zdrowe ma dzieci.
— Ileż masz dzieci, panie Glejberson? — spytał Dyzma, widząc, że gość się zabiera do długiej wizyty, i że jeśli ma jaki interes, to wypowie go na końcu.
— Dzieci? Dużo! — odparł wymijająco. — Czterem córkom musiałem już posag dać i dwom synom też. Młodsze uczą się w domu, trochę nam pomagają. At, w naszem biednem życiu, to każde musi ciężko pracować na kawałek chleba.
Pogładził swą długą, szpakowatą brodę i westchnął.
— Ciężkie życie! Niech moje wrogi to mają, com ja zebrał z Holendrów.
— A jakeś pan dzieci wyposażył? — zaśmiał się Dyzma.
— Och, oniby dotąd siedzieli w domu, żeby czekali na posag z oberży i sklepu. Z tego ledwie na życie wystarczy, a ile kredytów przepadnie, to nie zliczyć, a ile się zniszczy, a rozleje, a potłucze, a ile zapłaci podatku i dzierżawy! Gwałtu, to bankructwo ten interes! Ja sobie handluję potrochu. Klinuję jaja, gęsi, bydło, czasem zboże. Najlepiej gęsi! Och, one to mnie na świecie trzymają; żeby nie gęsi, toby mnie ta oberża zakopała z żoną i dziećmi.
— A przecie ludzie się skarżą na drożyznę i wyzysk w oberży i sklepie — wtrącił Dyzma.
— Kto się skarży? Kto!? — oburzył się Żyd — Ten, co mi winien i płacić nie chce. Czemu on się wtedy nie skarżył, jak mnie prosił o kredyt, jak miał chorą żonę, albo żenił syna, albo sam niedomagał, a w kasie swoje wybrał? Wtedy Glejberson był dobry! Owszem. Mnie właśnie gubi moje miękkie serce, ja nie mogę na biedę patrzeć i nie dopomóc. Dam na kredyt raz, drugi, zanotuję, czekam, ile mogę, potem się upomnę. Ot i wróg gotów! Glejberson lichwiarz, szachraj, pijawka! Dlaczego? Bo oni nigdy swego długu sobie nie notują. Albo i pieniądze? Ten pożyczy rubla, ten trzy, ten dziesięć. Oni myślą, że u mnie fabryka asygnat. Jak zaliczę procent — awantura, bunt, krzyk! A niechże mi pan swym delikatnym rozumem powie, czy na świecie może co być bez procentu? W naszej wierze bezdzietny człowiek jest pogardzony, bo nie daje procentu. Wszystko mnożyć się musi, od fasoli do rubla! Oni tego zrozumieć nie chcą, wolą przeklinać Glejbersona.
— Jakiż pan procent bierzesz?
— Jaki? — Rozmaity. Połowa należności ginie, bo ja po sądach ich włóczyć nie mam serca. Myśli pan, wiele mam ze wszystkiego? Dwanaście procent całej parady.
— A toć Skowroński mi mówił, że płaci panu trzy grosze od rubla tygodniowo.
— A ile on winien? Piętnaście rubli. A czemu on nie policzy, że jego szwagier Bracki umarł i zabrał ze sobą moich piędziesiąt rubli?
— Więc pan chcesz tę sumę odbić w ten sposób na Skowrońskim?
— Ja nie chcę, ja tylko powiadam, że każdy litość ma i trzyma stronę moich wrogów, a nad moim losem nikt się nie zastanowi. Nikt nie rozumie, ile ja pracuję.
— Tak, ale panu praca daje widoczne rezultaty. Wyposażył pan dzieci, ma pan towar w sklepie, dostatek w domu, bakałarza przy dzieciach, dom własny na wsi, gotówkę do rozpożyczenia, a Skowroński biedny jest, chociaż pracuje on sam, żona, czworo dzieci i żadne nie trwoni grosza. Więc sądząc was dwuch, mimowoli uznaje się jego słuszność i myśli się, jakby mu dopomóc. Ma pan słuszność, że fabrykanci nie notują, co wzięli na kredyt; zbytnia ufność, niedbalstwo i lenistwo... Powinno się im dawać na ich własny kwit, nigdy i nic bez tej formalności. Wtedy ustałyby kwestje i niezgody.
— Ale ustanie i targ. Do sklepu przybiega dziecko, posyłają sługę, a zawsze: Prędzej, prędzej! Kwitu żadne nie napisze; oni się kwitów boją, jak ognia.
— Bo musiały też być nadużywane!
— Pana oni kłamstwem karmili, a ja panu powiadam, że nie zazdroszczę temu, kto po mnie ten interes weźmie. Słyszę, oni sami chcą handlować, te tkacze, i foluszniki, i przędzalniki. Nu, niech próbują oni ten dzień przeklną, kiedy to im do głowy wlazło.
Rękoma strzepnął, jakby ze wstrętem.
— Mnie już ten interes niepotrzebny, ani ten miód, com w Holendrach miał całe życie. Pan wie, że w naszej okolicy drugi magnat jest?
— Nie, nic ja nie słyszę i nie wiem, co do mnie nie należy.
— Oj, to ja pierwszy panu dobrą nowinę powiem. Hrabski majątek już sprzedany, Lipowiec, co graniczy z Holendrami. Wasz pan Fust chciał kupić, ale młody nasz pan nie dopuścił i ot jest nowy sąsiad.
— Któż taki?
— Pan Brück z Berlina. To jest miljoner i bardzo handlowy człowiek. On kupił lasy i pola — wszystko. To jest teraz młode słońce, co spali Holendry. U niego teraz można dostać fein posadę, przy dobrej rekomendacji, a mój zięć jest jego komisantem. Oni ze sobą razem cygara palą i gadają. Mój zięć się z nim poznał w Królewcu i Lipowiec naraił.
— A któż tam z Holendrów pójdzie? Tam są tylko lasy, przez które przechodziłem parę razy, idąc do kościoła. Nikt z fabrykanta na drwala nie pójdzie.
— To pan się myli. Lasy są towarowe, a są i fabryczne. W Lipowcu będzie jedno i drugie. Będzie tartak, fabryka kół, będą pędzić terpentynę, palić potaż, budować domy. Co tylko z drzewa się robi, wszystko będzie. A dalej będzie papiernia, krochmalnia, gorzelnia, cegielnia i wielkie młyny. No, co pan myśli, zabraknie posad?
— Dzięki Bogu, potrzebującym odkryje się zarobek — odparł spokojnie Dyzma, bynajmniej tą świetnością nieupojony.
— Ależ machin tam sprowadzą cudnych! — szepnął Franek z pałającym wzrokiem.
— Jakie są na świecie wszystkie najnowsze sprowadzą. Wobec tego, co warte Holendry? Pan Brück ma na Lipowiec dwa miljony i potrzebuje ludzi.
Tu Glejberson uczynił pauzę i domyślnik, ale nikt naprzeciw jego myśli nie wybiegł.
Franek o machinach tylko myślał, babka zmęczona chyliła głowę nad robotą, Dyzma starał się wyciągnąć korzyść dla przedsiębiorstwa oberży z opowiadań poprzednich dzierżawcy.
Żyd spojrzał na niego i rzekł:
— Jeśliby pan chciał, tobym ja panu wyrobił u pana Brücka posadę na trzysta rubli.
Dyzma ocknął się z zamyślenia i narazie nic nie odrzekł, ale słuchał uważniej.
— Wczoraj był u mnie zięć i mówił, że pan Briück potrzebuje tutejszego człowieka do kontroli robót i dostawców. Ofiarowuje trzysta rubli i mieszkanie we dworze, konie i wygody, byle mógł jak sobie samemu ufać. Wtedy ja zaraz pomyślałem o panu. Ja patrzeć i słuchać nie mogę, jak się pan tutaj marnuje, jak pani dobrodziejka na starość pracować musi, ja wspomniałem pańskiego ojca, ja pożałował takiej ślicznej panienki. Nic nikomu nie powiedziałem i schowałem ten specjał dla pana.
Dyzma poczerwieniał. Proroctwo babki stanęło mu w myśli. Byłaż to pomoc Boża w bardzo ciężkiej chwili? Uradował się bardzo i omal nie przyjął propozycji, ale się pohamował. Dotąd nic nie uczynił bez porady babki, i teraz tak będzie.
— Dziękuję panu, panie Glejberson! — rzekł powoli. — Posada istotnie świetna, jeśli potrafię spełnić dobrze mój obowiązek. Ale tak zaraz decydować nie mogę, bom dotąd w Holendrach na służbie.
— Ja to wiem, ale jaka tam służba! Nie dla pańskiego stanu i delikatności. Pan Brück, gdy pana pozna, inaczej oceni. Zresztą, pan go pozna. To sam rozum! Ja panu daję dowód, że i ja pana szacuję tutaj najlepszym. Pan Brück poczeka na pana parę tygodni, a żeby pan nie myślał, że Glejberson kłamie, ja panu dzisiaj złożę zadatek: dwadzieścia pięć rubli, a odpowiedź da mi pan, kiedy zechce i termin sam naznaczy.
— A jeżeli odpowiedź będzie odmowna? — zagadnął Dyzma, odsuwając pieniądze.
Glejberson zaśmiał się jak z najlepszego żartu.
— No, ja już o to spokojny, znając rozum pana i pani dobrodziejki. Ja nawet pewny, że pan za miesiąc wstąpi do mojej nowej oberży w Lipowcu i wypije piwa u Glejbersona. No, a teraz dobrej nocy życzę państwu i przepraszam, żem tyle czasu zajął! Padam do nóg!
Uśmiechnięty wycofał się wśród mnogich ukłonów.
— Widzi babunia! — zawołał Dyzma radośnie. — Stało się. Jesteśmy wolni!
— Widzę, że ten Żyd radby ciebie stąd usunąć koniecznie. Musi w tem mieć dobry interes.
— Dlaczego? Przecie i on się stąd wynosi.
— Tymczasem zamieszkał we wsi i obserwuje Holendry. Myślę, że chce być tu i tam. Zresztą nie myślę, aby Bóg twój ratunek przysłał ci przez ręce, które mierzą i ważą fałszywie. Rozważ tę rzecz spokojnie! Jutro do kasy idź i rozwiąż się z tutejszych obowiązków, potem do Lipowca pójdź, poznaj właściciela i ową służbę. No i starszym tutaj oznajm swój zamiar. A teraz przedewszystkiem do pacierza chłopcy i spać!...
Hie spał jednak Dyzma tej nocy, bijąc się z myślami różnemi.
Wstał też bardzo rano, markotny, zimnem i niewywczasem przejęty, i dalej rozmyślał, siedząc bezczynnie u pieca.
Dzwonek się rozległ i zaraz potem tupot tysięcy stóp i gwar roboczy, i gwizdy parowych sygnałów, i głuche wrzenie, łoskot tysięcy różnych machin.
— To tak dziwnie, że nie idziemy do doboty! — westchnął Franek, siadając obok brata. — Ja już nawykłem do dzwonka; teraz mi się zdaje, że jakbym bunt czynił.
— Bo nie siedź bezczynnie, ale swój warsztat zwijaj, a od kogoś narzędzia dostał, to odnieś z podziękowaniem! Babuni też w pakowaniu pomożesz. Ja zaraz do kasy pójdę.
Nie odchodził jednak, ale siedział ze zwieszoną głową i rękoma, nie mogąc się zdecydować na ten krok ostateczny. Ciężko mu było żegnać Holendry i przyjaciół, i swoje różne bujne plany i myśli, których tak mało w czyn wprowadził i tak niedawno.
Z drugiej strony pomyślał o sobie.
Będąc prostym fabrykantem, miał wiele wolnego czasu dla innych, przy robocie machinalnej pracował myślą dla innych, sam o karjerę i dobrobyt zupełnie niedbały. A przecie on nie miał prawa rządzić się własnem upodobaniem, on, głowa rodziny...
W Lipowcu obowiązek pochłonie jego dni i noce, będzie rachował i myślał o dobru pana Brücka, ale stara babka nie będzie szyć po nocach i ostatnich swych lat pędzić w niedostatku, Elżunię na pensję oddać będzie można, Franka do szkół.
Powinien o nich myśleć przedewszystkiem, którym go Bóg za opiekuna wyznaczył. Więc posadę przyjąć powinien, jak każdy człowiek dobijać się karjery i dobrobytu.
Wstał, odział się świątecznie, i pocałowawszy babkę w rękę, wyszedł.
Fabryka była już w pełnym ruchu, dzień mroźny, ale słoneczny, obłoki pary i dymu strzelały wysoko w niebo, ludzie uwijali się żwawo.
Pierwszy to był dzień, że Dyzma wychodził z domu o tak późnej godzinie.
Ktokolwiek go spotkał, dziwił się i zapytywał o powód. Odpowiadał wymijająco i szedł dalej, czując, że na widok tych życzliwych twarzy, uśmiechów i zapytań serce mu się ściska i łzy napływają do oczu.
Tak doszedł do kantoru, w sieni chwilę się zatrzymał, nabierając ducha, i wszedł.
W dyrektorskiej klatce siedział sam Fust i spojrzał na niezwykłego w tej porze interesanta.
— Cóż tu robisz w roboczy dzień i godzinę? — zagadnął, odpowiadając skinieniem na jego ukłon.
— Przyszedłem na rachunek. Siostra wyzdrowiała, możemy już wyjechać.
— Tak, a dokądże to wybieracie się?
— Gdzie chleba dostaniemy.
Fust uśmiechnął się dziwnie i powrócił do swych papierów.
Dyzma podszedł do okienka kasy i podał Balcerowi obie służbowe książki.
— Co to? — zdumiał stary kasjer. — Naprawdę wydalasz się? To niemożliwe!
— Muszę! — odparł chłopak, siłą woli hamując łzy. — Proszę nas obrachować i opłacić, a jeśli łaska, Frankowi dać świadectwo, że terminował w ślusarni.
Balcer popatrzał nań badawczo, a piszący obok Skin i Miciński podnieśli oczy, zaprzestali roboty, i też patrząc na niego, trzęśli głowami krytycznie. Chłopak to czerwieniał, to bladł naprzemian, oczu nie spuszczał, ale mu zachodziły łzami. Wreszcie stary kasjer zerknął na Fusła, głos zniżył, i niby przeglądając księgi, rzekł:
— Już mi o tem mówiono i nazwałem to plotką, ofuknąłem: „Kryszpin tego nie uczyni!“ A przecie to prawda, odstępujesz nas. A my cię wszyscy tak kochaliśmy serdecznie...!
Łzy nie zmieściły się w oczach Dyzmy, pobiegły grochem po twarzy.
Miciński przechylił się i dodał:
— Może ci przykro być podwładnym mego syna? Powiedz?
— Nie, nie! — potrząsnął energicznie głową. — Ja każdego, najmłodszego mogę słuchać i podlegać mu. Antkowi tembardziej. Ale muszę stąd odejść — muszę!
Balcer niepewną ręką wyszukał konto i nic więcej nie mówiąc, rachował, a Skin dorzucił półgębkiem:
— Naprawdę, chyba, że ma słuszność. Cicho, zróbcie rachunek tymczasem. Tutaj nie pora i nie miejsce do gawędy. Fust z nas nie spuszcza oczu.
— Panie Skin! Proszę do mnie! — zabrzmiał w tej chwili głos pryncypała.
Stary ruszył się skwapliwie, a Balcer wyliczył Dyzmie należność: piętnaście rubli i siedmdziesiąt kopiejek.
Srebro padało dźwięcznie na marmurowy brzeg stołu, a Dyzmie się zdało, że bierze zapłatę niesłuszną i smutną.
Zgarnął pieniądze i żałośnie spojrzał na kasjera.
— Dziękuję panu! — wyszeptał i prędko wyszedł.
W kurytarzu spotkał Fusta i Skina, wychodzących razem, i pochylił się do ręki wuja.
— Dziękuję serdecznie za chleb i zapłatę! — wyjąkał. — Przepraszam, żem pana obraził!
Fust nie wydzierał ręki, owszem — po głowie go pogłaskał.
— No, no, niewiele wziąłeś i chleba i grosza, ale każdy śpi, jak sobie pościele! — odparł. — Tylko myślę, że to bardzo nierozsądnie wywozić o tej porze dziecko, ledwie wyleczone. Uchodzisz za głowę rodziny, a postępujesz jak błazen!
To powiedziawszy, poszedł ze Skinem w stronę magazynów i zostawił Dyzmę mocno zdumionego tą niezwykłą troskliwością i uwagą.
W porze obiadowej Skin wstąpił do starego młyna. Zastał warsztat Franka zwinięty, a w całem mieszkaniu jakby początek pakowania. Elżunia bledziutka bawiła się u stołu przebieraniem lalki, a staruszka krzątała się przy kuchni.
— Może to być, że wyjeżdżacie z Holendrów? — zagadnął Skin.
— A tak. Chyba, że na tem się skończy! — odparła ze smutnym uśmiechem.
— Gdybym wiedział, tobym was z taką radością nie wiózł z Warszawy! — potrząsnął głową.
— Pomylił się pan Fust na Dyzmie. Teraz rad go się pozbyć. Ano — ale nasza wina...
— To pan Fust go wydala?
Skinęła głową.
— Chłopak tego nie wyzna i dobrze robi, milcząc. Ale ja mówić mogę i powinnam, teraz szczególnie, gdy go niema. Pan Fust dał mu do wyboru: albo myśleć tylko o swej robocie i niczem przytem się nie zajmować, albo służbę stracić. Chłopak więc musi odejść, chociażbyście go o interes i ambicję posądzać mieli.
— To nie Fust tego żądał, ale dyrektor.
— Oni obaj stanowią tu jedność.
— I ja dotąd tak myślałem! — mruknął do siebie Skin, a głośno spytał: — Gdzież Dyzma?
— Poszedł do Lipowca. Nowy nabywca daje mu posadę.
— Jaką?
— Dozorcy robót i dostaw. Trzysta rubli pensji i wygody.
— Oho, Brück prędko o nim się dowiedział! Ma węch. Tylko czy dostanie tak łatwo, to kwestja. I jakże pani mu pozwala nas odstąpić? Ot, myślałem, że w pani mamy sprzymierzeńca...
— I macie, rzetelnie. Ale zastanów się pan sam nad losem chłopaka! Czy może on zostawać wbrew woli zwierzchników, spotykać co krok ich niechęć? A przytem on sam całe życie będzie za mechanikiem narzędzia nosił, i ani zamarzy o czemś świetniejszem, ani będzie się czuł upośledzonym. Ale Franek drży do nauki, Elżuni powinniśmy wychowanie dać, aby gdy dorośnie, miała kawałek chleba. Dyzma im ojca zastępuje, musi o nich myśleć.
— To prawda! — uznał Skin. — Czemuż tedy odrzuciła pani zapomogę Fusta?
— Bo ją dawał pokątnie i potajemnie, jakby się tego czynu wstydził.
— On jest w fałszywej pozycji. Musi się z wielu względami rachować. Pani to rozumie. Niech pani to Dyzmie wyjaśni! — Bywają różne okoliczności...
— Nie mogę przecie zachwalać Dyzmie tchórzostwa i fałszu, wynajdując inne nazwy, dlatego, że to jego wuj popełnia. On jest samą odwagą i prawdą — mój chłopak.
— Pan Fust zna go i ceni, ale okazać nie może dla dobra samego Dyzmy. Trzeba się z temi warunkami pogodzić. Stary jest zacny człowiek, ale ociężał i rad mieć w domu spokój. Co to dziwnego? Okazał przecie serce, gdy was z Warszawy sprowadził.
— Chłopcy mu też za to wdzięcznie służyli i nie zawinili w niczem. Dyzma się raczej spodziewał śmierci, niż wydalenia.
— To też napróżno biega do Lipowca, nie spytawszy nas pierwej, czy my go uwolnimy.
Obejrzał się ostrożny Skin i dodał ciszej:
— Pan Fust nie chce, żeby Dyzma wyjeżdżał, więc my go nie puścimy, on nasz!
Staruszka uśmiechnęła się.
— Boję się o niego. Zanadto go kochacie. Gdy zjawią się zawiści i intrygi, chłopak gorzko odcierpi.
— A któż poczciwy nie cierpi? Więc zostaniecie?
— Niech Dyzma decyduje!
— Właśnie. Kiedyż on wróci z Lipowca?
— Jutro zapewne.
— Dobrze. I w pani mamy poparcie?
— Wyście nasi dobrodzieje! — szepnęła rozczulona.

A Dyzma wtedy, gdy oni tak rozmawiali, szedł raźno w stronę Lipowca.
Droga przecinała wielkie, stare lasy, a na wstępie do nich stał graniczny kopiec Holendrów. Drogę tę on znał, bo parę razy szedł nią do Chojar, gdzie był kościół.
Dzień był słoneczny, z sosen osypywał się śnieg, szeleszcząc; zresztą ciszę puszczy przerywały tylko dzięcioły, kując zawzięcie. Dyzmie wesoło było na duchu, szedł raźno, to gwiżdżąc, to śpiewając.
Za lasem rozciągała się wielka, urodzajna równina, przerżnięta zmarzłą taflą rzeki, której brzegiem szlak biegł, aż się ocierał o sztachety parku lipowieckiego. Jednakże słońce zimowe nisko się schyliło, nim Dyzma w bramę zawrócił i rozejrzał się, rozmyślając, kędy ma się udać.
Dziedziniec otaczało kilka murowanych obszernych budowli, wśród których czoło zajmował pałac piętrowy, z wieżycą i herbami na fasadzie, ze wspaniałym podjazdem i kolumnadą.
Ludzi dużo snuło się po dziedzińcu, rzemieślników, Żydów, służby.
Dyzma zaczepił pierwszego, który mu się nawinął.
— Pan Brück w domu?
— Niema młodego. Wczoraj stary przyjechał.
— Jest tutaj? — wskazał pałac.
— Nie. W tamtej oficynie mieszka.
Dyzma poszedł we wskazanym kierunku i z ganku otworzył pierwsze drzwi na prawo. Znalazł się w pokoju świeżo wybielonym i dość nagim; wypadł na niego z okropnym hałasem dog ulmski, wzrostu sporego źrebaka. Wypadł, ale o krok od niego stanął, obejrzał, obwąckał i legł na podłodze.
— Tyras, kto tam? ozwał się z dalszych pokojów głos kobiecy.
Tyras w odpowiedzi uderzył parę razy o podłogę swym potężnym ogonem.
Kobieta ukazała się w progu.
Była to piętnastoletnia dziewczyna, wątła i szczupła, z bardzo ładną i łagodną twarzyczką. Spojrzała pytająco na chłopaka.
— Mam interes do pana Brücka — rzekł, kłaniając się.
— Ojciec śpi w tej chwili. Proszę zaczekać! — odparła, wskazując mu u okna krzesło.
Bozmawiali po niemiecku. Język ten Dyzma nieźle posiadał z powodu kilkoletniej służby u pana Schulza. Ojciec go uczył początkowo, teraz chłopak z wdzięcznością go wspomniał, myśląc, jak mu to będzie niezbędnem w nowej służbie.
— To szczęście, że pana mój Tyras nie obalił! — rzekła dziewczynka, odwołując psa.
— Mnie żaden pies nie zaczepi! — uśmiechnął się.
— Dlaczego?
— Bo się ich nie boję, a bardzo lubię!
— O! Tyrasa by pan nie pogłaskał bezkarnie!
Chłopak pochylił się i rękę przesunął po łbie doga. Ten spojrzał zdziwiony, potem łaskawy i poruszył ogonem.
— Osobliwość! To mu się zdarza pierwszy raz. Odurzony jest jeszcze podróżą i nie czuje się u siebie. Inaczej ugryzłby pana. Naprawdę, on zna tylko ojca i mnie. A pan ma psa wdasnego?
— Nie. Miałem, ale został w Warszawie.
— O, jabym Tyrasa nigdy nie zostawiła! On ze mną, wszędzie jeździ. Teraz z Florencji jedziemy. A duży był pana pies?
— Mały. Znalazłem go w rynsztoku i wyhodowałem. Nie mogłem zabrać go z sobą, bom niebogaty, więc darowałem przyjacielowi.
Rozmawiając jak dwoje dzieci, przypatrywali się sobie ciekawie. Jemu żal się zrobiło dziewczątka, że takie drobne i wątłe, jak nikły wiosenny kwiateczek; jej — jakby dobrze znajome wydały się ciemno-modre oczy chłopaka i jego uśmiech serdeczny.
— Hertha! — rozległ się zdała gruby głos.
— Ojciec się obudził, zaraz przyjdzie! — rzekła, niknąc we drzwiach.
Dyzmie trochę serce biło ze strachu i dreszcz nim wstrząsnął. Wydobył z portmonetki owe pieniądze Glejbersona i miął je w ręku.
Na dworze szarzało, więc lokaj wniósł lampę i zawiesił nad biurem, rzucając badawcze spojrzenie na interesanta.
Chłopakowi minuty zdawały się wiecznością. Nareszcie ciężki chód rozległ się za drzwiami i Brück wszedł.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, atletycznego wzrostu, głowa pięknego, germańskiego typu, z długą, rudawą brodą i szerokiom, rozumnem czołem. Oczy miał stalowej barwy, nadzwyczaj bystre i przejmujące w spojrzeniu. Podobał się bardzo Dyzmie.
— Nun? — zagadnął, zasiadając u biura.
— Przysłał mnie do pana Żyd Glejberson z Holendrów. Nazywam się Kryszpin.
— Aha! — z porozumieniem mruknął Niemiec, przerzucając swój notatnik.
Zatrzymał się na jednej stronicy i półgłosem czytał: „Glejberson — Kryszpin — kontroler — żąda 300 rubli. Można zaufać.“
Notatnik odłożył, lampę rozjaśnił i krytycznie, dość długo patrzał w twarz młodego. Potem mówić począł:
— Ja w zasadzie nie ufam Żydom, więc tembardziej ludziom przez nich protegowanym. W tym kraju jestem obcy i z konieczności Glejbersona używam, póki sam się nie rozejrzę i swoich ludzi nie sprowadzę.
— Ja zaś, proszę pana, odnoszę wręczony mi zadatek i chcę swych obowiązków wysłuchać, aby wiedzieć, czy mogę przyjąć.
— Dobrze powiedziane. Czemże jesteś w Holendrach?
— Fabrykantem, pomocnikiem maszynisty. Obecnie wydalono mnie.
— Dawno służysz? Ile masz lat?
— Ośmnaście. A służę cztery miesiące.
— O, niewiele! Dlaczegóż cię wydalono?
— Nie sprawiałem się wedle woli pana Fusta.
— Uhm... Nie masz na nich skarg żadnych?
— Nie. Byli dla mnie sprawiedliwi i dobrzy. Wydalono mnie z własnej winy.
— Nie masz świadectwa?
— Nie.
— Skądże do głowy ci przyszło szukać miejsca tu, w Lipowcu?
— Jam o tem ani śnił. Chcieliśmy wyjechać do Dygi, gdzie mam znajomego w fabryce machin, ale nie mieliśmy dosyć pieniędzy na drogę, więc sam nie wiedziałem, co robić z sobą i skąd radę dostać. I na to przyszedł Glejberson z propozycją pańską.
— I zażądałeś 300 rubli?
— Nie, on sam cyfrę naznaczył i ten zadatek zostawił.
— Dobrze znasz Glejbersona?
— Tyle, co nic. On w Holendrach oberżę dzierżawił i sklep ma. Zdziwiłem się nawet, że mi sprzyja, bom namówił starszych, żeby oberżę i sklep założyli własny. Ale on mówił, że interes był zły i że on rad go ustępuje i sam do Lipowca się wynosi.
— Nic o tem nie wiem! — mruknął Brück, nie spuszczając oka z twarzy chłopaka.
— Masz rodzinę? — pytał dalej.
— Mam. Dwoje młodszego rodzeństwa i starą babkę.
— Rodzice?
— Nie żyją.
— Ojciec był fabrykantem?
— Nie, doktorem.
— Gdzie i czego się uczyłeś?
— Skończyłem cztery klasy gimnazjalne, a potem pracowałem w fabryce u pana Schulza, aż nas pan Fust sprowadził do Holendrów. Od pana Schulza mam świadectwo.
Rozpiął kożuszek i dobył zawinięty aż w trzy papiery arkusz z fabrycznym stemplem i podpisem.
— Starannie przechowujesz świadectwa! — uśmiechnął się Brück.
— Jakże, proszę pana! To mój majątek! — odparł chłopak wesoło.
Brück przeczytał i brwiami ruszył.
— Radbym, aby mój syn miał podobne! Tem mniej teraz rozumiem, dlaczego cię z Holendrów wydalono, i dlaczego cię mam zawdzięczać protekcji Żyda, lichwiarza i oszusta. Jest w tem coś niejasnego.
Jeszcze bystrzej oczy utopił w twarzy Dyzmy, ale nic fałszywego nie dośledził, tylko przyznał w duchu, że chłopak mu bardzo przypada go gustu.
— Musisz być hardy, i tak... trochę czerwony! — rzekł po chwili.
— Czasami trudno mi zmilczeć! — odparł Dyzma, czerwieniejąc. — Raz nawet obraziłem dyrektora.
— Jakże to było?
Chłopak opowiedział szczegóły śmierci Millera, potem zaraz dobroć Rudolfa, gdy mu siostrzyczkę uratował. Łez miał pełne oczy, gdy mówił:
— Ja mu do śmierci nie zapomnę jego dobroci!
Brück słuchał z zajęciem, a w tejże chwili weszła dziewczynka, i stanąwszy za ojcowskim fotelem, słuchała także.
Nowy dziedzic Lipowca zagadnął:
— Więc na czworo rodziny ty jeden zarabiasz? Jakże dajesz rady?
— Pracował i młodszy brat, ale tego muszę na naukę oddać, bo bardzo do mechaniki zdolny. Dlatego też służba u pana będzie mi wielkiem dobrodziejstwem dla nich.
— A tybyś nie chciał wyżej i wyżej iść?
— Mnie już nie czas, proszę pana, i naprawdę nigdym sobie nie roił świetności! — odparł, zawsze ze swym szczerym uśmiechem.
— Jakbyś u mnie został, miałbyś wiele do roboty.
— Jakże! Za tyle pieniędzy trzeba odrobić!
— Umiesz pisać porządnie? Rachunki znasz?
— Umiem.
— Masz tu kawał papieru. Napisz byle co bez namysłu, po niemiecku.
Chłopak wziął pióro i narazie nic sobie nie przypominał.
— Byle co! Prędko! — naglił Brück.
W tedy z chaosu myśli wybiegła piosenka, którą w chórze śpiewali i którą tu idąc nucił sobie, stosując do zerwania z Holendrami. Rzucił więc na papier jej zwrotkę:

„Scheiden und meiden tut Weh...“

Brück przeczytał i zajrzała mu przez ramię dziewczynka.
— Znam to! — zawołała i zcicha nucić poczęła.
— Nie przeszkadzaj, mój skarbie! — rzekł ojciec, raczej z pieszczotą, niż z wymówką.
Objęła mu głowę rękoma, pocałowała i wyfrunęła z pokoju.
Po chwili z dalszych apartamentów rozległa się piosenka przy wtórze fortepianu.
— Dobrze napisane. Podsumuj mi teraz te cyfry — rzekł Brück, podając mu księgę rachunkową. — Możesz usiąść. No, i zdejmże z siebie kożuch!
Dyzma usłuchał i prędko zsumował.
— Pomnóż przez 19S5 i podziel przez 17 i 50.
Kiedy chłopak spełniał polecenie, Brück tymczasem obejrzał jego kurtę, bieliznę, ręce, sposób siedzenia i zdecydował się przyjąć go na służbę.
— Dobrze! — rzekł, obejrzawszy zadanie. — Masz u mnie posadę. Ja tu zabawię dwa tygodnie, i przy mnie roboty się rozpoczną, więc obznajomisz się z obowiązkiem. Potem zostanie mój syn, któremu będziesz codzień składał raport i pytał o rozporządzenia. Nie mogę ci zadania określić. Będziesz wszędzie i będziesz żył cyframi. Płacę akuratnie i dbam o swych podwładnych, ale na twoim urzędzie nie darowuję trzech rzeczy: kłamstwa, nieścisłości i oszustwa. To ci zapowiadam!
— Tylko tyle! To dzięki Bogu! — odparł Dyzma z całą pewnością siebie.
— Zadatek możesz zabrać. Kiedyż staniesz na służbę?
— Pojutrze, jeśli pan pozwoli.
— Dobrze. Napisz tu swoje imię i nazwisko!
Spojrzał na papier.
— Dyzma. Jest takie imię? Nazwisko twoje brzmi z niemiecka. Może pochodzicie z Prus?
— Nie. Chyba przed wiekami.
— To się pokaże po twym charakterze.
— Matka moja była Niemką — rzekł chłopak.
— Taak!... Dlatego tak dobrze mówisz po niemiecku. Więc możeś protestant?
— Nie, Matka przyjęła katolicyzm.
— Aha, a pochodziła sama skąd?
Dyzma zawahał się. Przykro mu było przyznać się do pokrewieństwa z Fustem.
— Nie wiem, skąd była rodzina matki! — odparł wymijająco.
Brück nie nalegał. Zapalił cygaro i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
— Mogę się już oddalić? — spytał Dyzma.
— Chcesz wracać do Holendrów na noc? Ileż to mil?
— Dwie.
— Przyszedłeś piechotą.
— Tak.
— Ano, to głodny być musisz. Zaczekaj!
Pocisnął dzwonek i rzekł do wchodzącego lokaja:
— Podawać obiad.
Dyzma był rzetelnie głodny, ale pomyślał, że nie wypada mu nadużywać uprzejmości nowego chlebodawcy, więc jął się tłómaczyć i wymawiać.
— To, mój chłopcze, fałszywe ceregiele! — odparł Brück. — W twoim wieku bywałem głodny jak wilk cztery razy na dobę, potrąciwszy godziny snu. Z twej twarzy tryska zdrowie i wesołość. Tacy dobrze jedzą. Powtóre noc ciemna i mrozu piętnaście stopni, więc zanocujesz tutaj. Wyglądasz zaś tak, że sądzę, iż potrafisz zjeść obiad w porządnem towarzystwie. Opowiesz mi przytem cokolwiek o Holendrach. Mój syn poznał właścicieli, ja, słuchając ciebie, poznam fabrykę, co mnie bardziej zajmuje.
Dyzma skłonił się w milczeniu.
— Siadajże tymczasem, jesteś moim gościem! Może palisz?
— Nie. Dziękuję panu.
— To dobrze. Powiedz mi, ilu też ludzi macie w Holendrach?
— Około tysiąca.
— Dużo Niemców?
— Połowa.
— Jak płatni?
— Rozmaicie. Majstrowie biorą pięćset rubli i wyżej, pospolita rzesza trzydzieści i utrzymanie.
— I ty brałeś tyleż?
— Tak, panie.
— Jakimie cudem mogłeś utrzymać rodzinę?
— Trochę zarabiałem nocami przy remoncie; brat także pracował, ale gdyby nie pan, tobyśmy zostali bez chleba i ratunku.
— Jednakże myślę, że ci bardzo przykra była podrzędna służba i obcowanie z pospolitą rzeszą...
— Nigdy, panie. Prawda, że wedle świata z innej kasty wyszedłem, prawda, że gdym przed czterema laty pewnego ranka zamiast gimnazjalnego munduru włożył siną bluzę roboczą i poszedł do pana Schulza za smarownika, spotkały mnie drwiny i śmiechy fabrykantów, a jam, wróciwszy do domu, gorzko płakał, ale nie płakałem nad swą dolą, anim czuł się pokrzywdzonym i pahańbionym. Płakałem, żeby siłę mieć, być dobrym robotnikiem, i żeby moi koledzy nowi musieli mnie szanować. I siłę taką zdobyłem. Nie drwił nikt ze mnie potem!
— Dlaczegóż przeniosłeś się do Holendrów?
— Myślałem, że moim będzie lepiej! — rzekł Dyzma, spuszczając oczy.
Lokaj oznajmił w tej chwili obiad i Brück poszedł pierwszy, wzywając gościa za sobą. Chłopak trochę zalękły, ruszył za nim, oglądając w przechodzie mieszkanie, świeżo urządzone z wielkim komfortem, ciepłe, wonne, jasno oświetlone.
W jadalni zastali córkę Brücka i drugą kobietę o wiele starszą, którą fabrykant przedstawił jako towarzyszkę córki, miss z bardzo angielskiem nazwiskiem. Panna Hertha układała wedle swego gustu wielki bukiet cieplarnianych roślin i kwiatów, zdobiących stół; na widok wchodzącego Dyzmy powitała go uśmiechem, jak znajomego. Zajęli miejsce obok siebie, i zagaiła wnet rozmowę:
— Pan pewnie śpiewa?
— Nie uczyłem się nigdy, ale mamy w fabryce chór, do którego należę.
— O, to po obiedzie zaśpiewamy ojcu na dwa głosy tę piosenkę, co pan napisał: „Scheiden und meiden tut Weh!...“ Dobrze, ojcze?
— Kiedy ci śpiewać nie wolno, dziecko! — odparł Brück, łagodząc swój gruby głos i raczej prosząc, niż zabraniając.
— Mój drogi ojczulku, tylko tę jedną piosenkę! Ja tak to lubię... nic więcej!
— No, to już dobrze, ale tylko dzisiaj wyjątek.
— Tylko dzisiaj. Jutro będę milczała, jak ryba. A pan lubi śpiewać?
— Bardzo. Zda mi się wtedy, że skrzydła rosną! — uśmiechnął się szczerze.
— Tak i mnie. Ale mi śpiewać doktorowie zabronili. Słabe mam płuca. Więc się wzięłam do rysunku i staram się go polubić.
Westchnęła.
— Maluję, co widzę; śpiewam, co czuję! — szepnęła po chwili do siebie z żalem.
Brück skierował rozmowę na Lipowiec i wtajemniczał nowego urzędnika w jego obowiązki, potem zaczął rozwijać plan spekulacji na majątku, z którego poprzedni właściciele wyszli, jak bankruci.
Plan był ścisły i logiczny. Dyzma go w lot pojął i słuchał z upodobaniem, myśląc, ilu to biedaków przygarnie i utrzyma Lipowiec, jakim dobrodziejem będzie nowy jego chlebodawca.
Gdy podano deser, panie wyszły z jadalni, i po chwili z salonu rozległy się dźwięki fortepianu, Brück zapalił cygaro i dalej mówił cyframi, Dyzma słuchał.
Słuchał, ale mimowoli nie mógł poświęcać już całej uwagi sprawie finansowej. Zachwyt jego dla rozumu Briücka poczynał się dziwnie plątać z marzeniem nieuchwytnem, nieziemskiem, do którego ciągnęły jego duszę tłumione dźwięki w salonie. I poczuł w sobie wyraźnie dwie dusze i natury, dwa wpływy ras rodzicielskich i sprzeczne ich siły i popędy. Niewiadomo skąd, raz pierwszy zdał sobie w tej chwili sprawę jasną z tego i zapytał sam siebie: „Czym ja Niemiec, czy Polak?“
Przeraził się prawie tego odkrycia, przeraził się nawału myśli, które po tem jednem pytaniu wtargnęły mu do mózgu. Potarł czoło i siłą woli zwrócił uwagę na rozmowę bieżącą, ale kwestja raz poruszona, powracała co chwila do myśli i obserwacji.
Coraz bardziej czuł się roztargnionym, coraz mniej bawiły go świetne plany Brücka. Nareszcie Niemiec się spostrzegł.
— Co? Zmęczyły cię cyfry? Prawda, jeszcześ dziecko. No, no, potem się wprawisz. No, możemy przejść do salonu. Widzę, że mi przyniesiono pocztę.
Zaraz też zasiadł do gazet, nie troszcząc się dalej o Dyzmę.
Różowa lampa słabo oświetlała twarz grającej dziewczyny. Chłopak zapatrzył się na nią i jak pod czarem, zbliżył się do fortepianu. Pochyliła głowę chwilę szukała w pamięci i zaczęła znajomą piosenkę. Gdy dwa głosy objęły salon, Brück podniósł głowę i słuchał z przyjemnością, potem zatopił się znowu w gazetach. Miss wcale nie przerwała rozcinania kartek książki.
Przy fortepianie młodzi rozmawiali przy wtórze dźwięków, które snuły się z pod rąk dziewczyny, a rozmawiali z takiem zajęciem, że niepostrzeżenie upłynęła godzina, może dwie, a oni wcale czasu nie czuli. Musiała to być rozmowa bardzo poważna, bo w oczach dziewczyny znać było zdumienie i ciekawość, a Dyzma z każdą chwilą stawał się smutniejszy.
Nagle zegar wybił godzinę, Brück odłożył gazetę, Angielka zerwała się przerażona.
— Patrzcie, dziesiąta! — zauważył gospodarz. — Pora spać, kto rano wstaje!
Pocałował córkę w czoło, Dyzma się skłonił paniom i wyszli.
— Pozwoli pan, że go dzisiaj pożegnam! — rzekł chłopak, gdy się znaleźli w pierwszym pokoju. — Rano ruszę do domu, aby pojutrze móc stanąć już tutaj na służbie.
— Dobrze! Im prędzej, tem lepiej. Liczę no ciebie.
Podał mu rękę i pożegnał życzliwym uśmiechem.
Lokaj przeprowadził Dyzmę przez kurytarz do gościnnego pokoju i tam go zostawił.
Chłopak usiadł na krześle i zamyślił się. Przeżył kilka godzin, jak w baśni. W jego życiu pospolitem i ubogiem nie było ani takich obrazów, ani wrażeń, ani myśli. Myślał, że prześnił to poobiedzie. Upojony był i odurzony. Raz pierwszy dotknął i zrozumiał, co jest bogactwo, zbytek, świetność i piękność, połączona z estetyką, raz pierwszy przemówiły w nim zmysły, rozigrała się fantazja.
Więc to był świat, którego on, nie znając, odrzekał się! To był szczyt, do którego wiodły pieniądze i karjera, której on nie chciał! Jakże naiwnym był i nieświadomym! Długo rozmyślał, porządkował swe myśli, ale tylko czuł coraz większy chaos, coraz więcej zagadnień i wątpliwości.
Wreszcie wstał i wytężając gorejące oczy w stronę okna, szepnął żałośnie, z rozpaczą prawie:
— Babuniu! Gdybyś tu była!...
I nagle porwała go chęć ucieczki, tęsknota do tej swojej mistrzyni.
Chwilę się wahał, walczył, wreszcie z gorączkowym pośpiechem naciągnął kożuszek, włożył czapkę, zgasił światło, wyśliznął się na kurytarz, stamtąd na dziedziniec, drzwi zamknął i jak ptak umknął z tej złotej klatki.
Noc była jak dzień jasna, iskrząca mrozem. Chłopak biegł prawie, za każdym krokiem odzyskując względny spokój. Mróz go orzeźwił, prędki chód dodawał raźnej otuchy. Gdy był w lesie, zaczął już śpiewać. Za lasem Holendry już się ukazały, wznosząc ku niebu las czarnych kominów, mrugając mnóstwem świateł.
— To także świat! — szepnął Dyzma. — Któryż mój? Ten, czy tamten?...
— Tamten, tamten! — poczęło w nim wołać to wszystko, co w nim ostatni wieczór zbudził.
— Nieprawda! — odpowiadały dawne marzenia. — Stamtąd uciekłeś, do tego wracasz. To będzie twoje!
— Nie chcę! — zawołał głośno, aż się własnego głosu przeraził, tak był nienaturalny.
A przecie szedł i szedł ku Holendrom. Droga skręcała między mury czarne i ponure. Świeżość pól zastąpił zaduch sadzy i chemikaljów, ciszę — gwar ludzkiego mrowia po uliczkach osady. Stróż go spotkał i powitał.
— Skądże tak późno?
— Z Lipowca. A któraż godzina?
— O, będzie już sporo po północy.
— A ludzie jeszcze nie śpią?
— A cóż? Naprzeciw niedzieli zawsze tak. Dwa wesela mamy, to i szumią! A wiecie? Do was gość przed wieczorem przyjechał. Zaprowadziłem go do młyna.
— Gość? Do nas? Osobliwość!
— Jakiś młody, pocztą przyjechał.
— Olekszyc! — pomyślał Dyzma, przyśpieszając kroku.
Drzwi ich mieszkania nie bywały nigdy zasuwane na rygle, wszedł więc bez stukania. W kuchni panowała ciemność, ale u babki jeszcze świeciło przez szparę. Tłumiąc kroki, wszedł tam. Staruszka siedziała u komina, obejrzała się na niego i szepnęła:
— Cicho, na twem posłaniu śpi Olekszyc.
— A on skąd się tu wziął? — odparł z zajęciem, osuwając się do jej kolan.
— Nagle się zjawił wieczorem. Fabryka go tu przysłała do Lipowca. Wstąpił po drodze i zanocował, czekając na ciebie. Będzie prowadził roboty techniczne w Lipowcu. W jego fabryce bierze pan Brück machiny. Teraz zabawi tylko parę dni i wraca. Zabierze z sobą Franka.
Zdziwiła się, że chłopak wbrew swej naturze nie ucieszył się gorąco z tej dobrej wieści. Słuchał zapatrzony w ziemię, i bąknął tylko:
— Ano... to się składa.
— Jeszcze mam jedną wielką nowinę! — rzekła, sięgając do kieszeni. — Otrzymałam list od mojej ciotecznej siostry z Krakowa.
— Od tej zakonnicy?
— Tak. Pisze mi, że przyjmie Elżunię do pensjonatu bezpłatnie.
— Elżunię! Nie będziemy mieli dzieciaka! — zawołał.
— Jak zechcesz — odparła poważnie, podając mu list.
Przeczytał go przy lampce i długo patrzał na litery, jakby ich się uczył na pamięć. Wreszcie westchnął głęboko, list złożył.
— Musimy się rozstać! — rzekł żałośnie.
— To była też moja myśl! — potwierdziła staruszka. — Elżunia nie powinna tu zostać i nie powinna tu wrócić, aż dojrzeje zupełnie.
Ton uroczysty zastanowił Dyzmę.
— Dlaczego?
— Bo nikt z nas nie ma siły nad nią. Zanadto ją kochamy, a ona będzie bardzo piękna i jest nadzwyczaj wrażliwa. To zapamiętaj, i gdybym rychło umarła, ty jej stamtąd nie zabieraj. Świat i ludzie będą jej zgubą.
Umilkła chwilę i znowu zaczęła:
— W liście były pieniądze dla nas na drogę. W przyszłym tygodniu odwiozę ją do Krakowa.
— Tak prędko! — westchnął, ale nie śmiał protestować.
Osunął się znowu do kolan babki i umilkł. Ona położyła ręce na jego czole.
— Co ci? — spytała. — Głowa ci plonie jak w gorączce, i wróciłeś tak późno.
— Miałem wrócić rano, ale uciekłem, żeby z babunię pomówić. Ilem ja przeżył w tym dniu! Czym ja marzył pierwej, czy marzę teraz? Brück mnie przyjął jak syna, rozmawiał jak z równym, ugościł przy swym stole. Jeszczem ja takiego świata nigdy nie znał... Wyszedłem z niego...
Umilkł, zawahał się i dodał:
— Ale ten świat może moim zostać napowrót. Dziwnie mi tam było swojsko.
— Jaki świat, dziecko?
— Ten wielki, potężny, piękny!
— Skądże wiesz, jaki on? Widziałeś go tylko, a nie poznałeś. Każdy świat jest piękny lub nędzny, to zależy od ludzi.
— Ale na szczycie będąc, dalej się widzi, więcej zdziałać można. Na szczyt się idzie odwagą i zdolnością, czynem dobrym i zasługą.
— Najwyższy szczyt jest ten, na który się — wznosi, depcąc samego siebie.
— Babuniu, czyż jedno nie może być z drugiem?
— Może, ale nie dla ciebie.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś postawiony na innej drodze. Co ci się roi?... Powiedz!
— Mnie się nic nie roi, ale widzę przed sobą drogę, karjerę, przyszłość.
— Mówże wyraźniej! Słucham cię i nie rozumiem.
— Brück daje mi świetną posadę.
— Posada to nie droga.
— Będę u niego miał łaskę i uznanie.
— Łaska to nie karjera.
— Dosłużę się stanowiska i pozycji.
— Stanowisko i pozycja to nie przyszłość, to tylko doczesność.
Dyzma zerwał się i przeszedł się parę razy po pokoju.
— Babunia mnie nie rozumie — szepnął.
— Ale ty mnie rozumiesz.
Zapanowało milczenie. Nagle chłopak stanął.
— A ja kto jestem? Brück mnie pytał, czym Niemiec. Zaprzeczyłem, a teraz sam pytam: kto ja?
— Bądź takim, aby cię każdy szczep pragnął mieć swoim. Skąd ci te myśli? Tyś jakby upojony!
Przetarł ręką czoło gorejące, a ona się zamyśliła. Zrozumiała, że był to dzień przełomu. To dziecko stało się przez jedną dobę mężczyzną. Od tej nocy zależy całe jego życie i przyszłość. On jeszcze jasno nie zdawał sobie sprawy z tego, co w nim wrzało, gdy ona, jakby jasnowidzeniem tknięta, przeczuła.
— Więc Brück cię przyjął jak syna, powiadasz. Jakże to było?
— Pytał mnie o przeszłość, o rodzinę, o służbę. Odpowiadałem szczerze. Potem egzaminował z rachunku i kazał byle co napisać po niemiecku. Takem się zaląkł, żem nic nie pamiętał, tylko piosenkę. Po tem po obiedzie śpiewaliśmy ją z panną Brück. To ta: „Scheiden und meiden tut Weh...“
Jasne oczy staruszki nie schodziły z jego twarzy, na którą raz wraz żary biły. Umiała ona czytać w tych licach.
— A panna Brück piękna?
— Czy piękna? — pomyślał chwilę, potem nagle rękę wsunął w zanadrze i pobladł.
Babka nie powtórzyła pytania, tylko zaczęła spokojnym głosem:
— Zaraz po twojem odejściu był u mnie Skin. Zapowiedział mi stanowczo, że fabryka cię bodaj przemocą zatrzyma. Rozpocząłeś tu tyle prac, rzuciłeś tyle myśli, jesteś zobowiązany.
Żachnął się.
— Cóż oni myślą? Mam zostać wbrew woli pana Fusta? Za nic! Dałem słowo panu Brückowi.
— Pan Fust także chce cię zatrzymać, a raczej odprawa twoja przejdzie jakby nie była.
— I ja mam na to przystać? Żeby pan Fust myślał, żem mu darował obelgi, fabryka żeby myślała, iżem do niczego niezdatny gdzieindziej, a dyrektor żeby mną dalej zatykał wszelkie braki w smarownikach? Nie chcę!
— Dyzma, o Dyzma! Dziecko moje najdroższe! Niedawno przysiągłeś, że będziesz chrześcijaninem. O Dyzma, tyś nasza głowa, tyś najstarszy, tyś ojciec tych dwojga i tyś taki mocny! Dyzma! Chodź do kolan moich i wypłacz swą gorycz! Ale zostać tu musisz, dziecko moje ukochane. Wziąłeś tu w Holendrach ojcowskie dziedzictwo... A teraz płacz, teraz możesz. Jutro już nie twoje.
Chłopak usłuchał, słowa nie mówiąc. Przytulił się do kolan staruszki i cieżkie łkanie wstrząsało nim. Babka ręce położyła mu na głowie i pieszcząc, mówiła zcicha:
— Zostaniesz tutaj na najpodrzędniejszem stanowisku, będziesz, jak byłeś, rzetelnym pracownikiem, uległym sługą, wiernym kolegą. Zniesiesz podejrzenia i niechęci, i zawiści, i niesłuszne zarzuty. I będziesz całe życie bez nazwy dla świata, bez karjery, bez sławy, bez odznaczenia. Ale nie będziesz nigdy nieszczęśliwy, ani wykolejony, ani kłamca, ani samolub. I będziesz miał w sobie ciszę, a przed sobą prawdziwe panowanie, i mocarzem będziesz nad samym sobą...
Mówiła tak długo, długo. Potem, widząc, że się uspokaja, jęła odmawiać wieczorne pacierze półgłosem, jakby dla siebie.
Świt blady zaglądał w okienko, lampka przed obrazem dogasała, gdy Dyzma wstał spokojny, skupiony.
Babka odłożyła różaniec, który przesuwała w palcach, i rzekła zwykłym tonem:
— Idź do Skowrońskich i zaśnij godzinę! Olekszyc zmęczony, nieprędko się zbudzi, a dzisiaj niedziela. Nagadacie się jeszcze dowoli!
Chłopak wysunął się do kuchenki, ale skrzyp drzwi zbudził Olekszyca.
— A, Dyzma! Witaj! — zawołał, zrywając się.
Śpiesznie się odział i przywitali się uściskiem braterskim.
Olekszyc był o lat dziesięć starszy, średniego wzrostu, trochę łysy, brunet, w okularach. Blada jego twarz, okolona zarostem, miała wyraz szyderstwa i chłodu, przytem pewny przykry rys przeżycia i cynizmu.
— Oho, wyrosłeś! Już nie dzieciuch! Cóż, nie dziwisz się mej wizycie?
— Nie, bo mi babka już opowiedziała. Serdecznie ci dziękuję za Franka!
— Bagatela! Stanąłem już solidnie. To już nie Warszawa i Schulz. A ty podobno byłeś wczoraj w Lipowcu? Cóż tam — jest karjera?
— Ogromne projektują zakłady.
— Ciekawym, kto kogo połknie! Bo albo Holendry, albo tamto musi klapnąć!
— Dlaczego? Jeszcześ ani tu, ani tam się nie rozejrzał.
— Co to znaczy! Jeśli się nie połączą, to konkurencji nie wytrzymają. Zobaczysz. Dla mnie zresztą, to nawet przyjemnie. A dla ciebie to i owszem. Fabrykanci będą w zwyżce.
Zaśmiał się, przecierając swoje szkła.
— U was tutaj cicho? — spytał.
— Zupełnie. Wszyscy zadowoleni.
— Poczekaj, niech-no odkryje się zarobek o miedzę, będzie inaczej. Ty pierwszy tam przechodzisz. Masz węch — ręczę ci.
— Jeszcze nie wiem, co ze mną będzie.
— Ale Brücka poznałeś? Zacny nosorożec! Syn jego sporo przewietrza pieniędzy. Widziałem ich w Rydze. Znają ich tam. Solidna firma. Jest i panna suchotnica. Jadę tam dzisiaj, aby teren zbadać i przedstawić plany. Z wiosną roboty się zaczną, będziemy się wtedy często widywali. Ależ piękny chłop się z ciebie wyrabia! Prorokuję ci wielkie powodzenie, jeśli jeszcze nie masz go dotychczas. Co?...
Pokręcił go za ucho i protekcjonalnie po ramieniu poklepał.
Dyzma nie znalazł odpowiedzi, i zgoła nie poznawał dawnego kolegi. Przed półrokiem jeszcze był podobnym do niego, podrzędnym pracownikiem. Skąd mu się wziął taki rezon?
— Ale tyś inny! — rzekł wreszcie szczerze.
— A widzisz. Znałeś mnie głodnym, teraz widzisz sytym. Złapałem przecie szczęście za rogi — i teraz niem kieruję. Tobie, widzę, ciężej idzie! No, aleś samouk. Takim trudno się czegoś dobić. Ale, ale, cóż porabiają twe skrupuły i dewocja? Wyrosłeś już z nieb?
— Słuchaj, Stachu, od tego wara! — rzekł chłopak, prostując się i brwi marszcząc.
Olekszyc roześmiał się drwiąco.
— Winszuję! — rzekł, ruszając ramionami.
Rozmawiali głosem przyciszonym.
— Możebyśmy przeszli się nieco? — zaproponował Dyzma.
— I owszem. Spojrzę na waszą fabrykę. Wczoraj było już ciemno.
— Dziękuję ci za książki do czytelni! — rzekł Kryszpin, gdy się znaleźli na drodze.
— Widzisz, dogodziłem ci, stosownie do twych zaleceń: nic drastycznego i nic socjalnego.
— Ja prawdopodobnie zostanę dyrektorem w Lipowcu, jeśli to będzie dobry interes — mówił dalej Olekszyc — będziemy się tedy widywali.
— Cóż będzie z Frankiem? — spytał Dyzma.
— Zabiorę go do Rygi i umieszczę w fabryce. Będzie miał kurs teoretyczny i praktyczny.
— Ale to ciebie będzie kosztowało?
— Bagatela! Nie lękam się o żaden koszt dla was. Jak będziesz miał, to zwrócisz.
— A jeśli nie będę miał?
— To jeszcze drożej wezmę. Będziesz mi obowiązany i będę mógł w potrzebie rachować na ciebie.
— Co za potrzebę możesz mieć do mnie? Ja się losu nie spodziewam, ani go pragnę.
— To nic. Lwu czasem i mysz potrzebna.
Uśmiechnął się i rozejrzał po gmachach.
— Stare to, ale solidne. Kto tu rządzi?...
— Pasierb właściciela.
— Twego wujaszka... Cóż on? Łaskaw na cię?
— Nie uważam go za krewnego.
— Hm, ale do spadku masz święte prawo.
— Żadnego, matka się zrzekła.
— Oficjalnie?
— Nie wiem, ale była to jej wola.
— To głupio. Pieniądze i papieżowi potrzebne. Miałbyś siłę, mając środki.
Dyzma obojętnie ramionami ruszył.
— Będzie jeszcze o to sprawa! — mruknął Olekszyc ze złym uśmiechem, jakby wszelki niepokój i wzburzenie mętów ludzkości czyniło mu specjalną przyjemność.
— Macie tu kogo zdolnego i wybitnego w fabryce? — zagadnął.
— O wielu! — pochwycił Dyzma. — Kasjer Balcer, Skin buchalter, Werner tkacz, Turski magazynier, to są ludzie wielkiej zdolności i nieposzlakowanego charakteru.
— Zanotuję to na wypadek, jeśli zostanę w Lipowcu.
— Nie notuj! Ci ludzie nie opuszczą Holendrów.
— Et, co ty rozumiesz! Pewnie cię już korci samemu szczęścia tam spróbować?
Dyzma oblał się rumieńcem.
— Prawda, chciałem — rzekł, podnosząc głowę. — Miałem tam zdobyć to, co ty nazywasz karjerą, alem się opamiętał, że życie zbyt krótkie, aby warto było poświęcać siły dla takiego celu. Tyle zachodu — dla śmierci!
Olekszyc popatrzał na niego i spoważniał.
— Wiesz — odparł — że ty mnie czasem zaciekawiasz, i myślę, czem jesteś: czy kretynem, czy manjakiem, czy filutem, pozującym na ascete? W każdym razie bawią mnie twe dziwolągi. Powiedz mi, czemu nie wstąpisz do seminarjum, jeśli szczerze myślisz to, co mówisz?
— Alboż na świecie nie mogę być chrześcijaninem?
— Jakto? Chrześcijaninem?
— Wyznawcą i wykonawcą zasad wiary.
— Ale i owszem, ale twoje zasady są z czasów pierwszych wieków. Przeflancuj się do historji!
— Zasady moje nie ulegają wiekom. Obowiązują każdego i dzisiaj, równie jak wtedy.
— Mój drogi, to są frazesy w zaginionym języku. Nikt ciebie nie zrozumie i nikt słuchać nie zechce, a ty sam, gdy dojrzejesz, będziesz się z tego śmiał, jak z bajek dziecinnych o strachach. Jeszcześ dziecko. Niech-no cię wezmą w swe obroty trzy siły: szał krwi, krzywda ludzka i walka o byt! Z tych zapasów dopiero wyjdziesz dojrzałym człowiekiem, albo rozbitkiem. Wtedy pogadamy! Teraz recytuj lekcję twej babki!
— Więc ty jużeś poznał te trzy siły?
— Już! — odparł Olekszyc, marszcząc brwi.
— I cóżeś skorzystał?
— Szał dał mi zapomnienie; jest to największe prawo i sprawiedliwość. Krzywda dała mi doświadczenie, czem jest bliźni, i naukę, że nie warto być dobrym. Walka o byt nauczyła mnie, że mały jest do zdeptania, wielki do eksploatacji, a wszyscy razem na korzyść dla zręcznego. To brutalne, co mówię, ale to prawda, tylko że ludzie, to myśląc, nie lubią o tem mówić. Cały świat okłamuje, i doszedł do tej doskonałości w udawaniu, że okłamuje nawet samego siebie. Zresztą, chcesz poznać świat? Weź dobry mikroskop i kawałek zgniłego sera. Zobaczysz miljony istot, które pożerają siebie i mnożą się, mnożą się i pożerają! Nic innego nigdzie na świecie nie zobaczysz.
— Dlaczegóż więc, tak myśląc i mówiąc, byłeś dla nas zawsze gotowym do pomocy, a teraz bierzesz Franka? To ty pozujesz na złego, Stachu!
Olekszyc się oburzył, jakby mu zarzucono podłość.
— Za pozwoleniem! Pomagałem wam w Warszawie, bo rachowałem, że z małych staniecie się wielkimi, gdy Fust umrze. Wtedy dasz mi swoją siostrę za żonę, bardzo dobra partja dla mnie, który wcale ojca sobie nie mogę przypomnieć. Franek zaś ma olbrzymie zdolności; za naukę potem będzie to mój człowiek. Zrozumiałeś?
— Tak, ale nie wierzę.
— Otóż to! Nie wierzysz w złe, więc będziesz wyśmiany, wyszydzony i podeptany. Dlatego to przybyłem i zostanę w Lipowcu, aby ciebie pilnować. Muszę cię zmienić!
— Albo ja ciebie.
Olekszyc roześmiał się pogardliwie.
Mijali właśnie kantor, gdy z za węgła ukazała się szczcgóina para ludzi. Był to Rudolf i Elżunia.
Dziewczynka szła poważnie obok dyrektora, opowiadając mu coś z uśmiechem i podnosząc ku niemu swe prześliczne oczęta, w których znać było uwielbienie bez granic.
Jego surowa maska zmieniona była i łagodna, gdy jej niekiedy rzucał słów parę i spojrzenie, i tak sobie wędrowali, jak dwoje rodzeństwa. Dyzma i Olekszyc zatrzymali się. Rudolf przystanął na ganku kantoru i skinął głową dziewczynce. Zawahała się i weszła. Zabawili parę minut i ukazali się napowrót. On wrócił do pałacu, ona frunęła jak ptaszek, i wpadła na Dyzmę.
— Elżuniu, co ty tu robisz? — zagadnął zdumiony.
— Babunia mi kazała iść do pani Skin i poprosić o szklanki.
— Ależ Skinowie mieszkają w przeciwnej stronie, a ty spacerujesz z dyrektorem!
— Panna Elżbieta miewa schadzki! — dodał Olekszyc, nie spuszczając z niej oczu badawczych.
Dziewczynka wcale się nie zająknęła, przytuliła się do brata i opowiadała:
— Janek Skowroński mnie zobaczył i zawrócił. Bo to ja dzisiaj pierwszy raz wyszłam, wiesz! Otóż pokazał mi karuzel na lodzie i trochę mnie powoził na saneczkach. Właśnie na to z pałacu wyszedł pan Rudolf i kazał Jankowi przestać. Ja sobie do niego podeszłam i podziękowałam, że mnie ratował, kiedy to mnie dusiło — i tak...
— Jak to i tak? — roześmiał się Dyzma. — Przecie chodziłaś z nim do kantoru!
— A chodziłam. Bo tam nigdy nie byłam od przyjazdu, więc chciałam zobaczyć, czy tam ładnie. Poprosiłam, żeby mi pokazał, więc mi pozwolił wejść za sobą. Nikogo tam nie było.
— Bo, i cóżeście tam robili?
— On mnie spytał, czy rana już zagojona, więc mu pokazałam ranę z pod chustki, kazał mi otulać się i nie bawić się na lodzie. Potem wziął jakieś papiery i wyszliśmy.
Całej tej opowieści Dyzma słuchał ze śmiechem, Olekszyc bardzo poważnie.
Na zakończenie Elżunia wspięła się na palce i pocałowała brata, a potem pofrunęła dalej w stronę, mieszkania Skinów.
Młodzi ruszyli ku domowi i Olekszyc ozwał się:
— Śliczna będzie twoja siostrzyczka, gdy dorośnie.
— Śliczna! — radośnie uśmiechnął się Dyzma.
— Ale twój dyrektor pierwej to spostrzegł, niż wszyscy. Wcześnie zaczyna konkury.
— Elżunia bez ceremonji twierdzi, że go kocha.
— I ty tego słuchasz? — oburzył się Olekszyc.
— A cóż? Mam karać dziecko za to, że dziecko?
— Nie wierz nigdy w dzieciństwo kobiety!
— Czyś oszalał? To dopiero dziwolągi!
— Wcale nie. Za rok, jeśli tego dziecka stąd nie usuniesz, będziesz miał skandal!
— Jaki? Co ci się roi? Dzieciak myśli o swej gramatyce i historji, w domu opowiadam jej bajki, a Franek struże zabawki. Zresztą u nas nie bywało i nie będzie skandalów.
— Mówię ci wyraźnie: dziecko stąd usuń, jeśli jej i sobie dobrze życzysz. Chcesz — wezmę i ją do Rygi. Mam tam znajomą przełożoną pensji. Proszę cię, oddaj mi Elżunię!
Stanął i oparłszy ręce na ramionach Dyzmy, niecierpliwie czekał odpowiedzi.
— Dziękuję ci, Stachu, ale babka inaczej postanowiła. Lada dzień zabiorą mi Elżunię. Odwiezie ją babka do Krakowa, do krewnej w klasztorze.
Olekszyc odetchnął.
— To dobrze. A gdy dorośnie i wróci, dasz mi ją! Obiecaj!
— Jakże mogę nią rozporządzać? Niech ciebie wybierze, będę bardzo rad, ale niewolić nie będę. Moje to serdeczne kochanie...! Chowałem ją i pieściłem! Nie chcę jeszcze myśleć o tem, że mi ją kto zabierze.
— Dla ciebie też gdzieś się chowa inne kochanie. Żona ci siostrę zastąpi, a Elżunia musi być moją. Pamiętaj!
— Dajże pokój, Stachu! Tyle czasu!
— Ileż? Cztery lata. Będzie miała szesnaście. Wtedy ją wezmę!
Oczy jego dziwnie zapałały.
— Nie jesteś logiczny, Stachu. Żyjesz dla karjery, a chcesz pojąć ubogą dziewczynę.
— Owszem, jestem zawsze logiczny. Piękna żona to właśnie karjera, a siostrzenica Fusta — to druga poważna racja. Czy sądzisz, że twój dyrektor o tem nie myśli, bawiąc się, niby w popularność? On także zna rachunki.
— Ale zna i Fusta.
— To kwestja. Testament otwierają po śmierci. Stary może wszystkich oszukać. Ach, gdybym ja był na twojem, tu, miejscu! Byłoby to wszystko moje. Powiedz szczerze, czy ci nigdy nie przychodziło na myśl, że Holendry twoje i że ci się dzieje krzywda?
— Nie. Ale marzeniem mojem jest, żeby te Holendry były wzorem dla każdogo. Żeby ludzie tutaj byli zadowoleni i szczęśliwi.
— A więc to uczynić może tylko właściciel.
— To uczynić może tylko Bóg, gdy go każdy mieć będzie w sercu.
— Ty zatem chcesz tu być apostołem?
— Chcę każdemu tu służyć, jak mój ojciec czynił.
— A jeśli los cię uczyni tu panem?
Dyzma otrząsnął się ze szczerą niechęcią:
— To się stać nie może pomimo mej woli!
Byli już przy młynie i zatrzymali się, patrząc po gmachach.
W tej chwili drzwi młyna się rozwarły, i staruszka zawołała ich na śniadanie.
Rozmowa przeszła na inne przedmioty.
Około południa zamówiona poczta przyszła po Olekszyca. W chwili, gdy wsiadał w bryczkę, a Dyzma go przeprowadzał, gromadka ludzi zbliżała się do mieszkania Kryszpinów.
Olekszy spojrzał na nich.
— Cóż to za jedni? — spytał zcicha.
— Starszyzna! — odparł Kryszpin lakonicznie.
— Aha, mniemani przyjaciele. Ńo, bywaj zdrów, wstąpię po Franka pojutrze.
Bryczka ruszyła, a Dyzma ją, oczyma przeprowadził, ogarnięty falą zniechęcenia, smutku i goryczy. Potem ze zwieszoną głową wrócił do domu.
Starszyzna już siedziała wkoło stołu w kuchence. Powitał ich bez zwykłej słonecznej wesołości i usiadł na brzegu swego posłania, szukając w głowie, od czego rozmowę zacząć.
Skin wybawił go z kłopotu.
— Cóż, panie Dyzma? Byłeś w Lipowcu?
— Byłem. Zgodziłem się za kontrolera.
— No, a cóż będzie z chórem i kapelą, z czytelnią, a szczególnie z oberżą?
— Wszystko iść będzie swoim trybem. Każdy może mnie zastąpić.
— Tak, ale kto zaczął, kończyć powinien! — dorzucił Balcer.
— No, a my wcale nie chcemy, żebyś się przenosił do Brücka! — zawołał energiczny Miciński.
— Kiedyż mnie pan Fust trzymać nie chce!
— Nieprawda! — wtrącił Balcer. — Pan Fust wcale nie wie, żeś się uwolnił, a ja ci oto przynoszę twoją służbową książkę.
Chłopak popatrzał na czerwoną okładkę.
— Zgodziłem się w Lipowcu — szepnął. — Co sobie pan Brück o mnie pomyśli?
— Co tobie, Dyzma? — rzekł Skin. — A toś od wczoraj do siebie niepodobny! Jakiś obcy i nieprzyjemny...! Sprzykrzyło ci się z nami?
— Uchowaj Boże, ale się tak dziwnie wszystko poplątało! Olekszyc mnie straszył, że wam nie dogodzę, że nie dam rady, że się kiedyś zwrócicie przeciw mnie, że mnie sądzić i podejrzewać będziecie. Lęk mnie opadł...
— Milczałbyś! Nie Olekszyca się radź, ale swej babki, jak dotąd.
— Babka też co postanowi, tak będzie.
Zwrócili się do staruszki, która na uboczu siedząc, oczu z Dyzmy nie spuszczała.
— Prosimy pani o ostatnie słowo! — poczęli wołać.
— Moi drodzy, jeśli on wam użyteczny i miły, niech wam służy! — rzekła z uśmiechem. — Tylko was o jedno poproszę. Nieporozumienia być mogą, kwestje i spory być muszą. Więc przez pamięć tego dnia załatwiajcie je zawsze szczerze. Niech on pierwszy wie, o co go posądzają, co mu zarzucają.
— Na to zgoda! — zawołał Skin.
— Słowem ręczymy! — potwierdzili inni.
— A ja wam natomiast przysięgam, że nigdy nie będę myślał o sobie! — rzekł Dyzma uroczyście.
Powstało zamieszanie, gwar i uściski. Nie pomogły protesty Kryszpinowej, posłano po piwo i zakąski. Wieść o sejmiku gruchnęła po osadzie. Zbierało się coraz więcej gości. W mieszkaniu wrzało, jak ulu.
Pod wieczór zebrała się i młodzież, niewiadomo skąd i kiedy znalazła się kapela, i kiedy w sypialni starsi toczyli obrady nad oberżą, w kuchence zaczęto tańce na wielką uciechę Elżuni i Janka Skowrońskiego.
Przeciągłe sygnały stróżów nocnych oznajmiły dziesiątą godzinę.
— Trzeba się rozchodzić, gasić światła! — zauważył Skin, ale go zakrzyczano.
— Dziś nasze święto. Pozasłaniać okna i niech młodzież hasa! Niech nam żyją Kryszpinowie!
Późno w noc, gdy nareszcie Dyzma został sam, pomimo zmęczenia, nie zabierał się do spoczynku, ale siedział na brzegu posłania zgarbiony, osowiały, wpatrując się bezmyślnie w leżącą przed nim służbową książkę.
Czuł, że coś się w nim zwichnęło, czy połamało, że nie mógł czuć pełnej radości ze zwycięstwa, odniesionego zeszłej nocy, ani pełnego zajęcia obowiązkiem, który brał na siebie, ani pełnej swobody względem babki.
Męczyło go to nieznośnie, a nie miał narazie dość woli, aby otrząsnąć się z pewnej apatji i zmęczenia, które go opanowało.
Wreszcie fizyczny wysiłek go zmógł, zasnął. Nazajutrz zobaczyła go babka zaledwie wieczorem.
— Gdzieżeś był?
— W Lipowcu, odniosłem zadatek.
— Pan Brück się gniewał?
— Snadź go Olekszyc uprzedził, bo się nie zdziwił. Powiedział tylko, że z tego wnosi, iż nie jestem Niemcem.
Staruszka przerwała prasowanie ubogiej wyprawki Elżuni i spojrzała na niego.
— Ubodło cię to?
— Nie.
— Więc wiesz już teraz kim jesteś?
Ucałował jej ręce i zajrzał do garnków.
— Jeść mi się chce. Cztery mile uszedłem, a tam już mi nie dali obiadu.
— Swój obiad znajdziesz w piecyku. Ja myślę pojutrze wyjechać, korzystając z opieki Olekszyca i łagodnego powietrza. Zabawię dni dziesięć. Ty jutro już pójdziesz do fabryki?
— Pójdę. Dosyć mitręgi!
Wyglądał rzeźwiejszy i spokojny.
— Dzisiaj zrób jaki porządek z książkami! Cały dzień dopominali się o nie ludzie.
— Zaraz ich uspokoję. Franku, chodź-no do pomocy! Potem rozniesiemy pakiety.
Zabrali się żwawo do dzieła i po godzinie wybrnęli z zaległości. Potem obaj wyszli, i już staruszka nie słyszała, kiedy wrócili.
Dzwonek o szarym świcie zastał Dyzmę na nogach, w bluzie roboczej, na ścieżce fabrycznej.
Mgła była gęsta i przejmująco chłodna.
W przedsionku Dyzma zatrzymał się chwilę, czekając na Micińskiego. Chmary dziewcząt i kobiet mijały go, idąc do przędzalni i warsztatów, gwarem napełniając pustą jeszcze fabrykę.
Pierwszy raz w życiu chłopak popatrzał na nie uważnie; spostrzegł, że były różne: ładne lub nie, stare łub młode. Pierwszy raz poczuł dla nich zajęcie i ciekawość i poczuł też, że one, mijając go, zerkały także, oglądały się czasem drugi raz, szeptały coś do siebie, oczyma go wskazując. Zdjął go jakby wstyd i zakłopotanie. Głębiej się wcisnął we framugę i począł dla pozoru narzędzia swe sortować.
Nagle jedna zatrzymała się przy nim.
— O, a ja pana wyglądałam tyle dni! — zabrzmiał śmiejący się, śmiały głos. — Pletli po fabryce, że pan już nie wróci...
Obejrzał się. Dziewczyna była bardzo piękna, smagława, zgrabna, córka ślusarza. Znał ją tylko z widzenia.
— A na cóżem pannie Teofili potrzebny? — zagadnął.
— O, choćby do popatrzenia, to miło! — odparła, zerkając zalotnie na niego. — A może mi pan narządzi warsztat? Drugi tydzień doprosić się u pana Micińskiego nie mogę, żeby go obejrzał. Toć zguba, mnie płacą od sztuki. Za Millera było inaczej. Miciński to ino patrzy warsztatów swoich przyjaciółek. Narządziłby i mnie, gdybym go chciała, ale żem mu na głupstwo, co mi rzekł, nawymyślała, zaklął się, że mnie ukarze.
— Kłamiesz! — rozległ się za nią głos Micińskiego. — Plotki nosisz i uczciwej nitki na nikim nie zostawisz! Tyle było spokoju w warsztatach, ile ciebie nie było.
Rozgniewany był widocznie, że spór wytoczono przed Dyzmą, i niespokojnie śledził wyraz jego twarzy. Dziewczyna, rozdrażniona do żywego, nie ustąpiła, czując się w prawie i prawdzie.
— Ja nie kłamię, a w warsztatach było cicho i zgodnie, póki pan nie został mechanikiem. Miller nie robił różnicy, a pan nałożył na nas niewolę i przymus. Jeśli pan mi warsztatu nie narządzi, pójdę ze skargą do samego dyrektora i powiem, co się tu dzieje.
— Milczeć! — burknął Miciński. — A ja ci zapowiadam, że za takie pogróżki nie dwa tygodnie, ale sześć poczekasz na warsztat.
Tego było za wiele. Z ust dziewczyny popłynął potok szumowin fabrycznych. Po raz pierwszy od przybycia posłyszał Dyzma, co za męty kryły się na dnie tego życia, ile nędzy, upodlenia, wyzysku, rozpusty i krzywdy. Wszystkie tajemnice wyszły na jaw, wszystkie brudy. Aż chłopak za głowę się chwycił i uciekł na schody, do sal, zostawiając w przedsionku gromadkę gapiów, śmiejących się brutalnie, i Micińskiego w bezsilnej złości. Wpadł na salę i pierwszej dziewczyny spytał o warsztat ślusarzówny. Wskazano mu go, tkaczmajster wytłómaczył uszkodzenie, chłopak zajadle wziął się do reperacji. Miciński kędyś przepadł.
Po godzinie ukazał się na sali dyrektor i zapalczywa Teofila, perorująca płaczliwym tonem:
— Jedna śrubka, proszę pana, i każą mi dwa tygodnie czekać!
Pan Rudolf warsztat obejrzał i zawołał majstra. Dyzma robotę był skończył i chyłkiem się wyniósł.
— Co tu braknie w tym warsztacie? — zagadnął dyrektor tkacza.
— Ano, tylko robotnicy — odparł stary filut Niemiec.
— Ta dziewczyna się skarży, że z powodu zepsucia warsztatu od dwóch tygodni jest bez zajęcia.
— Plecie! Dwa tygodnie po weselach się włóczyła, a teraz wymyśla, żeby się wytłómaczyć.
Teofila teraz dopiero oniemiała, i teraz dopiero jak z pod ziemi wyrósł Miciński z miną obrażonej cnoty.
— Oto, proszę pana, co tu się dzieje! Żeby pan się naocznie nie przekonał, byłbym przepadł. Skaranie Boskie z tą hałastrą!
Dyrektor popatrzał po dziewczętach groźnie.
— Następny fałszywy alarm będzie karany wydaleniem! — zawołał, odchodząc. — Słyszałaś!? — spytał dobitnie ślusarzówny.
Energiczna dziewczyna już zakładała szpulkę w czółenko i cała jej złość zgasła wobec triumfu, że postawiła na swojem. Już się śmiała, błyskając białemi zębami.
— Słyszałam — i cóż? Nie chcę pana teraz, jak przedtem. Narządził mi pan Kryszpin warsztat, narządzi i drugi raz. On jak mnie zechce, to — co innego!
— Tak, obetrzesz mu mleko z pod nosa.
— Mleko mu prędko wąsy pokryją, a piękny będzie, jak malowanie. A na pańską brzydotę to i cud nie pomoże. Idź pan, kup sobie u niego trochę gładkości!
Wołała na cały głos. Dziewczęta zaczęły chichotać. Miciński splunął i poszedł.
Po chwili odnalazł Dyzmę.
— Daj ci Boże zdrowie! — szepnął. — A toś mnie z setnej biedy wyratował. Ot, jędza baba!
Kryszpin milczał chwilę.
— A przecie ona miała słuszność! — odparł wreszcie.
— Jaką? Cóż to? A nacóż u licha są dziewczęta, jeśli z niemi pobawić się nie można? Ot, wielka mi fanaberja. Każda sama zaczepia. Świat na tem stoi! Wszyscy tak robią.
— Ale dziewczęta wyzyskiwać i krzywdzić ciężki to grzech i wstyd. Gdybyście je szanowali, szanowałyby same siebie.
— Co mi za korzyść z szacunku! — roześmiał się Miciński cynicznie. — Cobym ja za kawaler był, gdybym się zamłodu nie bałamucił! Niech-no ci ochota przyjdzie, powiesz tak samo.
— A nigdy! — zaprzeczył stanowczo Dyzma. Swawola taka to pastwienie się nad słabszym. Hańba większa mnie, niż kobiecie. Na to sobie nigdy nie pozwolę!
— A Teofila na ciebie już zęby ostrzy, tylko wąsów czeka. Jędza to, jędza, ale dziewczyna ponętna.
Tkaczmajster zbliżył się do nich i przerwał rozmowę, robota też napędzała do pośpiechu.
Po wieczornym dzwonku Dyzma znowu zauważył wiele szczegółów, które dotąd uchodziły jego oczu.
Zobaczył wiele zaczepek w tłoku, wiele szeptów i okropnych dowcipów, a gdy schodził do sieni, widział innych opóźniających się z wyjściem, wyczekujących na siebie.
Potem pojedyncze pary ociągały się na drodze, zostawały w oddali, rozpełzały się, wcale nie kwapiąc, i nie w stronę mieszkań.
Wychodził ostatni z głową pełną oburzenia, zgrozy i bujnych, młodzieńczych rojeń o gruntownej reformie moralności Holendrów. Był w wieku, w którym wszystko wydaje się możliwem i dostępnem.
Tak zamyślony, mijał gmach fabryczny, gdy z za węgła wysunęła się postać kobieca, otulona wielką chustką.
Machinalnie ustąpił jej miejsca, ale ona zamiast go minąć, poczęła iść obok i zagaiła rozmowę.
— Dziękuję panu za reperację warsztatu.
— Niema za co! — odparł lakonicznie.
— Pan jakoś to mówi niemiło. Czy pan się gniewa na mnie? — rzekła pokornie.
— Bynajmniej. Panna Teofila słusznie dochodziła swego prawa.
— A prawda! Ale pan przecie nierad! Już ja pana znam. Nieswoją ma pan twarz.
— Bo mi to przykro było. Panna Teofila w gniewie dużo niepotrzebnych słów powiedziała.
— Bo ja milczeć nie mogę i patrzeć na tę swawolę.
— Jeśli to pannę Teofilę oburza, to trzeba być inną, nawet ust nie kalać!
— Oho, toby mnie wydrwili, a tak każdy mnie się boi! Jeszczem nigdy nie skłamała, nie zmilczała, i wstydzić się nie mam czego. A o nich nie dbam. Jestem jedynaczka, ojciec niebiedny. Jeśli pan sądzi, że cnotą jest patrzeć i milczeć, to mogę wcale do fabryki nie chodzić.
— Nie to, panno Teofilo; owszem, trzeba chodzić, ale być przykładem, i dobrocią a rozumem się rządzić. Plwociny nikogo nie oczyszczą.
— Pan pięknie mówi. Kiedy pan tam w sieni rano uszy zakrył i uciekł, tom się zawstydziła, nie wiedzieć czego. Pan myśli, że ja ostatnia prostaczka...
— Nie myślałem tego, ale mi bardzo żal było was wszystkich, fabrykantek.
— Dlaczego?
— Bo żyjecie w takich mętach, żeście niewinne swych czynów i mowy, żeście sponiewierane i wyzyskane.
— To prawda. Dlaczego nas każdy śmie zaczepić, a pan jeden nigdy?
— Bo ja każdego szanuję.
— A jeśli łotr, albo rozpustna?
— To żałuję i chciałbym, żeby się zmienili, więc tembardziej nie śmiem przypominać grzechu.
— Pan mówi jak ksiądz. A pan wie, że gdy pan w sali, to dziewczęta bardziej się wystrzegają, niż wobec dyrektora.
— Daj Boże, żeby wystrzegały się zawsze i wszędzie!
— Nam niezamężnym każdy mówi „ty“ — a pan nigdy. Są takie, co temu rade, a inne toby wołały inaczej.
Zaśmiała się urągliwie i mówiła dalej:
— Takie są, które z honorem nie wiedzą, co robić. Teraz warsztaty będą się znowu co chwila psuły, byle pan reparował. Po fabryce pańskie imię chodzi jakby królewicza, a każda ino marzy, aby pan na nią spojrzał.
— To im źle się roi, bo ja żadnej nie ubliżę.
— Ja wiem, panu nie fabrykantki w głowie. Pan nas i nie rozróżnia nawet.
— Otóż panna Teofila znowu mnie źle rozumie, jakby sama też nie wiedziała, co honor. Ja każdą z was poważam i szanuję, jako kobietę, jakem przywykł od dziecka czcić matkę, babkę i siostrzyczkę. Każdej radbym pomóc i wyręczyć, a w napaści obronić. Na robocie zaś każdą uważam za koleżankę i towarzyszkę pracy, równą mi we wszystkiem. A poco mam zaczepiać? Czyż mi się godzi? Żenić się nie będę, a grzeszyć nie chcę.
Dziewczyna słuchała uważnie, z widocznym wysiłkiem myśli, nienawykłej do podobnych rozmów. Westchnęła wreszcie.
— Czy babka pana nie wypędziłaby mnie, gdybym kiedy wstąpiła w niedzielę? — spytała nieśmiało.
— Moja babka każdemu rada. Prosimy panią!
— Pan do nas nigdy nie zachodzi?
— Owszem, byłem parę razy, ale panny Teofili nie zastałem.
— Aha, takie moje szczęście! — zaśmiała się. — Ale skoro mi pan nie broni odwiedzin, to przyjdę sama posłuchać pana. Po takiej mowie człowiek jak po spowiedzi.
Zatrzymała się i niezgrabnie podała mu rękę.
— Do zobaczenia jutro! — rzuciła, otulając się chustą i odchodząc w stronę swego mieszkania.
— Do widzenia! Dobrej nocy! — odparł.
Pamięć tej rozmowy prędko się zatarła.
W domu zastał gorączkowy ruch pakowania do podróży i zamętu, gdyż Olekszyc uprzedził ich przez posłańca, że wstąpi po Franka rano, w przejeździe, i zatrzymywać się nie ma czasu. Więc noc ta zeszła bezsennie, na rozmowach, polecaniach, prośbach i łzawych uściskach. Dyzma ani się spostrzegł, gdy dnieć zaczęło. Tedy zmusił dzieci do snu, a z babką gawędził do dzwonka. Pełni wątpliwości i wahań, oddawali Franka Olekszycowi, pełni bólu rozstawiali się ze szczebiotem Elżuni. Ciężka to była noc, ciężkie ostatnie rozstanie. Gdy dzwonek się rozległ, chłopak głucho stęknął i żałośnie spojrzał na babkę.
— Idź do pracy, a ich uściśnij i Bogu oddaj! — rzekła zcicha. — Ja wrócę za dni dziesięć.
Ucałował tędy Elżunię i długo na śpiącego Franka patrzał, potem czapkę na oczy nacisnął i poszedł do roboty.
Gdy przyszedł na obiad, zastał już gniazdo puste i głuche. Dzieci odleciały w świat szeroki, wyzwoliły się z pod jego opieki i starania. Zrobiło mu się tak smutno w duszy, jakby je pogrzebał i stracił na wieki, jakby przeczuł przyszłość...




V.

Lipowiec powstał i rósł do kolosalnych rozmiarów, ogromem swoim pogrzebując stare Holendry. Stosunki między obu domami zawiązały się zażyłe, odwiedzano się często, witano przyjacielsko, ale stary Fust patrzał nieufnie na potężnego współzawodnika; nie wystarczał do uspokojenia go przyjazny, sąsiedzki stosunek. Projekt wspólnego tartaku rozchwiał się, cofnął się stary Brück po naradzie ze swym technikiem Olekszycem i komisantem Glejbersonem, a na drugi rok podniesiono Holendrom cenę drzewa opałowego.
Był to pierwszy złowrogi sygnał konkurencji; zastraszył on mocno Fusta. W dzień zawarcia kontraktu raz pierwszy zwierzył się ze swych obaw pasierbowi. W gabinecie byli we troje tylko.
— To zły znak! — rzekł. — Mogą nas zrujnować, jeśli zechcą, paliwem.
— Phi... nie! — odparł Rudolf. — Możemy drzewo zastąpić węglem.
— I zbankrutować przez węgiel. Porachuj ceny i przewóz, nie mówiąc o zmianie palenisk. Będziemy dokładali do produkcji przy obecnej stagnacji.
Rudolf chwilę rachował, myślał, wreszcie rzekł.
— A jednak na miejscu Brücka jabym wcale opału nie zbywał, bo lasów jego nie wystarczy dla dwóch fabryk na lat dziesięć.
— To też może ostatni rok mamy drzewo z Lipowca.
— Nie, tego nie zrobi. Za ciężki umysł. Będzie nas cisnął ceną.
— On nie zrobi, ale ten jego przeklęty technik i Żyd rychło go nauczą. Niech ojciec na drzewo lipowieckie nie rachuje już!
— Cóż więc robić?
— Zawsze jedno radzę: Sprzedać Holendry.
Tony spojrzała na brata. Projekt ten jej się nie podobał. Gdyby tak się stało, może ojczym skwitowałby ich sumą matczyną. Nieruchomość zawsze pewniejsza.
— Brück i w tem nam bróździ! — rzekła. — Nowy nabywca zrozumie, czemu zbyć chcemy.
— Mam ja lepszy sposób! — ozwał się stary z namysłem. — Powinieneś z Herthą się ożenić, Rudolfie.
Młodzieniec wzdrygnął się, ale zaraz nie odpowiedział.
— To żaden interes. Brück daje pół miljona posagu, nie Lipowiec. Wziąłbym tę suchotnicę i musiałbym ją trzymać we Włoszech. To nam paliwa nie dostarczy.
— Nie podoba ci się Hertha?
— Bynajmniej, ale o to mniejsza, tu chodzi o interes. Więc w takim razie tylko ślub Tony z Maxem rozwiązałby kwestję.
— Zapewne, ale to już nie w naszej mocy! — westchnął Fust.
— Tak, tylko w mocy Tony! — mruknął Rudolf.
— Myślisz? Max o niej myśli?
— Tego nie wiem, ale Max potrzebuje pieniędzy, ma długi, których stary już nie chce płacić. Stary zaś oddałby mu Lipowiec, gdyby się miał żenić, bo mu ten interes za wiele czasu zabiera, a ma inne na widoku.
— Kto ci to mówił?
— Max sam. Przecie on żadnej swej myśli dla siebie nie chowa.
— To jest świetny plan. Cóż ty na to, Tony?
— Ja nie wiem, ile mi ojciec daje? — spytała urzędowym tonem.
— Trzykroć gotówką.
Dziewczyna pokraśniała.
— Gdyby mię Rudolf zapewnił, że lokata na Lipowcu bezpieczna, tobym nie miała nic przeciw temu. Stary Brück nie jest przykry, a siostra niedługo będzie żyła. Będę tedy jedyną panią domu. To wygodne.
— A Max? — uśmiechnął się Fust.
— Max! — powtórzyła, ramiona wznosząc. — Ten mnie najmniej zajmuje. Będzie, jak każdy. Nie bawiłam się nigdy w uczucie, więc mi ten wzgląd obojętny. Potrafię każąc się szanować i uważać, o resztę nie dbam.
Mężczyźni spojrzeli na nią. Fust jakby niemile dotknięty, Rudolf z krytyką zimną. Myślał, że ją zna, ale nie sądził, żeby doszła tej miary.
Ona spokojnie haftowała serwetę, bardzo zajęta ściegiem i rysunkiem monogramu.
Po chwili rzekła:
— Jeżeli jednak postanowione będzie, że mam iść zamąż, powinniście myśleć wcześnie o gospodyni. Mój zarząd nie może przejść w najemne ręce.
— Rudolf powinien się ożenić.
— Nie chcę. Niech ojciec o tem nie myśli!
Pannę Tony widocznie ucieszyło to. W myślach jej i zamiarach bezżeństwo brata było zdawna postanowione. Mówiła o zastępczyni dlatego właśnie, aby brak kobiecego starania w domu nie skłonił go do małżeństwa.
— Sądzę, że Truda Scheller byłaby wam najstosowniejszą.
— Truda! — skrzywił się Fust. — Nie lubię jej złośliwości i fałszu.
— Ale gospodyni praktyczna i rozsądna. Ma wreszcie dobrą praktykę u ciotki Matyldy.
— Zapewne, ale nikt jej tam nie będzie żałował.
Tony ruszyła ramionami.
— To będzie dobry jednakże nabytek. Ojciec zrobi, jak zechce. A ty jak myślisz, Rudi?
— Mnie wszystko jedno, bylem miał w domu wygodę i spokój.
— To będziesz miał.
Złożyła robotę do koszyczka, systematycznie, powoli, i ozwała się po namyśle:
— Ojciec w sumie posagu nie liczył kosztu wyprawy, nieprawdaż?
— Nie, wyprawa extra.
— Tak rachowałam, że mi ojciec za tyle lat służby nie poskąpi na szpilki.
— Słusznieś to zrobiła. Wystarczy ci dziesięć tysięcy?
— Rachowałam na piętnaście, ale mogę się ograniczyć — rzekła sucho.
— No, no, niech będzie piętnaście! — roześmiał się Fust.
— Ojciec mi je da do rąk?
— Maturalnie. Alboż wiem, czego ci trzeba?
— Dziękuję ojcu!
Twarz jej na chwilę poweselała. Postawiła swój koszyczek na zwykłem miejscu, nakręciła zegar i pożegnała ich na noc.
Gdy zostali sami, długi czas nie odzywali się, każdy swe myśli dla siebie chowając. Wreszcie Fust nie wytrzymał:
— Cenną jest nasza Tony jako wspólniczka! Umie rachować i jasno traktuje interes. Jednakże nie chciałbym jej mieć za żonę. — A ja owszem! — odparł spokojnie Rudolf. — Jako gospodyni domu jest wzorowa i można na niej polegać.
— Dlatego się snadź nie żenisz, bo podobnej wśród kobiet trudno znaleźć! Niepospolita!
Lokaj ukazał się we drzwiach i rzeki:
— Pan Kryszpin prosi o parę słów rozmowy z panem dyrektorem. Przeprasza za niewłaściwą porę, ale do jutra czekać nie może.
— Może wejść! — odparł Rudolf.
Oczy Fusta spoczęły z przyjemnością i zajęciem na smukłej i prostej postaci młodzieńca, który się stawił u progu.
Przez te dwa lata wyrósł na mężczyznę i był pięknym w całej krasie młodości. Złote włosy kręciły mu się nad jasnem czołem, ciemne oczy nabrały jeszcze więcej wyrazu i myśli, a zachowały słoneczną przejrzystość i wesele. Lekki cień zarostu ocieniał wargi, a łuna urody i pogodnej szczęśliwości biła z całej twarzy i postawy. Skłonił się z uszanowaniem i rzekł:
— Przepraszam pokornie pana dyrektora, będę musiał nad ranem odjechać, przyszedłem więc się zameldować i poprosić o naznaczenie zastępcy.
— Cóż to? Zrzekasz się posady, czy potrzebujesz urlopu.
— Jak Bóg da. Wezwany jestem do poboru w Warszawie. Może już nie wrócę.
— Jakże to! Masz ulgę? — odezwał się Pust.
— Cieszą mnie tem koledzy, że dla siostrzyczki mnie nie wezmą, ale gdy numer zły, a poborowych mało, może i do mnie dojść.
— Nie wiedzieć co! Tego jeszcze nie bywało! Trzeba się tylko pilnować, mieć dokumenta w porządku!
— Dlatego też jadę parę dni pierwej, żeby metryki wydobyć i przedstawić. Jeżeli mnie nie wezmą, wrócę za parę tygodni, a jeśli inaczej się stanie, to proszę pana dyrektora darować mi, żem roku nie dokończył. Babka w takim razie mieszkanie wnet opróżni, a jeślim zadłużył się w prowencie, to przyrzekam odrobić za powrotem lub zwrócić gotówką. Rachunki oberży i sklepu zdam młodemu Balcerowi i zaległości innych nie zostawię.
— Wydajesz się zupełnie z losu zadowolony! — rzekł Budolf.
— A jakże ja mogę z Bogiem się spierać i z prawami, które wszystkich obowiązują? Jeszczebym też o jedno prosił pana dyrektora: o świadectwo, żem mechanik. Żeśli zły numer wyciągnę, może mnie chociaż oddadzą do warsztatów.
— At, brednie! — zawołał Fust. — Ja ręczę, że wrócisz za parę tygodni. Masz najlegalniejszą ulgę, małoletnią siostrę. Gdzie ona jest?
— W Krakowie się uczy! — odparł z uśmiechem. — Uczy się dobrze i często pisuje, ale wróci ledwie za cztery lata.
— Spora już zapewne?
— O, spora! Przysłała nam fotografję; ledwie ją poznałem!
— Obiecywała być ładną. Masz może przy sobie fotografię?
— Mam!
Sięgnął do kieszeni i z wytartego pugilaresu dobył kopertę.
Fust wyjął fotografję, z którą razem wysunął się i upadł na dywan splot złotych włosów.
Rudolf się schylił i podniósł je. Były jak jedwab w dotknięciu.
Stary fabrykant popatrzał na wizerunek i dziwnie mu się zrobiło. To śliczne dziecko z marzącemi oczyma było obrazem jego siostry; z latami rosło podobieństwo do złudzenia. Popatrzał i odłożył po chwili. Zkoiei Rudolf spojrzał i mimowoli szepnął do siebie:
— Prachtvoll!
Wsunął ją napowrót do koperty i dołączył starannie złoty pukiel.
— Zmieniła się bardzo! — rzekł, zwracając Dyzmie.
— Pan jej życie uratował! — szepnął chłopak serdecznie.
— At, taki frazes! Przeznaczone jej było żyć — odparł. — A bratu twemu jak się powodzi?
— W szkole technicznej pracuje. Za dwa lata skończy, jeśli wyżej nie pójdzie.
— Czemuż nie ma iść wyżej?
— To zależy od Olekszvca. Na jego koszt się kształci. Może on go potrzebować do roboty.
— Olekszyc, ten technik z Lipowca?
— Tak. Ulitował się nad chłopcem i daje mu na naukę. Jabym nie mógł!
— Zapewne; jeśli pozostaniesz całe życie pomocnikiem mechanika, nic nie zbierzesz! — rzekł Rudolf.
— Takem już się urodził bez ochoty zbierania — odparł chłopak z lekceważącym uśmiechem.
— Za wiele się zajmujesz innymi! — mruknął dyrektor.
Ruchliwa twarz Dyzmy wyraziła niepokój.
— Czy pan ma mi co do zarzucenia?
— No, nie, tymczasem! Jeśli wpływu swego nie zechcesz używać przeciw władzy...
— A nie! — zaprzeczył żywo. — Władza rzecz święta, i pan może być pewnym nas wszystkich.
— Mówiono mi przecie, że Miciński namawia wszystkich do Lipowca. Płacą tam drożej na przynętę.
— To prawda, ale kogo pan zatrzymać chce, ten zostanie. Dopóki ja tutaj, nie stanie się panu żadna przykrość od ludzi.
— Tak bardzo jesteś pewny swej władzy?
— Jestem pewny, że są życzliwi i wierni, jak i ja.
— To ci się chwali. Jeśli wrócisz z Warszawy, pomyślę sam, aby ci posadę poprawić.
Dyzma się skłonił, ale wnet go szkopuł tknął, że może zbyt słabo bronił Micińskiego swego zwierzchnika.
— Proszę pana — rzekł gorąco — o Micińskim to plotka. On nikogo do Lipowca nie namawia.
— Nie do twarzy ci kłamstwo! — uśmiechnął się Rudolf. — Ale bądź spokojny! Udaję tymczasem, że ci wierzę. Szczęśliwej drogi ci życzę i rychłego powrotu! Zastąpi cię ślusarz.
Chłopak skłonił się i wychodził, gdy Fust zagadnął:
— W jakim cyrkule jesteś zapisany?
— W Sobornym.
Fabrykant głową tylko kiwnął.
Drzwi się zamknęły i zapanowała cisza. Wreszcie Fust rzekł:
— Porządny chłopak, zdaje się.
— Tak, nic mu zarzucić nie można. Ścisły, pracowity, posłuszny. Tylko do niczego!
— Jak to?
— Ano — żadnej ambicji. Myśl jego jest zawsze w mrzonkach. Przytem fanatyk wściekły, zresztą nieszkodliwy, chyba dla samego siebie.
Fust zagłębił się w fotelu i oczy przymknął. Chciało mu się zatrzymać dłużej w pamięci obraz tej młodzieńczej, wybujałej urody, ten głos, brzmiący wewnętrzną wesołością i pogodą, te oczy prawe i jasne.
Było to dla niego coś tak rzadkiego i osobliwego w życiu, tak niespodziewanego, a tak przypominającego dawno ubiegłe lata i jedyne serce, które miał i stracił, serce siostry... Długo po zerwaniu i krzywdzie nienawidził jej, potem zapomniał, teraz myślał z goryczą, że gdyby innym był, te dzieci ozłociłyby mu starość, rozśpiewałyby mu dom, ogrzały jego samotne serce.
Przez chwilę postawił w myśli Dyzmę przy Rudolfie, Elżunię przy Tony, i pod wpływem okropnej różnicy rękoma strzepnął.
— Co ojcu? — zagadnął, zdziwiony tym ruchem Rudolf.
Stary się opamiętał i rzekł spokojnie:
— Przypominam sobie, że mi pisał adwokat Bełkocki, że jeśli nie stanę do licytacji domu po Blaumannie, to nasz dług na ich magazynie przepadnie. Trzeba będzie pojechać do Warszawy, zbadać rzecz na miejscu.
— Zapewne! — potwierdził spokojnie Rudolf.
Wyjazd ten nagły nie zadziwił też Tony. Fust miewał wiele interesów w Warszawie. Wyjechał tedy rano i zabawił tydzień. Za powrotem był w humorze świetnym, tak serdeczny względem pasierbów, że gdyby ci mieli jeszcze jakie podejrzenia i niepewności, domyśliliby się, że ma względem nich nieczyste sumienie. Ale myśli ich były gdzieindziej, mianowicie w Lipowcu.
Upłynęło dni kilka, gdy pewnego ranka w kantorze zjawił się Dyzma uśmiechnięty. Wrócił w nocy ze świadectwem, uwalniającem od służby, stęskniony do pracy i kolegów. Zameldował się dyrektorowi i chciał wychodzić, gdy Rudolf go odwołał.
— Zajmiesz miejsce Micińskiego! — rzekł lakonicznie.
Chłopak jakby wrósł w ziemię.
— Zajmiesz miejsce mechanika. Mówię jasno. Miciński wydalony za intrygi i oszustwa. Chciał przenieść się do Lipowca — wolna droga!
Na ostry ton głowy oficjalistów pochyliły się niżej, pióra skrobały zajadle papier. W kantorze uczyniło się tak cicho, że słychać było oddechy.
— Ja, proszę pana, nie wydołam, nie potrafię! — wyjąkał Dyzma.
— Czy potrafisz, to moja rzecz, kiedy cię mianuję, a wydołać możesz. Tylko powinieneś wiedzieć, że ja płacę swych urzędników, aby pracowali dla mnie, a nie używali mego czasu na wymyślone filantropje i spekulacje. Możesz odejść. Etat twój ureguluję przy końcu kwartału.
Znalazłszy się na ulicy, Dyzma nie wiedział, dokąd iść, co robić. Gdy stał jeszcze oszołomiony, z kantoru wyszedł młody Balcer i Paweł Łysiak.
— Uf, a to się doigrał Miciński! — szepnął Łysiak. — Nie chciałbym mieszkać w jego skórze. Zgubiły go fabrykantki. Twoja Teofila wczoraj urządziła istną rewolucję w warsztatach, zbuntowała nawet ślusarzy. Obstąpili dyrektora i krzyczeli wszyscy. Wyszły na jaw różne sprawki.
— Jakie sprawki? — wtrącił Balcer zimno, ramiona wznosząc. — Miciński był zdolny i pracowity, a że z dziewczętami się bawił i droczył, to jeszcze nie kryminał. Inni to samo robią, tylko pokryjomu. Przecie obowiązek swój spełniał, fabryka na niego nie czekała, każdemu rad był usłużyć, a nikomu siebie za przykład nie stawiał.
Łysiak spojrzał na Balcera, umilkł, i kiwnąwszy im głową, odszedł, chcąc nowinę roznieść po fabryce. Dyzma podniósł oczy na pozostałego kolegę i rzekł drżącym głosem:
— Ty to mówisz tak, jakbyś mnie oskarżał. Co uczyniłem? Powiedz jasno!
— Nic nie wiem! — odparł sucho Balcer. — Gorzko mi, widząc przyjaciela tak oszkalowanego.
— Pewnie, i mnie gorzko, alem przecie temu nie winien, że Miciński naraził się dyrektorowi. Posady jego zająć nawet nie chcę.
— Dobrze zrobisz, bo tego nawet koleżeństwo wymaga. Niech dyrektor wie, żeśmy solidarni. Wczoraj mówiono o tem w oberży i zdecydowano, że tak powinieneś postąpić.
Balcer rozchmurzył się nieco; poszli razem w stronę mieszkań.
— Cóż, uwolnili cię?
— Tak. Alem miał biedy po uszy. Byłbym przepadł, gdyby nie... — tu się zająknął, poczerwieniał i dodał: — gdyby nie dobrzy ludzie, znajomi...
Balcer popatrzał na niego i znowu się zasępił. Milczeli czas jakiś, wreszcie znowu się odezwał:
— Jest deficyt w oberży.
— Nie może być! Przecie gdym wyjeżdżał, zdałem wszystko w porządku.
— No, i ja nie szachrowałem! — burknął Balcer. — Możemy dzisiaj sprawdzić.
— Ja cię nie posądzam. Może Millerowa czego nie zapisała. Parę razy dołożyłem ze swej kieszeni wskutek jej roztargnienia.
— Zapaśną masz kieszeń widocznie. Ale oberża coraz lichsze daje procenta.
— Co robić, kiedy tylko Niemcy pozostali jej wierni? Wy wszyscy spędzacie wieczory w miasteczku u Glejbersona.
— Bo tam taniej i wygodniej. U nas obdzierają ohydnie. Millerowa plącze rachnnki, a starzy, którzy się tam zagnieździli, są nudni, jak słota.
Dyzmę mimowoli opanował gniew. Nie zdołał się pohamować i ramionami ruszył.
— W takim razie możemy spółkę rozwiązać. Słomiany ogień słowiański! — mruknął.
Balcer poczerwieniał.
— Zapewne, tobie lepiej się opłaca teraz być Niemcem, i czas twój będzie drogi.
Na ten szyderczy ton Dyzma wybuchnął:
— Czego właściwie chcecie odemnie? Co się tu stało przez te dwa tygodnie? Nie poznaję ciebie, Łysiaka, starszych w kantorze. Spoglądacie na mnie, jak na wroga. Mówcie oskarżenie, pretensje, ale nie docinki! Ja tego nie ścierpię!
Balcer ramionami wzruszył, odwrócił się na obcasie i zostawił go samego na ścieżce.
Chłopak popatrzał za nim wzrokiem, pełnym przestrachu i zdumienia, potem poszedł prędko do młyna.
— Co się tu stało, babciu? — wybuchnął i opowiedział w urywanych zdaniach przejście.
Staruszka pokiwała głową smutnie.
— Stało się wiele drobnych wypadków przez tych parę tygodni. Rada jestem, że żyję i żeś ze mną. To, co się stało, gotowało się oddawna. Czułam, że się zbliża, i prosiłam Boga, żebyśmy, to przeżyli razem.
— Ale co? — przerwał cały drżący.
— Upadek twego wpływu, strata przyjaciół, odebranie zaufania i wiary, zła opinja, upokorzenie okropne i bardzo, bardzo ciężkie rachunki.
Dyzmie serce dygotało, czerniało mu w oczach, nie zdołał wyrzec słowa. Ona mówiła dalej, tonem spokojnym i łagodnym świętego pobłażania i lekceważenia rzeczy doczesnych.
W oberży podkopał cię Glejberson. Obiecuje złote góry, byle mu ustąpiono ten interes. W jego szynku zbierają się hulaki i próżniaki. Wesoło im tam i przed nikim wstydzić się nie potrzebują. Bywa tam i Olekszyc i zabawiają się ośmieszaniem ciebie. Dla takich cnota i statek, to rzecz poniżająca. Nie rozumieją, więc nie wierzą; nie wierzą, więc posądzają o fałsz i udanie. Cała fabryka brzmi opowieścą i twym romansie z Teofilą. To ci zrobiło wrogów z kobiet i starszych mężczyzn. Balcer młody jest ambitny, chce zagarnąć twoje obowiązki, obniża więc wartość książek, które sprowadzasz, krytykuje ustawy chóru, kapeli, obiecuje innowacje i ulgi. Miciński, wydalony i zły z natury, rozpuścił wieści, że jesteś tajnym szpiegiem pana Fusta, żeś zakuty Niemiec, że intrygujesz i pochlebiasz w pałacu, żeś za to płatny i oszczędzany. Skinowie oburzeni także, ponieważ polecono im zmienić mieszkanie. Teraźniejsze pan Fust nam przeznaczył, ponieważ młyn mają restaurować. Oto główne przyczyny napaści.
Wysłuchawszy, Dyzma porwał się za głowę.
— Co za błoto! — wybuchnął. — I wartoż było tyle dla takich pracować?
— Jeśliś pracował dla nich tylko, to pewnie nie warto! Ale wszystko mija. Jakżebyś zwyciężył i dojrzał, gdybyś nie walczył i nie cierpiał?
— Teraz nie będę nic robił. Oddam im wszystkie zajęcia, których zazdroszczą. Niech się cieszą! Ustąpię z miejsca, z Holendrów.
— Więc winien się czujesz w czemkołwiek?
— Babciu! Jednej tajnej myśli nie miałem przed wami! — zawołał z wyrzutem.
— Zatem poco, przed czem masz ustąpić? Czego się wstydzisz? Kogoś oszukał? Ustąpić z obowiązków, które ci powierzyli — powinieneś, jeśli tego zażądają; ale ze służby i z Holendrów nigdy. Niech twe czyny mówią za ciebie! Do Lipowca zaś nie chcę, abyś szedł, z powodu Olekszyca. Tu będziesz cierpiał krzywdę, tam będziesz pod władzą złego człowieka.
— Olekszyc był zawsze dobrym dla nas — rzekł zdziwiony surowością sądu babki.
— Tak, ale teraz on inny. O, jak ja się lękam o Franka, że mu wysługiwać będzie musiał! O, jak ja się lękam! Ciebie mu nie dam za nic!
Była rozpacz prawdziwa w jej tonie, wyrzut sumienia, przeczucie złego. Dyzmę ton ten przeraził. Babka była dla niego wyrocznią.
— Więc możeby odwołać Franka? — zagadnął.
— Stało, się! — szepnęła smutno.
Złożyła ręce na kolanach i pochyliła głowę.
Pierwszy raz ujrzał Dyzma, jak starą była, osłabłą, pomarszczoną. Westchnął ciężko, ogarnięty bezbrzeżnym smutkiem i zniechęceniem.
— Cóż więc czynić? — rzekł po chwili apatycznie.
Zbudziła się nagle, przywołana do obowiązku matki i mistrzyni.
— Dalej to samo, jak dotąd. Za późno dzisiaj do roboty. Siądź do rachunków, pilnie i ściśle to załatw. Wieczorem idź do oberży! Jutro rano weźmiesz się do pracy. Podobno dano ci posadę Micińskiego?
— Tak, ale chcę odmówić.
— Dlaczego? Przecież nie masz na sumieniu żadnej przeciw niemu intrygi, ani winy.
— Nie, uchowaj Boże!
— Więc nie powinieneś odmawiać. Możesz potrzebować więcej pieniędzy. Ja coraz mniej mam siły; może przyjść dzień, że zamiast pomocy, stanę się ciężarem. Mogę długo chorować.
Łzy mu napełniły oczy, spostrzegła to i dodała weselej:
— No, i Elżunia nasza, dorośnie, pokocha kogo, wyjdzie zamąż. Trzebaż dla niej zebrać grosz jaki.
Uśmiechnął się mimowoli na wspomnienie siostrzyczki, i z młodzieńczą ruchliwością umysłu rzekł:
— Ha, zebrać pieniądze!Wie babcia, zarazbym kupił dla was plac i dom w miasteczku. Byłaby babcia u siebie i byłby to posag dla Elżuni. Na starość byłbym u siebie ogrodnikiem.
— Zbieraj zatem! — uśmiechnęła się dobrotliwie, rada tej odporności natury.
Za dziesięć lat może już nie potrafi marzyć i snuć bujnych projektów...
Gdy Dyzma wieczorem szedł do oberży, serce mu biło, jak młotem, skronie pałały. Był jak żołnierz przed pierwszą walną rozprawą. Spotykał wielu znajomych i uważał powitania. Były niektóre wręcz wyzywające, inne szydercze, inne jakby zawstydzone. Tylko Paweł Łysiak podał mu szczerze dłoń, uścisnął i poszedł razem.
Łysiak miał naturę, że wszelką rzecz brał z zabawnej strony i cieszył się każdą awanturą jak widowiskiem, żartami zbywając pytania o sąd i opinję. Teraz się przygotował na setną uciechę i szeptał do Dyzmy tonem uszczęśliwienia:
— Wiesz? Sądny tam dzień od godziny. Chcą ciebie pokrajać na kawałki, a potem upiec i zjeść. Miciński ostrzy język, jak nóż, a Balcer tylko się oblizuje na potrąwkę.
— Glejbersona niema?
— Mie. Skądże? — zdziwił się Łysiak.
— Ano, bo to on noże odkuł i ogień podłożył.
— Myślisz? A może! — zgodził się młody majster, który długo medytować nad jednem nie lubił.
— Wiesz? Wczoraj Władek Skin dostał w twarz od Teofili... Widziało to dwudziestu ludzi. Mówię ci, była wielka uciecha. Obiecał, że ją obije, a ona, że go obleje witrjolem.
Dyzma poczuł nudę i niesmak, ale milczał.
— Dzisiaj dyrektor się wściekał, bo roboty żadnej nie było, tylko szept i namowy przeciw tobie. Skąd się to wzięło, nie rozumiem. Onegdaj się zaczęło, gdy ktoś się dowiedział, że wrócisz. Myśleli, że tam zostaniesz. Oho — zjedzą mydło! Ty się tylko nie daj, kiedy masz takie plecy!
Wskazał ręką pałac.
Dyzma ramionami ruszył.
— Żadnych tam pleców nie mam, ale też w niczem nie winienem, więc zostanę.
— Pewnie. Każdy chce mieć kawałek chleba.
Zimny spokój Dyzmy zniechęcał go do rozmowy. Lepiejby się zabawił, słuchając obelg i odgróżek. Weszli do oberży i Łysiak zaraz przysiadł się do kilku fabrykantów, wśród których siedział młody Skin.
— Nie da się! — szepnął.
Wszyscy umilkli chwilę, potem, skuliwszy głowy, poczęli szeptać.
— Nie da się! — powtórzył zuchwale Skin. — Zobaczymy. Z naszej łaski tutaj tkwi, na nasze prośby zostawił go dyrektor, teraz musi wydalić na nasze żądanie. Miech rusza w świat ze swoją marmuzelą!
Dyzma może i słyszał te słowa, bo mimowoli się obejrzał, ale jeszcze się pohamował i ruszył dalej, nie witając nikogo, do alkierza, gdzie był bufet i sklep i gdzie tronowała Millerowa.
— Oh, Gott! — jęknęła zcicha na jego widok, przerażonemi oczyma wskazując salę.
— Jakże idzie, pani Miller? — rzekł, o ile mógł najspokojniej. — Niczego nie braknie?
— Oj, braknie! — stęknęła. — Niema cygar, dopominają się wódki.
— A rachunki w porządku?
— Coś tam pisał pan Balcer, pieniądze mam w szufladzie, ale klucz u niego.
— Poproście go tedy tutaj!.
Córeczka Millerowej wyszła na salę i wróciła wystraszona.
— Bardzo się rozgniewał i powiedział, że jak będzie miał czas, to sam przyjdzie bez wołania, a ten, kto płatny, niech czeka na niego.
Była to aluzja do dziesięciu rubli rocznie, które pobierał Dyzma od wspólników za kontrolę i prowadzenie ksiąg.
Chłopak zagryzł usta i usiadłszy na kuferku, czekał, słuchając trwożnych szeptów Millerowej. Była mu życzliwa, ale bała się niełaski akcjonarjuszów.
Do wielkiej sali tymczasem tłumnie napływali goście, gwar rósł i odbyt na piwo. Każdy prawie zaglądał do alkierza i witał Dyzmę, oglądając go ze złośliwą ciekawością. Rozdrażniło — go to. Wstał i wyszedł na salę, prosząc o szklankę herbaty. Wielka ta izba była pełna po brzegi, jakby w doroczne święto. Większość stanowili gapie i ciekawi obojętni, mniejszość starszyzna i malkontenci. Gromady się tworzyły w upale i kurzu.
Cztery lampy oświetlały czerwone twarze i oczy pałające; przy stolikach szeptała między sobą starszyzna. Pod sufitem już dym tytuniu gęstniał i tworzył obłok sinawy, przysłaniający muślinowe firanki i kwiaty z papieru, zdobiące okna. Piwo lało się strumieniami w kufle, coraz bardziej wrzawa rosła. Dyzma ledwie znalazł miejsce w kącie i ucieszył się z sąsiedztwa Niemca ślusarza, który poza robotą i przy niej milczał, prawie jak niemy. Siedział tedy i pił herbatę jak z musu, przez nikogo nie witany i nie zaczepiany. Położenie to było mu nieznośne. Zwykle otoczony, witany z radością, pieszczoch fabryczny, faworyt starych i młodych, dzisiaj — wróg, cel niechęci i złości.
Przeskok był tak gwałtowny, że wreszcie sam siebie począł badać, czy nie zawinił bezwiednie względem nich. Po najściślejszym rachunku sumienia, nie znalazł nic i nagle w zadumie swej począł się uśmiechać, ucieszony prawie z tej krzywdy i dumny swą sprawiedliwością.
Uśmiech ten spostrzegli wszyscy; była to oliwa na ogień. Stary Balcer wstał z ławy i zbliżając się do niego, rzekł surowo:
— Nie masz się czego śmiać! Ja bym na twem miejscu wolał zapłakać.
Chłopak drgnął i obejrzał się.
— Ja, płakać? A czego? — spytał.
— Boś źle postąpił, denuncjując Micińskiego. Tego nikt z nas o tobie nie myślał.
— I słusznie, bom tego nie uczynił!
— Poco się zapierasz?
— Wcale się nie zapieram i kłamać nie umiem.
— Byłeś w pałacu. Zaręczyłeś za nas, że nie przejdziemy do Lipowca. Pochlebiłeś im, obiecałeś użyć swego wpływu, żeby nas tu obdzierali dalej. Za to ci obiecano lepsze miejsce.
Krąg słuchających utworzył wkoło nich ścianę i wszyscy słuchali w milczeniu.
Dyzma to bladł, to czerwieniał z oburzenia. Gdy zaczął mówić, dyszał, jak po zmęczeniu.
— To wszystko jest fałszywe i przekręcone. Gdybyście się zechcieli zastanowić, tobyście przejrzeli, ale jesteście ślepi i głusi. Zaręczyłem za was, bom was miał za ludzi szlachetnych. Wyhodowała was ta fabryka, dawała chleb dla dzieci i starych — nie chciałem wierzyć, abyście dla kilkunastu rubli odstępowali pana Pusta w krytycznej chwili i urządzali z siebie licytację. O Micińskim, że buntuje do Lipowca, wiedział już dyrektor i wy wiecie. Więc jeślim skłamał, to tam, a nie tu, bom powiedział, że to plotka. A że mi obiecano lepszą posadę, tom na nią zarobił nie językiem i pochlebstwem, ale ot, temi rękoma.
— A dlaczegóż właśnie dano ci miejsce Micińskiego?
— A jakież miano mi dać? Przeciem nie tkacz, ani farbiarz. Dano to, które zająć mogę.
— Jeśli chcesz nam dowieść, żeś niewinny, miejsca nie przyjmuj!
— Dlaczego?
— Bo uwierzymy dopiero wtedy i pokażemy dyrektorowi, że mechanik nie parobek, aby go wyrzucano bez roku.
— Czy mi uwierzycie, czy nie, to mniejsza, bo ja już wam przestałem wierzyć, a boję się tylko Boskiego sądu i buntu przeciw władzy nie rozpocznę. Sługa powinien spełniać swój obowiązek, a jeśli nie spełnia, chlebodawca ma prawo go wydalić. Miciński ma to, na co zasłużył. Strony jego ja trzymać nie będę, bo niesłuszna, a posadę zajmę, bo nie mam prawa pryncypałowi dyktować warunków,, a chleba potrzebuję, jak każdy!
Szmer, który ogarniał salę, wybuchnął wrzawą obelg, szyderstw, oburzenia i wymysłów. Zakipiało, jak w garnku. Dyzma myślał, że lada chwila rzucą się na niego, więc wstał, i blady, czekał zaczepki, czując, że i on oszaleje lada chwila i na razy odpowie razami. Spojrzał przed siebie, na zwartą gromadę i nie ujrzał żadnej życzliwej twarzy.
Łysiak, jak na widowisku, wdrapał się na szafę i bijąc o nią nogami, krzyczał i gwizdał, byle powiększyć hałas. Śmiał się, uszczęśliwiony z awantury.
Z boku przy stole kilku starych Niemców przypatrywało się tej scenie, osłaniając swe kufle przed naciskiem tłuszczy i pykając flegmatycznie z porcelanek. Patrzeli z niewymowną pogardą i lekceważeniem rasowem. Kwestja była dla nich zupełnie obojętną.
Werner pochylił się do Schmidta i szepnął:
— So ein Volk!
— Rindvieh! — odmruknął tamten.
— Jeśli jego wykurzą, ja się usuwam od udziału.
— I ja. Niech likwidują!
Zamilkli, splunąwszy z niechęcią.
Tymczasem stary Balcer usunął i uciszył gwałtowników, i głos podnosząc, spytał Dyzmy:
— Więc posadę obejmiesz? To twoje ostatnie słowo?
— Nie, nie ostatnie! Powiem wam jeszcze, że tu nie chodzi ani o Micińskiego, ani o moje mniemane zdrady i pochlebstwa. Nikt z was na serjo w to nie wierzy. Ale Glejberson chce oberży i sklepu, aby was obdzierać i demoralizować. Józef Balcer chce mieć władzę i rząd czytelni i innych naszych instytucyj. Miciński mści się na mnie za to, że usunięty, Skin oburzony za dziewczynę, a wszystkim urwisom ciąży mój wzrok i prawda, którą im zawsze mówiłem. Wymyśliliście zdradę, żeby się usprawiedliwić z napaści na niewinnego. Nie popełniłem zdrady, ale ustąpię wam, bo widzę, że uprzedzonych i niechętnych nie przekonam. Wyznaczcie mi zastępcę w oberży i sklepie, w czytelni i w innych obowiązkach, przyjmijcie rachunki, uwolnijcie mnie i znajdźcie drugiego, któryby wam tak dobrze życzył, jak ja.
— Dziękuję za życzenie! — zaśmiał się brutalnie młody Skin i chlusnął na niego piwem.
Dyzma się w porę uchylił, ale zawrzały w nim wstręt, złość, oburzenie. Wstał i słowa nie mówiąc, skierował się ku wyjściu. W tłoku Miciński poczęstował go pięścią w plecy.
— Pasuję cię na mego zastępcę! — wrzasnął.
— A ja na dyrektora, paniczyku! — dodał Kowalczyk, ciskając nań jajko.
Na to hasło tłuszcza go opadła, posypały się razy. On oszalały, począł się bronić, czując, że śmierć mu w oczy zagląda.
I niewiadomo, czemby się skończyło, ale starsi rzucili mu się z obroną, rozpędzili napastników, a Niemcy poczęli wołać, że, jeśli w oberży będą mieli takie sceny, skargę zaniosą do dyrektora.
Zuchwalcy zwrócili się ku nim, wołając, że komu się tu nie podoba, niech idzie precz; rozpoczęły się swary, krzyki, i Dyzma wyszedł zbity, w podartem odzieniu, z zakrwawioną ręką, a bezmierną goryczą w duszy.
Gdy go babka ujrzała, załamała ręce, nie spodziewając się takich ostateczności. U jej kolan wypłakał swój żal i ból i zawód, powtarzając rozpacznie:
— I zaco? Com zawinił? Czego oni chcą? Zaco mi tak zapłacili? Wolałbym umrzeć, niż to przeżyć! A jam ich tak kochał!
Babka wiedziała, ale nie chciała mu powiedzieć, że świat od swego początku tak płacił i do swego skończenia tak płacić będzie wszystkim ofiarnym i wszystkim kochającym.
Następny dzień Dyzma przeleżał w gorączce. Milczał, zapatrzony przed siebie, pragnąc śmierci.
Babka czuwała przy nim z robotą, czasem dotykając ustami jego rozpalonej skroni i szepcząc:
— I to minie, dziecko, i to minie!
O zmroku zjawił się Olekszyc.
Często bywał w Holendrach, znał starszych urzędników, siadywał z nimi w oberży, dysputował, radził, drwił z pryncypałów. Zwykle na podobne rozmowy wybierał chwilę, gdy Dyzma był nieobecny, ze złośliwą radością kopiąc mu ziemię pod stopami, chociaż osobiście lubił chłopaka, ale nienawidził jego idei.
Wpadł teraz wprost z oberży, już wiedział o porażce i był szczerze oburzony, nie chcąc przyznać, że on był także w tej sprawie bardzo winnym.
— Dyzma, zbieraj się zaraz, masz posadę u mnie na trzysta rubli i utrzymanie! — krzyknął od progu.
Spojrzał na posłanie i głos zniżył, witając babkę.
— Co mu? Chory? Zbili go podobno?
— Zmęczony był drogą, zmartwił się! — odrzekła, wstając i ustępując mu swego miejsca.
Olekszyc usiadł i mówił żywo:
— Przepowiadałem ci taki koniec apostolstwa. Stało się. Cóż myślisz dalej?
— Ano cóż? Zostanę! Nie mam racji uciekać.
— Zjedzą cię! Posłuchaj dobrej rady, chodź do ranie! Zresztą, kwestja czasu: Holendry klapną. Przyjdzie do tego, że te Balcery i Skiny będą cię prosili o protekcję!
Dyzma obojętnie ręką skinął.
— Dziękuję ci. Zostanę. Przywykłem już tutaj i źle im nie życzę. Pan Rudolf uratował mi Elżunię, jeśli teraz ma mu źle być, to mu zapłacę, jak mogę, wierną pracą.
— Ej, Dyzma! — Olekszyc się obejrzał, czy babka nie słyszy i wykrzywił twarz. — Przyznaj się, żeś przywykł do ścieżki nad rzeką, która wiedzie do pięknej ślusarzówny. Jak na pierwszą miłostkę, dobrześ trafił; za tę dziewczynę dałbym ci sto rubli odstępnego.
— Czyś oszalał? Teofila moja pierwsza miłostka!
— Nie zapieraj się, bo ona się wcale z tem nie tai, że szaleje za tobą!
— Czemuż ja o tem nic nie wiem? Nie wstyd ci słuchać plotek urwisów? Nie romansuję z nikim, bo miłość dla mnie rzecz święta.
Umilkł i znów się wpatrzył w przeciwległą ścianę. Twarz mu się powlokła skupieniem smutnem, potem po niej uśmiech się przewinął, od łez żałośniejszy.
Olekszyc tego nie zauważył i mówił dalej:
— Zresztą chcę wierzyć. Ja lubię się sukcesem pochwalić, ty wolisz tajemnicę; rzecz gustu. Wracając do rzeczy, najcięższe jeszcze przed tobą. Rachunki, a potem codzienne szykany i osamotnienie kompletne. Zdaje mi się, że grubo dołożysz pieniędzy do swego poświęcenia. Słyszałem w oberży, że kredytów nie chcą przyjąć.
Dyzma ocknął się z zamyślenia i spytał:
— Pan Brück bawi w Lipowcu?
Olekszyc popatrzał na niego zdumiony zwrotem.
— Stary? Niema. Siedzi we Florencji z córką. Lipowiec zdał na syna. Młody myśli się żenić, bo wtedy dopiero stary obiecał długi kawalerskie spłacić. Gdyby twój stary miał rozum, a mnie pogłaskał, namówiłbym tego śledzia na waszą pannę.
— A córka pana Briücka nie wyszła zamąż? — zagadnął Dyzma, odwracając twarz od lampy, którą staruszka wniosła w tej chwili.
— Nie, ale chociażby wyszła, to nie zmienia dobrego interesu w małżeństwie z Maxem, bo mu się dostanie Lipowiec. Ciekawym, ile Fust daje za panną?
— Dawno już do nas Franek nie pisał! — rzekła zamiast odpowiedzi staruszka.
— A cóż ma pisać? — ruszył ramionami Olekszyc. — Uczy się, zdrów, machiny mu w głowie, nie wy, a jeśli potrzebuje pieniędzy, to wie, że próżnoby do was kołatał; woli do mnie.
Roześmiał się. Kryszpinowie milczeli. Ręce babki zadrżały i przełknęła łzy.
Olekszyc może poczuł niestosowność swego odezwania, bo zwrócił się do niej i dodał:
— A ja mu daję pieniądze spokojnie. Piszą mi z Rygi, że chłopak szalenie zdolny. Kiedyś my z nim zadziwimy świat, zobaczy pani.
Znowu zaczął prawić Dyzmie o Lipowcu i Brückach, traktując lekko wszystkich. On z Glejbersonem trzymali tam ster i dalibóg, to zyskowniejsze od tytułu właściciela. Browar, cegielnie i papiernia były już w ruchu, fabryki leśne w rozwoju. Wykład bajeczny, ale interes dobry, szczególnie gdy rzucą gałąź kolei pod sam spław. Teraz budują tartaki i młyny, ujmują rzekę w tamy, na wiosnę przyjdą machiny.
Dyzmie od cyfr tych wirowało w głowie, wreszcie przestał uważać i słuchać, ale Olekszyca to nie zrażało, upajał się, słuchając sam siebie.
Dyzma wstał do wieczerzy, a gość na widok zacierki załedwie zabielonej mlekiem, zaczął się żegnać. Za nicby nie przełknął tej potrawy. Brał za czapkę, gdy drzwi się otworzyły, i weszła ślusarzówna Teofila.
Olekszyc się uśmiechnął złośliwie, popatrzał na Dyzmę i na nią, i pozostał.
Dziewczyna na widok jego zacięła usta, spojrzała dziko i nie witając, przeszła do pokoju staruszki. Czekał kilka mmut, wreszcie ręką machnął i wvszedł. Wtedy dopiero Teofila wpadła do izby i wyrzuciła swą żółć w gwałtownych słowach:
— Niegodziwcy, śmiecie, gałgany! Tak panu zapłacili! Byłam w oberży dopiero co i nagadałam im do syta. Niech mają, czego warci!
— Naco się to zda, panno Teofilo? — upominał poważnie Dyzma. — Robicie sobie wrogów i narażacie opinję.
— Drwię z — opinji tej trzody! Nigdym nie skłamała, ani zmilczała, i taką umrę. A cóż to za sens? Świat zginie, jeśli dobro zawsze cierpieć i milczeć będzie! Niech pani sama powie!
— Moja droga, każdy inaczej czuje! Ty musisz się wywnętrzyć, chociaż i w tem powinna być miara! — uśmiechnęła się staruszka.
— O, toście mi nie nadarmo dwa lata kładli w głowę. Bardzom się umitygowała... Ale teraz chwila taka, że trzeba mówić.
— No, i rada panna Teofila okazji! — zaśmiał się Dvzma.
Dziewczyna popatrzała na niego, i zapalczywość jej odeszła. Roześmiała się też, pokazując zębv wielkie. śnieżno-białe, z za warg szerokich, czerwonych, jak wiśnie.
— Co to, to prawda! — przyznała. — Dusiła mnie pokora i przyzwoitość. Dałam w twarz Skinowi... Teraz żałuję, ale stało się. Pastwili się oni długo nad nami. Przy panu robili pokryjomu, jak pan odjechał, urządzali istny sabat. A toż Miciński remontował pokryjomu lipowieckie machiny, a toż ślusarzy trzymał grozą kar, a toż Łysiak urządzał licytację na warsztaty I Teraz każdy przekupiony przez Glejbersona, cała robota dwuletnia pana wniwecz. Myślą oni, że Holendry wrócą do dawnego osowienia i głupoty. Niedoczekanie ich, krótkie panowanie. Ludzie się opamiętają, pożałują pana. Ale nim to przyjdzie, wie pan, co oni wymyślili? Czekali na pana dzisiaj do rachunków, szperali w księgach Millerowej, znaleźli na sto rubli kredytu.
— Więc cóż? Wszak pozwolili na to.
— Aha!... Oni tego przyjąć nie chcą. Będą od pana żądali gotówki. Łysiak mi to opowiedział. Cieszą się, że pan ich prosić będzie o łaskę i poczekanie! Pomyślałam: „Nie, zjecie mydło!“ Mam swoich własnych zebranych trzydzieści rubli. Przyniosłam panu. Zawszeć będzie lżej zebrać siedmdziesiąt.
Położyła na stole pieniądze, zawinięte starannie w chusteczkę. Dyzma przez chwilę patrzał na nie, rozmyślając nad tym nowym ciosem, aż opamiętawszy się, rzekł:
— Bóg zapłać, panno Teofilo, ale mi nie potrzeba pożyczać! Jeśli wymagać będą — mam swoje. Dziękuję wam stokrotnie za dobre serce.
Uśmiechnął się i żartobliwie dodał:
— Coby się stało, gdybym wziął, a pannie Teofili może wypadnie zamąż iść w karnawale?
— O wa! Po pierwsze, mój posag u ojca złożony, całe pięćset rubli, a po drugie, ja zamąż nie pójdę. Naco mi ten kłopot!
— O, każda panna tak mówi!
— One kłamią, a ja nigdy! — rzuciła ostro, zabierając z przykrością swój dar odrzucony.
Popsuło jej to humor i swadę. Odmówiła zaproszeniu na kolację, i otuliwszy się chustką, wyszła. Dyzma przeprowadził ją przez sień. Podali sobie ręce.
— A ja pannę Teofilę przepraszam za różne przykrości z mego powodu. Martwi mnie to niewymownie.
— A mnie wcale! — odparła zuchwaile dziewczyna. — Niech gadają, żem pana kochanka. Bóg widzi! Bóg też wie, że pan mnie nauczył myśleć i czytać i modlić się, i że mi pan najmilszy ze wszystkich ludzi. To nie żaden wstyd!
Zaśmiała się i, kiwnąwszy mu głową, poszła. O kilka kroków zanuciła:

Ja to wiem, ja to znam,
Żem ja ci nierówna!
Bo ty pan, ataman,
A ja bondarówna...

Dyzma westchnął i pozostał chwilę zapatrzony w czarną noc przed sobą. Potem i on półgłosem zanucił:

Ja! Scheiden und meiden tut weh!...

I były daleko jego myśli od ludzkiej zawiści i krzywdy i doczesnych kłopotów. Były na szklanej górze w zaczarowanym pałacu królewny z baśni...




VI.

Nazajutrz odbyła się burzliwa sesja wspólników oberży i sklepu. Dyzma dzień cały prześlęczał nad rachunkami z Millerową, która miała mało pamięci i wieczny strach o pieniądze.
Teraz do reszty straciła głowę, czując w powietrzu przewrót, który ją pozbawi wygodnego kawałka chleba i zagna napowrót z dziatwą do biedy lub ciężkiej pracy fabrycznej.
Lamentowała bezustannie i nie było sposobu uspokojenia jej. Jednakże rachunki się prawie zeszły, niedobór Dyzma wypełnił ze swej kieszeni i spokojnie oczekiwał końca.
Wspólnicy nie znaleźli nic do zarzutu i młody Werner, mianowany buchalterem, przyjął księgi, gdy stary Miciński wniósł kwestję kredytu.
Na to hasło wszyscy się zgodzili, że kredytów nie przyjmą.
— Ty nam je zapłać, a sam odbieraj! — zadecydowali.
— Dlaczego? Przecie samiśćie na nie zezwolili! — bronił się Dyzma.
— Pewnie. Bośmy rachowali, że zostaniesz na zawsze na miejscu. Teraz, kiedy ci pan Rudolf nie pozwolił z nami być i żyć i występujesz, zabieraj swoje ciężary.
Chłopak podniósł na nich oczy z niemym wyrzutem; ujrzał twarze surowe i zimne.
— Dajcie mi zwłokę! — rzekł.
— Ano, do niedzieli możemy poczekać, — rzekł Balcer — ale te kwity zabierz, a nam daj swój podpis na sto rubli.
Dyzma pokręcił głową, zęby zaciął i bez słowa protestu wystawił żądany rewers. Potem zabrał kwity i sięgnął po czapkę.
— Mogę już odejść? — spytał sucho.
— Jak chcesz!
Skłonił się i wyszedł. Krew mu huczała w skroniach; tak był rozdrażniony, że długo chodził wzdłuż rzeki, nim się uspokoił. W tej samotnej przechadzce natknął się na kogoś, co szedł w stronę pałacu. Spojrzał i bardzo się zdziwił, poznawszy starego Fusta. Usunął się, ale fabrykant stanął i rzekł:
— Cóż? Słyszę, że wyrzucają ciebie, jak trędowatego. Trudno polegać na jednostce, tem mniej na tłumie. Koniec taki był do przewidzenia. Jakże, może myślisz uciekać przed burzą?
— Nie, proszę pana. Zostanę, a choćbym nie chciał, to muszę.
I porwany żałością, opowiedział ostatnią sprawę i przykrość.
— A w statucie był punkt o kredycie? — zagadnął Fust.
— Nie, ale mi ustnie pozwolili, przekonawszy się, że bez tego handlu być nie może.
— Ty pisałeś statut. Jesteś dziecko. Będziesz miał naukę na życie, że oprócz dobrych chęci powinno być doświadczenie i nauka. Oni mają rację. Musisz zapłacić! Masz pieniądze?
— Nie, ale jutro obejdę dłużników, to mi oddadzą.
— No, no, no, tego tylko braknie! Nie zapłacą, a nieprzyjaciół sobie przysporzysz. Wtedy życie ci uczynią piekłem i będziesz musiał uciekać.
Umilkł chwilę, spojrzał badawczo na chłopaka i ciszej dodał:
— A jabym rad, abyś został. Weź odemnie te sto rubli i oddaj im! Niech będzie cicho!
— Dziękuję panu, ale nie wypada mi takiej sumy brać, nie zasłużywszy. Mogę zachorować, umrzeć. Któż za mnie w kasie zwróci?
— Ja cię do kasy nie odsyłam. Tu oto pieniądze, masz i milcz!
Rozpiął futro i z bocznej kieszeni dobył zwitek asygnat.
Dyzma się usunął zawstydzony, jakby go złowiono na kradzieży.
— Nie, proszę pana, dziękuję, nie! — jąkał.
Fust przystąpił blisko do niego i rękę mu na głowie położył.
— Weź, ja cię proszę! — rzekł głuchym szeptem. — Oddasz, jak zasłużysz. Nie darmo ci daję; chcę cię zobowiązać, abyś został. Rozumiesz: póki ja żyję, nie odchodź! Jest ci ciężko, kiedyś będzie lepiej.
Włożył mu pieniądze do kieszeni i prędko, niewprawnie pocałował w głowę. Potem odszedł, oglądając się, czy go kto nie widzi, zdyszany, z bijącem sercem.
Gdy Dyzma babce tę scenę opowiedział, pokiwała głową.
— Uboższy on od ciebie. Chciałby teraz lata cofnąć, inaczejby pokierował. Ale umarli śpią, i nie odrobi on swej doli za cenę Holendrów. Biedny on! Chciałabym go kiedy zobaczyć i pocieszyć, że pomarli bez żalu do niego.
— Chciałem za nim biec i pieniądze oddać, ale nie mogłem! — szepnął Dyzma.
— Możesz je zatrzymać. On już nic nie ma, tylko złoto. Wszystko stracił, wszystko zaprzedał. To najgorsze zostało za karę!
Zamyśliła się i dodała:
— Niegdyś słyszałam baśń, że anioł z szatanem bój wiedli. Jeden rzucał na ziemię złe ziarna, drugi dla równowagi dobre. Aż gdy z rąk szatana spadły okruszyny złota, anioł skrzydłami oczy zakrył i precz odleciał. I zostały one ziemi klątwą i zatratą i opętaniem ludzkości.
— Brr! — wzdrygnął się Dyzma. — Wiem i ja teraz, co one mogą! Ci ludzie, moi najdrożsi, czy tacyby się stali dla mnie, gdyby nie pieniądze? O bodajby były stokroć przeklęte! Nie chcę ich, nie tknę, nigdy — za nic! A te zaraz odniosę, aby nie nocowały pod naszym dachem.
Pobiegł do oberży. Pomimo spóźnionej pory zastał jeszcze starszych, radzących przy piwie.
— Proszę, przyniosłem sto rubli! — zawołał zdyszany. — Zwróćcie mi kwit!
Zdziwili się. Młody Werner wziął paczkę i począł rachować. Balcer się przechylił i spojrzał na asygnaty. Złośliwy uśmiech przemknął mu po twarzy.
— Oho! Dzisiaj je składałem w kasie dla dyrektora. Nie wiedziałem, że tak rychło przejdą w twe ręce.
Spojrzeli po sobie wszyscy i poczęli szeptać.
— Będziemy mieli szpiega na każdym kroku. Trzeba się go pilnie wystrzegać.
— Nawet się nie kryje.
— Bo głupi!
— Nie, bo zuchwały. Nie dba o nas, czując tam opiekę.
— Sza... nie trzeba go drażnić. Zanadtośmy się ostro obeszli. Może nas to kosztować.
— Jeszcze co! A Lipowiec daleko? Muszą nas oszczędzać! — rzucił ktoś młodszy.
Stary Skin głową pokiwał.
— Tak się to mówi, ale nie tak bywa. Chleba mniej, niż głodnych. Pryncypały się pogodzą, połączą, a wtedy hardym będzie zła godzina. Nikt na wojnie nie zyskuje, a nim bogaty zbiednieje, ubogiego kruki zadziobią. Ja tam nie pójdę do Lipowca i jutro Kryszpinom z domu ustąpię. Zwykłem milczeć i wam tak radzę.
Dyzma tymczasem kwit odebrał i wyszedł. Miał dużo do czynienia z czytelnią, którą obejmował Józef Balcer i cały dzień następny spędził nad zdawaniem reszty swych obowiązków.
Potem nastąpiła przeprowadzka na nowe mieszkanie. Skinowa, kobieta zawzięta, zdała dom w jak tylko mogła najgorszym stanie. Brakło szyb, drzwiczek od pieców, klamek, obicia, śmiecie zapełniały izby. Można było zaskarżyć ją o to, ale Kryszpinowie nie rzekli słowa, przygotowani na wszystko złe teraz. Własnym kosztem wypełnili braki, niemowa tydzień szorowała podłogi, bieliła ściany, staruszka krzątała się po całych dniach, i wreszcie pewnej niedzieli odpoczęli oboje w porządku i czystości, ciesząc się tą nową siedzibą.
Domek ten stał na końcu osady, zdala od gwaru i mieszkań, przy drodze, prowadzącej do Lipowca. Miał wokoło ogródek, pełen bzów i wiśni, przed drzwiami starą lipę, a u płotu kryniczkę, ciekącą ku rzece. Nie dziw więc, że Skinom niemiło było stąd się wynosić.
Kryszpinom było za obszernie na ich ubóstwo. Nieliczne sprzęty ginęły w czterech izbach i Dyzma się śmiał, że babka będzie błądziła w takim pałacu. Z czasów, gdy był bardzo mały, jak przez sen pamiętał mieszkanie ojca, duże i porządne, potem coraz ciaśniejsze kąty, aż wreszcie nory w suterenach, nim przybyli do Holendrów. Nie był więc popsuty wygodą i cieszył się teraz, jak dziecko.
Wiedzielę spędzili we dwoje; nikt ich nie odwiedził. Nie spodziewali się też gości, oprócz Teofili, która codzień wieczorem zjawiała się, by pomóc staruszce. Ona też ofiarowała na nowe mieszkanie wazon fuksji i kociaka.
Dyzma już od tygodnia zajął posadę mechanika, wieczorami czytał dzieła techniczne, które mu darował Olekszyc, a przed snem śpiewał babce piosenki. Czasami wracał posępny i znękany ciągłą cichą niechęcią kolegów; opadały mu ręce wobec złej woli i dokuczliwych starć codziennych. Literalnie nikt do niego nie przemówił poza służbową koniecznością, nikt mu nie dopomógł, a owszem bezustanne były reklamacje, skargi, wyrzekania. Psuli umyślnie machiny, aby go obarczać robotą, płatano mu figle złośliwe.
Takich dni babka stawała się podwójnie mowną i wesołą. Sprowadzała rozmowę na przedmioty postronne, wspominała jakieś wypadki ze swego długiego życia i podróży, bawiła go śmiesznemi zdarzeniami, lub składając się osłabieniem oczu, kazała mu czytać głośno, a wybierała książkę ciekawą, podróż lub powieść. A tak czyniąc, to jakby go brała za rękę i wyprowadzała z Holendrów, z pośród ciasnych murów, pospolitych ludzi, małostek codziennego życia. Skutek był niemylny. Wrażliwa dusza Dyzmy otrząsała przygnębienie, i nazajutrz szedł do pracy z wysoko podniesioną głową, z piosenką na ustach i swobodą w duszy.
W ten sposób minęła zima. W zegarowej monotonji fabrycznego życia dwa wypadki zajęły na długo myśli i języki.
W grudniu gruchnęła wieść, że panna Tony zaręczona z Maxem Brückem, a wnet potem odłożenie fabrycznego balu do Zielonych Świąt, do ślubu młodej pary.
Od dnia zaręczyn przestał Dyzma spotykać „pannę z pałacu“ na ścieżce do krowiarni; złożyła swe berło w ręce jakiejś importowanej z Łodzi ubogiej krewnej, starej, szpetnej Niemki, która była jeszcze skąpsza na mleko, a chciwsza na miedziaki fabrykantek. Max Briück przesiadywał prawie ciągle w Holendrach, lub asystował narzeczonej w Warszawie, a Olekszyc stał się samowładnym panem w Lipowcu.
Na Nowy Rok, w wielkiej cichości i jakby wstydzie, rozwiązała się spółka sklepu i oberży. W spólnicy tłómaczyli się małym zarobkiem, wielkim kłopotem, nieudolnością Millerowej, drożyzną dzierżawy — nie mówili tylko prawdziwego powodu, a mianowicie, że usunąwszy Dyzmę, nie wierzyli nikomu z pośród siebie i że nikomu się nie chciało pracować prawie bezpłatnie dla dobra ogółu.
Gdy Dyzma zobaczył pewnego dnia fury, zwożące napowrót do oberży Glejbersona z rodziną i manatkami, omal nie zapłakał. Stanął w oknie sali warsztatowej i patrzał długą chwilę na ten tabor. I naco się zdała jego praca, namowy, prośby!
Widok ten zatruł mir dzień cały, a wieczorem na dobitkę spotkał Millerową z dziećmi, tułającą się po osadzie jak błędną.
— Ot i sprawił pan! — zawołała nawpół ze łzami, nawpół ze złością. — Nie trzeba było mnie łudzić, namawiać, zwodzić... Przez te dwa lata jużbym przywykła do warsztatu, dzieci miałyby już miejsca. A teraz co? Dawnego mieszkania już nie dostanę, o chleb dla dzieci będę modliła pół roku. Sama na starość uczyć się warsztatu... To wszystko panu zawdzięczam. Bodaj pana ludzie nie znali i nigdy nie słuchali!
Chciał się tłómaczyć i rzecz objaśnić, ale po namyśle ramionami wzruszył i poszedł dalej. Żadna logika nie przekona rozżalonej, biednej kobiety. Jemu samemu tak żal było instytucji, że nie czuł się urażonym napaścią, pojmując, że gorycz bywa niemiłosierną i niesprawiedliwą.
Tego wieczoru później niż zwykle wrócił do domu. Babka poznała zaraz, że go spotkało coś szczególnie przykrego, bo odmówił wieczerzy i usiadł bezczynnie przy kominie.
— Miałeś gości! — rzekła. — Przed godziną był tu Olekszyc i Józef Balcer. Bardzom się zdziwiła, ale on nie powiedział powodu wizyty. Olekszyc się chwalił, że zamiast projektowanej kolei, zawarł doskonały kontrakt z właścicielem dwudziestu berlinek i wszystkie produkta z Lipowca spławi do wielkich miast. Lada dzień statki przyjdą.
— Glejberson wrócił do oberży! — rzekł ponuro.
— Słyszałam. Czyś się tego nie spodziewał?
— I Millerowa mnie zwymyślała w swej zgryzocie.
— Biedaczka, gdy się opamięta, uspokoi.
— Wstąpiłem do Skowrońskich po owe dziesięć rubli długu z oberży. Tam mnie zwymyślano, że im narachowano niesłusznie. Myślę, że te całe sto rubli przepadnie!
— Może być. Bardzo cię to frasuje?
— Pewnie. Kiedyż oddam panu Fustowi? —
— Bardzo łatwo. Masz dwieście rubli pensji, rachuj sto. Obchodziliśmy się czterdziestu.
— Tak, ale niesposób, żeby babunia nadal tak się zamęczała. Chcę przyjąć inną sługę.
— A cóż to mnie masz za niedołęgę? Bardzo proszę! Bardzo mi wygodna i dostateczna nasza niemowa.
— Chciałem babuni kupić nową suknię.
— Ho, ho! Bardzo jeszcze dobra ta, którą mam. Sprawię sobie nową na twoje wesele.
— Babunia żartuje z mojej biedy.
— Alboż to warta smutku taka bieda? Mnie tak tu dobrze, że tylko Bogu dziękuję.
— I cała moja praca poszła na marne, na marne! — rzekł z westchnieniem.
— Nie może być! — odparła, poważniejąc. — Nic nie ginie, nic nie przepada, co z duszy jest. Bądź spokojny, rachunek odbierzesz, kiedyś, na zwycięstwo tu się nie oglądaj, tylko idź dalej, i czyń, i siej, i bądź chrześcijaninem! Pamiętaj!
— Pamiętam, alebym wolał skończyć dziś, zaraz pod zębami zwierząt w cyrku, niż długi może wiek tak przeżyć!
— Wierzę, że wolałbyś, tylko że to, co wolimy, nie bywa najwyższą zasługą. Więc ci życzę długiego i dokuczliwego żywota!
Uśmiechnął się pokonany jej słowy.
— Dziękuję babuni za życzenie! To prawda! Czego ja się frasuję? Daruję ludziom te sto rubli, nikomu więcej słowa o pieniądze nie wspomnę, a suknię babuni sprawię na rok przyszły. Dobrze?
— Właśnie. Wtedy mi się przyda. A teraz bierz się do czytania!
Po chwili pod wiszącą lampką usiedli oboje. Dyzma nad książką, staruszka z robotą, i zapomnieli o sprawach codziennego życia.
Książka mówiła o gwiazdach i światach nieznanych, o obrotach ciał niebieskich, o tych obszarach, gdzie ziemia jest pyłem, a promień słoneczny bieży miljony łat. A każda gwiazda jest olbrzymim światem, i każde udoskonalenie teleskopu ukazuje światy dalsze, dalsze. I gdzie im kres i kto je zliczy, a poznawszy obiegi, obrachowawszy obroty, kto powie, że odkrył ich cel i ich myśl?...
Niekiedy Dyzma urywał czytanie i patrzał w okienko, kędy kilka gwiazd mrugało. Wtedy myślą był oderwany od ziemi i czuł się też pyłem, i miał wyrzuty sumienia, że myślał kiedy o doczesności.
Dochodziła dziesiąta, gdy drzwi się rozwarły i wszedł Józef Balcer.
Kryszpinowie powitali go, wcale nie okazując zdziwienia. Dyzma książkę odłożył i podał gościowi stołek.
— Zimno dzisiaj! — rzekł Balcer, trąc ręce, starając się być naturalnym, i dlatego właśnie był jak załapany.
— To dobrze! — odparł Dyzma. — Będzie wyborna ślizgawka.
— Nie biegasz w tym roku?
— Bo nie mam czasu. Prawie co dni parę mam nocną robotę, a przytem cały dzień na nogach, po schodach; dosyć mam ruchu.
Zapanowało milczenie, wstęp do głównego interesu.
— Nie odnowiłeś abonamentu na czytelnię?
— Nie. I nie odnowię.
— Dlaczego?
— Bo mi teraźniejszy kierunek i wybór nie dogadza.
— Wszyscy zresztą są radzi. Mamy teraz więcej dzieł poważnych i postępowych. Możeś nie widział ostatniego katalogu?
— Owszem, i właśnie przejrzawszy go, postanowiłem wykreślić się z czytelni. Do dzieł tak specjalnych i ścisłych, jakie tam są, nie mam przygotowania naukowego, więc uczynią mi w głowie chaos. Kwestji robotniczej niema w Holendrach, nikt tu nie jest pracą przeciążony, ani wyzyskiwany. Mieszkania są wygodne, wynagrodzenie, chociaż małe, ale wystarczające do życia, chleb gotowy, prowizje dostatnie. Kto nie hula, ten nawet może cokolwiek zaoszczędzić. Pocóż więc w głowy niedojrzałe wprowadzać jakieś kwestje i budzić w nich niezdrowe mrzonki? Pryncypał ma ciężkie kłopoty, my mamy swoje, i żadne systematy budowy świata nie zmienią.
— Ale powinniśmy wiedzieć, co się dzieje na świecie.
— Nie dano nam rządzić i rozważać, ale pracować. Każdy człowiek radby świat z posad poruszyć, a o swej duszy i charakterze nie myśli. Cudze sprawy nas zajmują, a swojej sprawy ani pilnujemy, ani bronimy. A ja znajduję, że komu nie przeznaczone stanowisko pasterza, ten powinien swej prostej ścieżki pilnować, obowiązek spełnić, pracy dokonać i dosyć będzie miał zajęcia na tę swą ziemską drogę.
— Gdzieżby był postęp w takim razie?
— Właśnie wtedyby się zaczął. Wracając do książek, mylisz się, twierdząc, że koledzy z nich radzi. Biorą te traktaty, ale nie wierzę, by czytali, bo to fizycznie niemożliwe. Po dziesięciogodzinnej pracy mechanicznej żaden z nich nie zrozumie ani jednego frazesu z tych dzieł. Jeden czyta, jakby sieczkę rznął, bezmyślnie, drugi zaśnie przy pierwszej stronicy, trzeci zrozumie krzywo. Ci, którzy chwalą, wstydzą się przyznać, że są nieukami; ci, którzy milczą, czynią to przez prostaczy kult dla druku, ale książki twe ich nie zabawią, nie odświeżą po atmosferze fabrycznej, nie dodadzą im otuchy.
— Ty jesteś dziwnym wyjątkiem.
— Niestety zatem dla ogółu, bo czuję się zupełnie szczęśliwym.
— Nie możemy przecie traktować wszystkich czytelników jak dzieci i bawić ich bajkami i złudzeniami.
— Tak, świat teraz choruje na trzeźwość, rachunek, ścisłą naukę i badania. Złudy i bajki są w pogardzie. Dlaczegóż jednak każdy z tych trzeźwych żałuje młodości swojej? Czemu się jej nie wstydzi i nie pogardza? Przecie to wiek baśni, i wiary, i złudzeń i zapałów. A ja ci powiem, że zły jest ten, kto człowiekowi odbiera przedwcześnie jego wiarę i zapał, i nieziemskie ideały, a jeszcze gorszym jest ten, co traktatami o ziemskich zabiegach zasklepia ludzi w ciągłej myśli i zajęciu doczesnością. Traktatu godna tylko śmierć. Jednakże teraz wszystko naopak. Ludzie z życia uczynili sobie wieczność — tyle o nie namysłów — a z wieczności, dla wygody złego sumienia, uczynili mrzonkę. Ja zaś sądzę, że życie dla życia, samo w sobie niewarte nawet jednej broszury, i dlatego nie będę waszych książek czytał.
— Toś klasyczny egoista.
— Co do mego zbawienia — tak. W tym względzie nad wszystko o siebie dbam.
Babka nie wtrącała się do tej rozmowy. Usunęła się poza granicę światła lampki i słuchała uważnie. Po licu jej, pełnem brózd, snuły się rzewne uśmiechy, które mgłę łez przesłaniały chwilami oczy.
Raz pierwszy Dyzma mówił tak stanowczo swe credo, nie jak dziecko i nie jak człowiek słaby i zależny — i nie jej, ale człowiekowi obcemu i niechętnemu. Może dawniej, gdy dla prac rozlicznych i planów swych potrzebował sankcji większości, przemilczałby cokolwiek, nie dopowiedział, ustąpił, aby nie drażnić. Teraz odosobniony, odtrącony, czuł się zupełnie silnym i swobodnym.
Balcer czasami uśmiechał się ironicznie, czasami czerwieniał z gniewu, ale nie śmiał głośno się spierać.
— Jeżeli zechcesz swoje zasady rozgłaszać, czytelnia się rozdwoi albo upadnie! — rzekł.
— Nie lękaj się! Nie mam gdzie rozgłaszać. Do szynku Glejbersona nie pójdę, bo chociem prosty fabrykant bez wykształcenia, nie bawią mnie rozpusta, karty i wódka. Do nas zaś nikt nie przychodzi, bośmy szpiegi pana Fusta i wrogi fabryki.
— Bardzoś zawzięty i mściwy!
— Ja? Gdzież to zauważyłeś? W prześladowaniu, które znoszę od dwóch miesięcy, mam pociechę niewinności, więc nawet nie mógłbym być zawziętym. Rozumiem, że intrygi was oślepiły, i daruję z całego serca. Tylko już działać nie chcę, bo pojąłem, że dość mi pracy z sobą samym.
— I z chóru się usuwasz?
— Tak, bo i tam z rozrywki uczyniła się kwestja i spór. Słyszałem, że Niemcy zawiązują towarzystwo własne.
— To trudno; wymagali, żebyśmy śpiewali przeważnie po niemiecku.
— A wy wymagaliście, aby oni śpiewali przeważnie po polsku.
— Mamy rację, bo jesteśmy większością.
— W fabryce, nie w chórze.
— Tak, ale oni nie mogą narzucać nam warunków.
— Nie wiem, o co spór się wszczął, ale ty, jako dyrektor, nie powinieneś był do tego dopuścić.
— Niech licho porwie te wszystkie służby! — wybuchnął nareszcie Balcer. — Mam dosyć kłopotu, protensyj i hałasów, a co dwóch ludzi, to trzy zdania. Myślałem, że z nami zostaniesz i chciałem się poradzić; co czynić.
Dyzma przez krótką chwilę poczuł pychę w sercu, potem szaloną chęć szyderstwa i triumfu. Poczerwieniał, głowę spuścił i milczał.
Gdy znowu twarz ukazał, miał oczy pełne łez, a na ustach uśmiech triumfu, ale nad samym sobą.
— Uczyń tak! — rzekł serdecznie — Idź do Niemców, wykłócicie się, wygadacie, przemów po bratersku, w żart kwestję obróć, i razem zgodnie wybierzcie śpiewy do nauki. Jeśli zechcą parę pieśni więcej po niemiecku, czyż warto się spierać? Melodje ich są śliczne. Za to innym razem oni się zgodzą na wasz wybór. Mnie się zdaje, że to taka łatwa rzecz spokój i zgoda.
— Tak, tobie. Dla ciebie Niemiec brat. Ty wśród nich czujesz się, jak u siebie. Nie rozumiesz nienawiści czystego szczepu.
— Owszem, rozumiem, że zalety ich kolą was w oczy, a wady są zupełnie inne, niż wasze, więc nie macie do nich tej sympatji, co do swoich. Myślę jednak, że lepiejby zamiast nienawidzić, zalety przejąć, a wady ze swojemi porównać.
— Proszę cię, Dyzma, pójdź ze mną do nich!
— Nie, Józefie, radę ci dałem z serca, takbym sam postąpił, ale działać już nie chcę.
— Pan Rudolf ci zabronił?
— Nie, ale jużbym ci nie pomógł. Gwiazda moja zgasła. Zdeptaliście mnie, teraz czujecie, żeście niesprawiedliwi byli. Gdybym znowu wystąpił, byłby wam wstyd przyznać się do winy, więc wbrew swemu sumieniu upórby wami władał. Wolę was i siebie na to nie narażać.
— Więc się usuwasz stanowczo?
— Od rady we cztery oczy nigdy. Od przodowania — tak. Ostatnim chcę być i cichym!
Balcer wstał i począł się żegnać, zawstydzony nieudatną próbą. Dyzma go do drogi przeprowadził i pozostał o płotek wsparty, nucąc coś zcicha.
Noc była księżycowa, pogodna, mróz nieduży. Po chwili od strony osady ukazał się jakiś człowiek, idący powoli i ciężko. Gdy się zrównał z Dyzmą, stanął i spytał po niemiecku:
— Może mi dacie nocleg? Nie mogę iść dalej. Coś niedobrego dzieje się ze mną!
Zachwiał się i drżącą ręką za płot ujął. Dyzma poskoczył i wpół go objął.
— Chodźcie! — rzekł, prawie go niosąc do drzwi.
Wprowadził go do kuchenki, posadził na zydlu i babkę zawołał.
Obcy oparł głowę o ścianę, zbladł, pot mu na czoło wystąpił. Bez słowa poruszył ustami i zemdlał. Gdy się ocknął, leżał już rozebrany na posłaniu Dyzmy. Chłopak mu octem zmywał głowę.
— Co wam takiego? Może doktora? — spytał.
— Nie chcę doktora, nie, tylko dajcie mi tu leżeć, odpocząć. Głowa mi pęka, ręki podnieść nie mogę. Może umrę... Jak wam się zdaje?
— Wcale mi się nie zdaje. Będziecie zdrowi. Jeść wam dać?
— Nie, ale pić, pić!
Dyzma dał mu herbaty, napoił jak dziecko.
— Wy służycie w Holendrach?
— Tak, mechanik.
— Jakże wasze nazwisko?
— Kryszpin.
— O, wyście pierwszy chrześcijanin, którego spotykam. Całą osadę przeszedłem, nikt nie zechciał dać noclegu. Z oberży Żyd wyprosił, bom chory; myślałem, że zmarznę. Bóg mi was zesłał! Kryszpin, Kryszpin! — O, zapamiętam!
Gorączka go opanowywała, mówił urywano.
— Ja, Abel, berlinki mam, umówiłem się w Lipowcu, do miasteczka idę przystań opatrzyć. O, ale chyba tu mi przystań! Umrę... Mam tysiąc rubli, zaszyte w kamizelce. Jak umrę, schowajcie, to wasze. Nikogo swego nie mam!
— Będziecie zdrowi, zaraz doktora sprowadzę.
— Dajcie pokój! Oj, moja głowa!
Dyzma pobiegł do doktora. Gdy ten przyszedł, chory już był nieprzytomny. Po zbadaniu doktór zapowiedział tyfus i nie zostawił żadnej nadziei uratowania.
Dyzma tedy niespodzianie został dozorcą, chorego w nocy, a w dzień pilnowała go staruszka. Oboje spełniali tę ciężką służbę z całą dobrą wolą i troskliwością, spełniali cały tydzień, aż wreszcie, gdy zupełnie siły stracili, zastąpiła Dyzmę Teofila. Przełom nie przychodził, chory leżał w bezustannej gorączce.
Rozeszła się wieść o tem w fabryce, doszła do dyrektora, bo pewnego dnia zagadnął Dyzmę:
— Co ty znowu wyprawiasz? Tyfoidalnych zbierasz po drogach? Chcesz fabrykę zarazić?
— Proszę pana, ten człowiek wstąpił na nocleg po drodze i taka go niedola powaliła. Cóż miałem zrobić?
— Zameldować mnie. Odesłałbym go do szpitala w miasteczku.
— Na taki mróz, toby zmarzł niezawodnie!
— Nikt rozsądny nie naraża się dla pierwszego lepszego włóczęgi. Trzeba go jutro odesłać!
— A za nic, proszę pana! Ubijecie mnie chyba pierwej! Nie dam go na śmierć!
— Jesteś szalony i głupi! W takim razie nie przychodź na robotę, aż się to skończy. Nie pozwolę narażać ludzi!
Drugie siedm dni minęło. Pewnej nocy Dyzma z Teofilą czuwali przy chorym. Od kilku godzin leżał jak martwy.
— Może to już ostatnia noc! — szepnęła dziewczyna.
— Nie daj Boże! — odparł chłopak. — Miałżeby tak umrzeć jak zwierzę, bez Sakramentu!
— Może on protestant?
— Chociażby; dusza boska... Mnie się zdaje, że on żyć będzie. Babka się za niego codzień modli.
— Niechby żył. Tak go doglądając, przywykłam do niego; choć nie wiem, kto on, a żal!
— Jabvm mu ze swego życia ustąpił. Mnie się zdaje, że mi on bliski i drogi.
Rozmawiali zcicha. Teofila patrzała na Dzmę, on na lampkę nocną, i oboje nie spostrzegli, że chory od niejakiego czasu widział ich i słyszał. Ocknął się, a zbyt słaby do ruchu i głosu, żył tylko oczyma i słuchem. W zmęczonej, pustej jego głowie te pierwsze wrażenia odciskały się niezatarte niczem.
— Pilnuje go też pan, jak brata. Tydzień bez roboty zmarnować, to ciężko!
— Bodaj zawsze takie marnowanie! Panna Teofila też tyle nocy się męczy, a nie narzeka. Jeśli żyć będzie, to nam Bóg da sowitą nagrodę.
— Musi być bogaty?
— Nie wiem; chciałbym, żeby był dobrym.
To były ostatnie słowa, które chory dosłyszał i zapamiętał. Natychmiast sen go ogarnął i zaczął pocić się silnie. Rano spał, spał i w południe; wieczorem był uratowany. Jednakże przebył jeszcze u Kryszpinów dwa tygodnie, nim odzyskał siły. Teofili już wcale nie widywał, Dyzmę chwilowo wieczorami. Bawiła go staruszka.
Gdy nareszcie mógł odejść, Dyzmę za szyję objął i zapłakał.
— Czem ja wam zapłacę? — rzekł. — Weźcie moją kamizelkę z pieniędzmi, a dajcie mi swoją.
Kryszpin począł śmiać się serdecznie.
— Pieniądze to istna manja świata! Ja zaś lubię handel zamienny. Dałem wam opiekę, oddajcie ją innemu w podobnej potrzebie.
— Oddam, przysięgam! A was zapamiętam do śmierci. Do zobaczenia!
Odszedł, i Dyzmie rychło wyszedł z pamięci.
Przypadkiem posłyszał tylko w fabryce, że Niemiec w miasteczku przystań najął i zaledwie kra spłynęła, sprowadził pięć olbrzymich berlinek. Okazało się tedy, że był to człek zamożny i wytrawny handlarz; ludzie poczęli mówić, że Krzyszpinowie mieli dobry węch takiego trzymać i leczyć, i że się im to grubo opłaciło.
Wogól i mówiono o nich wiele. Żyli na uboczu, uchylając się od zebrań i towarzystwa, chociaż niechęć osłabła i była na wygaśnięciu. Dziwowali się ludzie, że Dyzma w święto był ubrany jak panicz, w roboczy dzień zawsze był pierwszy na stanowisku, pomimo nawału roboty zawsze wesół, grzeczny, nigdy żadnej dodatkowej roboty sobie nie przykrzył. Zwalczył najzaciętszych zazdrośników.
Powoli skrycie zaczynali się poddawać znowu urokowi jego wpływu, który mimowoli chwytał za serce, tylko już nie śmieli do niego wrócić. Oberża była w ręku Glejbersona, czytelnia w upadku, drużyna śpiewacza rozdwojona, stosunki dwóch szczepów nieznośne.
On milczał, ze smutkiem patrząc na to; oni przed jego jasnym wzrokiem spuszczali głowy. Tymczasem wiosna nadeszła, trzecia, którą Dyzma spędzał w Holendrach. Wkoło fabryki zazieleniały pola i lasy, zaszumiała rzeka. Pewnej niedzieli Dyzma, odmówiwszy z babką pacierze, siedział przed domem z książką, gdy turkot powozu zwrócił jego uwagę. Drogą toczył się kabrjolet, którym powoził Max Brück. W głębi siedział stary Brück i Hertha.
Chłopak mimowoli wstał i oczy tam utkwił, parę kroków postąpił i gdy mijali, stał o płotek wsparty, zapatrzony. Max coś wesołego ojcu opowiadał, Hertha rozglądała się wokoło; była zawsze mizerna i szczupła; poznał ją, chociać dwa lata nie widział. Oczy jej spoczęły wreszcie na nim; snadź go poznała, bo uśmiechnęła się skinęła główką i zwróciła do ojca.
Brück się obejrzał na jej uwagę i także głową kiwnął.
— Tak, to on! — odparł córce.
Minęli. Dyzma jak wryty na drogę patrzał. Potem jak lunatyk poszedł w stronę fabryk, błąkał się po gajach nad rzeką i nie wiedząc poco, znalazł się w parę godzin potem przed pałacem.
W tejże chwili stary Brück, Hertha i Rudolf ukazali się na ganku. Dyrektor się obejrzał i spostrzegłszy go, zawołał:
— Panie Kryszpin, przynieś pan klucze od fabryki!
Chłopak pobiegł do stróża, i nim oni stanęli u drzwi, już wrócił z kluczami. Skłonił się z uszanowaniem i ciężkie drzwi rozwarł.
— A to pan, co pogardziłeś u mnie służbą! — rzekł do niego Brück żartobliwie.
Dyzma uśmiechnął się, czerwieniejąc, ale słowa odpowiedzi nie znalazł. Usunął się im z przejścia, ale Rudolf go w odwrocie zatrzymał.
— Owszem, idź naprzód i pokaż ten nowy szarpacz!
Przechodzili z sali do sali. Mężczyźni wdali się zaraz w techniczną gawędę, a Hertha słuchała objaśnień Dyzmy. Opowiadał jej żywo i przystępnie, tłómaczył porządek fabrykacji, od brudnego runa począwszy, do sztuki, kunsztownie utkanej.
Przy oględzinach szarpacza Rudolf zadał mu parę pytań fachowych. Brück badał z pedanterją o wyrachowania obrotów i siły, prosił o wymiar i poruszenie machiny, słuchał uważnie odpowiedzi i objaśnień. Parę godzin spędzili w fabryce, aż wreszcie znaleźli się znowu u drzwi wobec potężnego motoru.
— Mój Panie Rudolfie — rzekł Brück — widziałem dużo fabryk, większych i piękniejszych od waszej, ale nie widziałem porządniej utrzymanej.
Na zimnej twarzy Rudolfa przemknął blady uśmiech. Spojrzał po machinach z dumą. Brück zaś spojrzał na Dyzmę i dodał:
— Mechanika waszego muszę wam odmówić.
Twarz Rudolfa zastygła w jednej chwili.
— Jego? — rzekł zimno, oczyma Kryszpina wskazując. — Dobroć narzędzia zależy od ręki kierownika.
— Tembardziej więc nie stracisz, gdy ci go sprzątnę.
— O, wcale nie jestem ślepo przywiązany do mych fabrykantów. Przekonałem się, że luka zawsze się zapełnia.
— Więc mi go ustępujesz?
— Jeśli tylko zechce — i owszem!
Dyzma odwrócił się do machiny, pochylił się i począł ocierać ręką nieistniejącą plamę rdzy na tłoku. Czuł taki ból, jakby go smagały słowa Rudolfa.
— Cóż, panie Kryszpin? Słyszysz? Pryncypał cię uwalnia, a ja proponuję pięćset rubli pensji.
Podniósł głowę i zaprzeczył ruchem.
— Dziękuję panu! Będę tutaj służył tak długo, aż mnie mój pryncypał wygna, albo pochwali. Póki mu nie dogodzę, snadź nie dosyć pracuję, a ja tego nie chcę.
— Pochwalże go, panie Rudolfie! Niech się uwolni od swego ślubu.
— Nie zwykłem chwalić bez racji — rzekł Ulm tonem, przecinającym kwestję i wyszedł na podwórze.
Brück sięgnął do kieszeni, ale Hertha ruchem gwałtownym powstrzymała go. Rzetelne przerażenie odbiło się w jej oczach. Wyciągnęła do Dyzmy rękę i rzekła z uśmiechem:
— Fabryki mnie zawsze nudziły; dziś, dzięki panu, zrozumiałam ich duszę i serdecznie dziękuję za opowiadanie. To bardzo, bardzo ciekawe i mądre!
Po córce stary podał też Dyzmie rękę i mocno uścisnął.
— Szczęść Boże w pracy, ale mi pana żal! No, do zobaczenia!... Nie tracę nadziei.
Wyszli. Dyzma drzwi zamknął, klucze odniósł i poszedł znowu błąkać się nad rzeką. Tam przy mieszkaniu ślusarza spotkał Teofilę, która go zatrzymała u płota.
— O Jezu, jaki pan piękny w tem świątecznem ubraniu! Łuna od pana bije.
— Panna Teofila komplementa mi mówi, jak dziewczynie. Gdyby człowiek na piękność pracował, toby warta była wspomnienia, ale że to bez pracy, przypadkiem na człowieka przychodzi, więc nie warto wzmianki.
Dziewczyna westchnęła żałośnie, a on, by rozmowę zwrócić, rzekł:
— Gdzie się też nasz Abel obraca?
— Abel! Wielka sztuka! Ja wiem. Onegdaj dwie berlinki szmat dostawił do papierni lipowieckiej, a teraz ładuje tam cegłę i wódkę.
— O! A skąd panna Teofila wie o tem?
— Bo już pięć razy był u nas.
— Nowina! Będzie wesele, panno Teofilo! — uśmiechnął się.
— Ale, zaraz, jutro! — burknęła ze złością. — Powiedziałam mu, że kocham innego, a on mi na to, że nawet słyszał, że jestem pana kochanką. Powiadam NA WYŻYNACH. U mu, że nie chcę iść zamąż, a on na to, że co tydzień będzie wstępował, pytając, czy już zmieniłam to postanowienie. Powiadam mu zeszłym razem, że brzydzę się łotra, a on mi przynosi świadectwo od księdza, że zmienił wiarę! Takiej smoły świat nie znał...
— Toć i zjedna pannę Teofilę.
— Zjedna — powtórzyła dziewczyna, zakładając ręce na piersi i patrząc z pod brwi wdal. — Licha wygrana zjednanie. Miłość strasznie boli, a ten ból mi najdroższy! Ojciec gada, że z Albem będę szczęśliwa. Co ojciec wie? Cudze kochanie wygodne, a własne miłe, choć boli! Pan mnie nie rozumie, ale dalibóg tak, prawda!
Przejrzysty zmierzch zapadał. Rzeka była zielonawo-srebrna, a z gęstwiny za rzeką koncert rozpoczynały słowiki. Umilkli oboje, a myśl i dusza Kryszpina daleko odbiegła. Począł na niebie szukać pierwszych gwiazd i marzyć, że kochanie jest taką iskrą zapaloną na niebie, niedościgłą i nieuchwytną, światem dalekim i tajemniczym, dokąd może śmierć zaniesie duszę i ukołysze...
Istotnie gwiazd kilka ukazało się nisko, a Teofila zaczęła zcicha nucić:

Czegoś oczki zapłakała, dziewczyno moja!
Tegom oczki zapłakała — nie będę twoja!

Śpiew ten do reszty Dyzmę rozmarzył. Nie uważał, że głowa dziewczyny zbliżyła się ku jego głowie, że rękę zarzuciła mu na ramię. Dopiero otrzeźwił go pocałunek gorący, który uczynił mu wrażenie palącej pieczęci na skroni, wypędził mu krew na twarz.
Odsunął się i nie ośmielił spojrzeć. Teofila też rękoma zakryła twarz i stała, odurzona własnym wybuchem.
Milczenie było kłopotliwe i ciężkie. Nareszcie Dyzma się odezwał, usiłując nie zdradzić tonem:
— Cały dzień próżniaczę na spacerze, a babka sama w domu. Dobranoc pannie Teofili! Proszę powiedzieć ojcu, żeby przyszedł na robotę trochę wcześniej, bo warsztat Millerowej musimy narządzić do dzwonka. Kobieta nie powinna mieć mitręgi, bo ma trzy gęby do karmienia.
Podał jej rękę przez płot, uścisnął i odszedł. Był ledwie na drodze, gdy posłyszał za sobą kroki i poznał Abla.
— Niedziela, więc przyszedłem do was w gościnę. Mam też trochę interesu.
— Służę wam.
— Myślę, że w tych stronach długo zabawię. Handel żywy i niema konkurencji. Wypadnie ożenić się, bo stołować się w miasteczku drogo kosztuje i karmią człowieka, jak psa. Będzie wam na rękę, gdy wezmę tę Teofilę? Co?
— Mnie? — zdziwił się Dyzma.
— A no! Chcę wam wygodzić. Ona nie dla was, a dokucza. Wyswobodzę was!
— Mówicie od rzeczy. Tefila jest zacna dziewczyna i gospodarna i posażna. Myślałem, żeście rozumny człowiek, i wierzycie oszczerstwom. Gdyby między nami coś było, tobym się z nią ożenił.
— Wy! A toć jesteście siostrzeńcem pana Fusta, Holendry będą wasze!
— Kto wam nakładł w głowę podobnych rzeczy?
— Oho. to prawda! Żydy gadają.
— To fałsz. Tyle mam w Holendrach, co i wy! Więc stanowczo żenicie się z Teofilą?
— Tak prawie jak pewno. Jeszczem tylko nie miał czasu do waszego księdza się przepisać.
— Zgadzacie się na to?
— A czemu nie? Ja w mojej robocie do żadnego kościoła nie mam czasu chodzić. Kobiety o byle co robią kram i łzy leją. Jakbym swojej nie ustąpił, toby mi nie dała spokoju. Jeszcze szczęście, że ta mi nie kazała fajki się wyrzec i piwa. Przed ślubem trzeba ustępować!
Dyzma westchnął i nie odpowiedział nic.
— Więc Holendry nie wasze będą? Szkoda! Ja mam wielki sekret; innemu sprzedałbym, wam ustąpił bym darmo. Życie mi uratowaliście...
— Co takiego?
— Wiecie, że Lipowiec może zostać na suchem?
— Jak to?
— Ano bez wody i bez rzeki.
— Co wy mówicie?
— Ano tak. Uważajcie! Znacie tę drogę do Lipowca... Ot, zaraz wam wyrysuję!
Abel stanął i począł na drodze kreślić laską linje.
— To rzeka... to miasteczko... to Holendry — mówił. — A tutaj jest zakręt... Na lewo las, a na prawo łąki, i łąkami sączy się struga. Pan Fust strugę zasypuje i tamuje, bo łąki psuje. Gdyby zamiast tego trochę wodzie dopomógł, rzeka tamby buchnęła całą siłą i ominęła o trzy wiorsty Lipowiec. Wtedy byłby panu Brückowi caput! Ja się z wodą znam i wiem, co ona myśli.
— Okropność! Boże, jak się domyślą albo dowiedzą!... Tyle pracy! I Olekszyc tego nie przewidział!
— Olekszyc? Oho, ten to wie i drży! Dlatego młody Brück żeni się z waszą panną. Ale jakem tu ludzi poznał i stosunki, to myślę, że wasz dyrektor zapłaciłby mi grubo za mój sekret.
— Nie uczynicie tego. Proszę was, jeślim u was zasłużył na wdzięczność, skwitujcie milczeniem.
— Aha, przecie boli was krzywda! To rozumiem. Wam z ich łaski ciężki chleb fabryczny, ano to niech i oni trochę zakosztują konkurencji. Słuszna, będę milczał!
— Poprzysięgnijcie!
— Tak mi Boże dopomóż!
— Dziękuję wam!
— Wracam do interesu. Na przyszłą niedzielę pójdziecie ze mną do Teofili i przemówicie słowo. Ona was posłucha, a mnie czasu brak na bałamuctwa.
— W niedzielę pójdę do kościoła, ale mogę jutro jej rzec, coście mówili.
— No, to dziękuję wam i do widzenia. Upatrzyłem stary holownik do nabycia... Czy to prawda, że Teofila ma tysiąc rubli?
— Nie wiem. Stary skrzętny. Pięćdziesiąt lat służy, może i zebrał.
— Dałby to Bóg! — westchnął nabożnie Abel.
Dyzma był zaabsorbowany swemi myślami, że nawet nie oburzvł się tem nabożeństwem. Prędko ruszy! ku domowi, gdy go znowu Abel dopędził.
— Słuchajcie-no! — zawołał, zniżając głos, bo ludzie się snuli wokoło. — Ta wam przysiągłem milczenie, przysięgnijcie i wy...
— Przysięgam! — odparł bez namysłu Dyzma.
— Bo to widzicie, sekret mój. I jeśli kiedy wrócicie do tego pałacu i skorzystacie z tego, to ja mam prawo do wynagrodzenia. Nie prawdaż?
— Ja w pałacu nigdy nie będę, a korzystać nie daj Boże nikomu!
— Dobrze już, dobrze. Abel umie milczeć!
Przez cały tydzień odkrycie to nie schodziło z myśli Dyzmy, tem bardziej, że nie mógł z babką wrażeniem się podzielić. Oprócz owego złowieszczego zakrętu rzeki, myślał też po raz pierwszy o tej wciąż mu wmawianej sukcesji Fusta. Daremnie powtarzał sobie, że to fałsz, myśl wracała uparcie i ani się spostrzegł, jak zaczął o tem marzyć, jako o czemś możliwem.
Były to świetne zamki na lodzie, godne jego egzaltacji i bezinteresownej natury. Dochód rozdzieliłby między pracujących, postawiłby kaplicę, ochronę, szkołę rzemiosł, szpital, tanie sklepy, przytułek dla bezdzietnych, wdów i sierót. A sam służyłby im — i może... możeby się ożenił. Gdy myśli tu dobiegały, cofał je, zbierał, jak rozpierzchły tabun, wzdrygał się, wstydził i ze zdwojoną energją rzucał się do pracv.
— Boże, weź mnie w opiekę! — szeptał z rozpaczą.
W sobotę uwolnił się wcześnie, przebrał i ruszył pieszo do parafji. Stary modlitewnik do serca przyciskał i kwapił się, aby przed nocą stanąć na miejscu.
O zachodzie słońca mijał Lipowiec, który przez tych lat parę stał się istną twierdzą olbrzymich murów, odymionych i bezustannie huczących. Opodal mieszkania robotników tworzyły jakby miasteczko. Drogi dojazdowe były brukowane, ruch ogromny.
Rzeka, stanowiąca główny motor, ściśnięta tamami, zamknięta szluzami, huczała i wrzała jak ukrop, rozlewając się poniżej fabryki szeroko.
Tam — to wygodne jezioro otaczały magazyny i przystań dla Ablowych berlinek. Dwie właśnie ładowano mąką, i Dyzma chwilę przypatrywał się z zajęciem kursom wagoników między składem i statkiem. Ludzi mnóstwo snuło się po drodze do osady, była to godzina zmiany, gdyż pewne warsztaty działały i w nocy.
Brück włożył miljony w przedsiębiorstwo, ale też skrzętnie je teraz wydobywał. Lipowiec leżał na stoku, schodził ku kotlinie, która się znowu wznosiła trochę dalej, w lasach, niby wianek ją otaczających.
Nim Dyzma dotarł do skraju lasu, zmrok zapadł, i cała fabryka zajaśniała światłem. Stanął i spojrzał poza siebie. Te tysiące świateł i stłumiony, ale jeszcze potężny huk dziwnie go smutno nastroił.
Potęga.. tak... I cóż po niej? Jutro może umilknąć i umrzeć; zostaną po niej rumowiska i rozpacz właścicieli. Olekszyc może duma ciężko nad bankructwem, Brück u biura rachuje cyfry, wertuje kursa giełdowe, w wiecznym niepokoju i gorączce żywot trawiąc. Dziewczynka wątła i blada za miljony zdrowia nie odzyszcze; Max dla interesu żeni się bez uczucia i już nigdy swobody ani szczęścia nie zazna. Twarze ich wszystkich są zamyślone i poważne. Młodzi tak prędko nabierają wyrazu starych. Rudolf naprzykład.
— Tak... i Holendry także. Grozi im brak opału, konkurencja cen roboczych. Fust i Rudolf nie uśmiechają się nigdy. Rysy ich są twarde, głos nawykły do strofowań i — rozkazów.
Wszystkie złudy i marzenia Dyzmy poczęły pierzchać. Zapatrzony w tę potęgę miljonów, począł się uśmiechać, rozjaśniać, jakby triumfem.
Odwrócił się i poszedł swą drogą, wśród gęstego brzeźniaku, w którym słowiki głuszyły się wzajem, a balsamiczny zapach liści wiosennych napełniał rzeźwością płuca.
— Rdza i mól psują, złodzieje wykupują i kradną... — zamruczał do siebie, przyciskając do piersi modlitewnik.
Nazajutrz wracał tąż drogą w samo południe. Lekko mu było na sercu po mszy i spowiedzi; w brzeźniaku miły cień chłodził po cieple końca kwietnia. Szedł więc raźno i śpiewał z całych płuc.
Wtem urwał piosenkę. Na drodze stał powozik spacerowy, Zaprzężony parą kuców tarantów, a obok drogi, na wrzosach, które pokryto dywanami, siedziała Hertha Brück z swą Angielką.
Ścieżka była o parę kroków. Chłopak mijając, czapki uchylił.
— Dzień dobry! Jaki pan ma czysty, silny głos! Co za szczęście móc tak śpiewać! — zawołała dziewczyna.
Uśmiechnął się i przystanął.
— Ja się tu wybrałam posłuchać ptaszków i odetchnąć powietrzem wiosennem! — mówiła dalej. — W ogrodzie przy domu łoskot i dym wypłoszyły słowiki i wonie. A pan skąd idzie?
— Z kościoła.
— To daleko?
— Trzy mile.
— O! I pieszo pan ten kurs odbył, dzisiaj?
— Nie. Wczoraj wyszedłem; nocowałem u proboszcza.
— Pan katolik?
— Tak.
— We Włoszech bywałam na waszych nabożeństwach. Mniej się modlicie do Boga, niż do świętych. Wierzycie w cuda, w relikwje, w zabobony. Przecie to ustanowione dla prostoty i pierwotnych umysłów! Zdrowy rozum temu przeczy, wykształcenie burzy. Przez ośmnaście wieków postępu nie może wystarczyć jedna reguła.
— Mędrzec jeden rzekł: „Nie jest wiarą, gdy wierzymy w dorzeczne: to rozum i nauka, — ale wiarą jest, gdy wierzymy w niepojęte“. Gdybyśmy nie czcili Świętych i Najświętszej Panny, toby pani nie miała przyjemności zwiedzania starych włoskich świątyń i klasztorów, nie zachwycałaby się freskami i obrazami, o których mi pani tak pięknie opowiadała wtedy, gdym spędził wieczór w Lipowcu. Ściany byłyby nagie, jak wasze kościoły.
— To prawda; nie byłoby sztuki średniowiecznej... tylu arcydzieł! — szepnęła.
— Na drugi zarzut pani powiem, że prawda jest jak Bóg nieśmiertęlna. Ośmnaście wieków niczem jest dla niej i ośmdziesiąt minąć może, a ona każdemu wystarczy, kto ją ukocha, usłucha i spełni.
— Tak, ale gdzież ona? — szepnęła dziewczyna.
— Piłatowe słowo! — westchnął Dyzma.
— A czyż go pan sobie nigdy nie zadawał?
— Nigdy! Boże broń! Czyż żołnierz w szeregu pyta wodza o jego plany i cele? Ja żołnierz jestem i sługa. Moją prawdą jest mój sztandar.
Hertha zdumiona badawcze oczy utkwiła weń i patrzała tak długo na pięknego apostoła.
— Jest na Kapitolu w Rzymie obraz Gwidona Reni’ego — rzekła po chwili. — Postać na globie w błękitno-srebrzystym kolorycie Reni’ego. Pół-duch, pół-człowieka, nazywa się obraz „Świetlana dusza“. W tej chwili pan mi ten obraz przypomniał. Co za szczęście tak wierzyć? Panu pewnie śmierć niestraszna?
— Nie. Myślę, że wtedy jak ptak polecę.
— Złudzenie! Bo jej pan blisko nie czuje... Ja się jej tak boję, tak boję, chociaż grzechów ciężkich nie mam. Brr!
— Nie umrze pani prędko!
— Skąd pan wie?
Chłopak poczerwieniał nagle, jakby się spostrzegł, że posunął się za daleko; zapomniał o dzielącym ich socjalnym przedziale. Przytem od pewnego czasu Angielka przerwała czytanie i przysłuchiwała się ich rozmowie.
— Pani się zagniewa, żem tak śmiało mówił.
— Dlaczego? Pan myśli, że dotąd zachowane jest pana incognito? Wiem, że pan jest siostrzeńcem pana Fusta i człowiekiem mego towarzystwa, bawiącym się w wyrobnika. Czemu pan to zataił... wtedy?... Miałam żal do pana.
— Siostrzeńcem pana Fusta jestem przypadkiem, a wyrobnikiem z powołania i zamiłowania. I uroczyście panią zapewniam, że położenia mego nie zamieniłbym na żadną światową potęgę i chwałę. Dlategom o swem pochodzeniu nie wspomniał, ani o niem kiedykolwiek myślę. Jestem bardzo bogaty — bo szczęśliwy!
— Zupełnie!
— Spodziewam się być szczęśliwszym dopiero po śmierci.
— Więc pana nędze tego świata nie bolą?
— Co to za nędze? Marne kilkadziesiąt lat! Co one znaczą? Jedno tchnienie, jedno westchnienie.
— Pan jest straszny człowiek. Więc i powaby tego świata niczem są dla pana? Nie zna pan uczuć, i marzeń, i pragnień.
— Owszem, pani. Mam babkę starą, którą czczę, mam siostrę, którą nad wyraz kocham, i brata, któregom chował, jak syna. Ich troje dał mi Bóg, aby wiek życia prędzej przeminął. Potem odnajdziemy się po śmierci — na trwałe życie.
— Czemu pan księdzem nie został?
— Nie było mi przeznaczone. Dał mi Bóg inne obowiązki!
— I zawsze pan będzie mechanikiem w Holendrach? To niemożliwe!
— Zawsze będę pracował i podlegał.
— Niech pan przyjmie propozycję mego ojca. On pana poznał i wysoko ceni.
— A ja chcę, żeby mnie pan Ulm poznał i cenił.
— Pan jest święty.
— Ja tylko staram się być chrześcijaninem.
Angielka przemówiła, namawiając do powrotu. Hertha powstała z westchnieniem.
— Będę musiała myśleć o panu! — rzekła z uśmiechem. — Nie powiedział pan ani jednego banalnego wyrazu, same nadzwyczajne.
Chłopak się skłonił i ruszył swoją drogą.
Konie szybko uniosły Herthę i wnet stracił ją z oczu. Już nie śpiewał, tylko marzył, jakby to cudnie było, gdyby odzyskała zdrowie duszy i ciała!... Postanowił za nią pacierze odmawiać i z dziecięcą prostotą patrząc w niebo, szepnął prosząco:
— Przyjmiesz zamianę, Najświętsza Panienko!
I czuł się w tej chwili opiekunem chorej dziewczyny i bardzo jej bliskim.
Potem olbrzymi, huczący Lipowiec myśli jego skierował do rzeczy ziemskich, i machinalnie zszedł z drogi w las, ku owemu fatalnemu zakrętowi rzeki. Chciał go zobaczyć.
Szum kierował jego kroki; wreszcie stanął na brzegu. Rzeczywiście, ujrzał naprzeciw gromady kamieni, łozy i pale pobite, między któremi woda wrzała, obryzgując je białą pianą, rosnąc ponad przeszkody. Co wiosna to się powtarzało; potem opadała woda i koszono zagrożone łąki.
Dyzma stanął i patrzał. Wieczór był cichy. Wobec melodji i woni przyrody zapomniał o celu swej wycieczki, dał się kołysać urokowi tej ciszy leśnej i grze światła na wodzie. Krzaki zatrzeszczały tuż za nim i ukazał się jeździec, stępo przedzierający się przez gęstwinę. Gdy był tuż za nim, Dyzma się odwrócił i poznał Olekszyca.
Obaj zdziwili się i przestraszyli. Olekszyc odrazu przeczuł, że chłopak wszystko wie.
— A, dobry wieczór! Co ty rybołówstwem się bawisz? — zawołał, prędko się opamiętawszy,
— Ej, nie, wstąpiłem po drodze. Ślicznie tu.
— Phi! Jak kto lubi; ja wolę ruch i ludzi. Zajechałem, bo mi doniesiono, że są tu dzikie gęsi. Mam prawo na polowanie w tych lasach, a raczej w tych krzakach, bo Holendry już wypaliły swoje lasy.
Spojrzeli na siebie i Dyzma się dziwił; że Olekszyc przecie nic nie podejrzywa. Abel się omylił, mówiąc, że on wie, co grozi.
— Ależ tu obfitość komarów! Czy zostajesz?
— Nie, już wracam. Powiedz mi co o Franku!
— A cóż? Dobrze idzie. Za dwa lata sprowadzę go tutaj sobie do pomocy.
— Za dwa lata i Elżunia skończy nauki.
— Prawda. Będzie miała lat szesnaście. Sprawisz nam wesele.
— Jeśli ona zechce.
— Oho, zaczynasz się cofać! Myślałem, że będziesz lepiej pamiętał o pewnych między nami zobowiązaniach. Czy ty wiesz, ile mnie Franek kosztuje?
— Pewnie bardzo wiele.
— Do końca wydam na niego trzy tysiące.
Dyzma stęknął i pobladł.
— Ano, to ci będę dłużny, ale siostrą płacić nie mogę. Ona mi najdroższa.
— Czy myślisz, że nie będzie ze mną szczęśliwa?
— Myślę, bo ty ze świętych rzeczy drwisz, więc i kochać nie potrafisz.
— Jest kazanie! A ja ci powiadam, że potrafię lepiej od ciebie. Powiedz, czyś ty kiedy choć pocałował dziewczynę?
— Nie.
Olekszyc tak się śmiał, że aż mu binokle spadły z nosa.
— Idźże, niech ci babka nos utrze, a mnie nie praw andronów o tem, czego nie rozumiesz. Co ty zatem robisz ze swoją Teofilą?
— A dajcie mi raz spokój z Teofilą! Abel się z nią żeni! — zawołał zniecierpliwiony Dyzma.
— Nasz berliniarz! A ty mu będziesz drużbował... To wyśmienite!
Wydostali się z lasu na drogę i zatrzymali się przed rozstaniem.
— Cóż? Kiedy się do nas przenosisz? — spytał Olekszyc.
— Nie mam wcale zamiaru.
— Aha, pilnujesz starego Fusta. Dobrze robisz. Gdy stary klapnie, Rudolf sprzeda Holendry Brückom. Wtedv będzie wielka konkurencja o posady. Wcześniej się tedy wycofaj!
— Tak mało potrzebuję, że nie mam poco o lepsze miejsce się ubiegać!
— A możeś słyszał, że Fust zapisał Holendry Elżuni? Glejberson na to przysięga, wszyscy gadają, tylko Rudolf i panna nic nie wiedzą!
— Brednie! Plotki! Wymysły! — burknął Dyzma. — Nie mieszajcie nas w te sprawy!
— Zobaczysz! Ot, kiedy brednie, to ustąp mi swych praw do spadku. Dam ci w tej chwili tysiąc rubli.
— Nie mam czego sprzedawać. Dajcie mi raz spokój! Utrapienie z tym spadkiem, który jest tylko w waszych głowach!
— Wasz stary posunął się bardzo temi czasy. Uważałeś?
— Rzadko bywa w fabryce, a ja rzadko w kantorze.
— Okrutna będzie awantura, gdy umrze. No, do widzenia!
Cmoknął na konia i oddalił się w stronę Lipowca, zupełnie uspokojony, że bytność Dyzmy przy zakręcie rzeki była przypadkową.
— Ten manjak pewnie tam odmawiał pacierze, a jam się omal nie zdradził. Ale Abel wie, czuję to, jeśli się dowie Glejberson, przepadliśmy. Gdyby to Fust prędzej umarł, a Rudolf sprzedał Holendry! Ale to być nie może. Kryszpinowie będą w tej sprawie. Franek mój, Elżunię dostać muszę. Dyzmę trzeba namówić na księdza, żeby nam nie bróździł. Podpisze zrzeczenie się z przyjemnością. W tedy pogadam inaczej z Brückiem. Ba! Gdyby Dyzma umarł, byłoby jeszcze lepiej, ale to byłby wielki los. Trudno, chłop jak dąb. Tamten prędzej może klapnąć, bo kaszle! W każdym razie interes ja mam w ręku; ze mną się będą ci wielcy rachowali. Ależ ten Fust trwa i trwa!
I tak pan dyrektor Lipowca, upojony świetną nadzieją, rósł w swem marzeniu, potężniał, zbierał miljony — i gdy wreszcie stanął przed swem mieszkaniem i stajennemu oddawał konia, zakończył w myśli:
— To wszystko wreszcie będzie moje!
I czuł się wielkim, bardzo wielkim mocarzem.




VII.

Był słotny, jesienny wieczór. Mury fabryczne, przesiąkłe wilgocią, były podwójnie ponure. Po całej osadzie snuł się swąd dymu, tłoczonego deszczem ku ziemi, ludzie snuli się bez humoru, monotonna woda szumiała przy foluszach, wszystko nastrojone było posępnie i mglisto.
Od tygodnia fabryka miała ten pozór. Od dnia, gdy listopad zapanował, pan Fust położył się, by nie powstać. Powalił go atak paraliżu; doktorowie nie robili żadnej nadziei życia, przepowiadali długą agonję.
Dotychczas stan był jednostajny. Ciało bezwładne, głowa jeszcze wolna i przytomna. Mówił jednak mało, odurzony tą klęską, zajęty śmiercią, którą czuł już blisko, zatopiony w myślach, skryty w swej duszy.
Wypadek się stał pod nieobecność Rudolfa. Stara kuzynka Truda, zarządzająca domem, rozesłała depesze. Pani Tony, bawiąca z mężem w Warszawie, przyjechała pierwsza z doktorami. Zabawiła trzy dni, a nie mogąc doczekać się końca, odjechała, polecając, aby ją w razie pogorszenia wezwano.
Wobec przytomnych, bystrych oczu ojczyma nie śmiała szperać po biurkach, a chory nie pozwalał wynieść się z gabinetu. Tu spędził życie, tu pracował, tu chciał umrzeć.
Po odjeździe Tony był jakby weselszy. Kazał przywołać starszych oficjalistów fabrycznych, zalecał im, by pilnowali porządnego ruchu fabryki. Potem ich pożegnał, dziękował za służbę.
— Pamiętałem o was. Zostańcie na starem miejscu! — szeptał, spoglądając po zafrasowanych twarzach.
Przed wieczorem spytał o Rudolfa. Oznajmiono mu, że przyjedzie nad ranem.
Umilkł, niepokój przemknął mu po twarzy.
— Rad ranem, to dobrze! Idźcie spać wszyscy! Niech tu Skin przyjdzie!
Przybyłemu nic nie rzekł, ale ten z oczu zrozumiał, że chce z nim sam zostać, i ofiarował się czuwać przy chorym noc całą. Zmęczona kuzynka Truda chętnie na to przystała, odszedł felczer i najęta dozorczyni.
Chory jakby spał. Po północy Skin zdrzemnął się, ukołysany ciszą; słychać było na dworze monotonne spadanie deszczowych kropel.
— Skin! — zawołał szeptem Fust.
Stary się ocknął i aż się przeraził gorączkowym wyrazem twarzy chorego.
— Kryszpinowa żyje?
— Żyje jeszcze, ale bardzo słaba.
— Widziałem ją tylko co... Razem pójdziemy. Która godzina?
— Pierwsza.
— O, to już czas... Rudolf będzie nad ranem. Skin, Dyzma się o mnie dowiadywał?
— My wszyscy o panu myślimy.
— Wy Dyzmę skrzywdziliście niesłusznie. On ode mnie nigdy nic nie miał i mieć nic chciał. Jabym go chciał przed śmiercią zobaczyć. Nie prawdaż, jaki on do matki podobny? Moja Ania!.... Skin, sprowadź mi Dyzmę zaraz!
— A jakże pan sam zostanie?
— Zostanę. Z łóżka nie ucieknę przecie. Członki już nie moje. Powiedz mu, że ja go proszę, aby zaraz przyszedł. Przyprowadź go! Mnie się spieszy. Mój kurs spada bardzo szybko; jutro będę szmatą bez wartości. Idź, idź! Nikogo nie budź, niech śpią!
Skin pocichu wysunął się z pokoju.
Fust myślą szedł krok w krok za nim. Do Kryszpinów był kurs daleki i bardzo ciemna noc. Skin się potykał na kamieniach, opanowany niepokojem prawie biegł, w głowie mu szumiało. Nareszcie ujrzał światełko w ostatnim domu i wszedł. Drzwi były niezaryglowane. Nie bali się złoczyńców biedacy...
Wewnątrz Skin zatlił zapałkę, minął sień, jeden pokój, nieśmiało otworzył drzwi.
Był w sypialni staruszki. Lampa, paląca się przed srebrzystą Bogarodzicą, oświetlała posłanie, a na niem wychudłą postać i białą, prawie już martwą twarz babki. Przeźroczyste jej ręce spoczywały na kołdrze, oczy wpadło i blade patrzały w obraz.
U stóp posłania, na ziemi, wpół siedząc, drzemał Dyzma, wyczerpany już miesięcznem czuwaniem i dzienną pracą. Był tak zmęczony, że stępiał na ból i rozpacz, i ta śmierć okrutna, która mu wydzierała skarb najdroższy, znajdowała go bez jęku, bez wyrazu, bez czucia.
Skin zawahał się chwilę w progu, ale go tamta groza pędziła naprzód, zbliżył się więc i Dyzmę trącił w ramię.
Młodzieniec głowę podniósł i przedewszystkiem spojrzał na babkę. Roiło mu się, że to jej duch, odchodzący już na wieki, budzi go. Ale ona żyła, tylko nie zwracała oczu z obrazu, dla ludzkich rzeczy zupełnie obojętna.
Spostrzegł wtedy Skina i w swem znękaniu ani się zdziwił jego obecności, ani spytał o powód.
— Dyzma, chodź ze mną!
— Dokąd? Czy to już ranek? Dzwonili?
— Nie. Pan Fust umiera. Chce ciebie pożegnać.
— Niech mu Bóg będzie miłościw! Ja tu sam, nie mogę odejść.
— Przecie umierającemu nie odmówisz! Zbudź sługę, niech cię zastąpi, zaraz wrócisz! Śpiesz się, on może skończyć lada moment! Musisz iść!
Jak automat Kryszpin wstał. Zrozumiał, że odmówić nie może, ale jak ciężką próbę przyjmował ten obowiązek. Zbudził służącą, ręce babki ucałował i wyszedł z ciężkiem westchnieniem.
Szli milczący w deszcz, w ciemność.
— Czemu sobie do pomocy siostry nie wezwiesz? — ozwał się wreszcie Skin.
— Lada dzień przyjedzie. Pisałem, wzywając. Franek przyjechać nie może. Zajęty...
— Zamęczysz się i zachorujesz.
— Nie. Nic mnie nie boli! — odparł apatycznie.
— Wiesz, poco cię pan Fust wzywa? Wyjdziesz od niego bogaczem!
— Byłbym bogaczem, gdybym tę moją umierającą mógł zatrzymać, lub razem z nią pójść.
Weszli do pałacu i po chwili cicho skrzypnęły drzwi od gabinetu.
Fust niespokojne oczy podniósł i odetchnął głęboko, widząc Dyzmę.
Ten ledwie teraz zrozumiał, poco tu przyszedł. Zbliżył się do łóżka.
— Dziękuję ci, żeś przyszedł. Chciałem cię zobaczyć. Widzisz, martwy już jestem. Odbyłem swoje. Co chwila czekam ostatniego razu tej kosy. Dokąd ja pójdę? Ciemno przede mną...
— Do Boga wszyscy idziemy! — szepnął Dyzma.
— Twoja matka tam!... Jakie to życie krótkie! Onegdaj, zda się... ona tu była... moja Ania! Słuchaj, czy ty mnie wspomnisz, gdy umrę?
— Wspomnę!
— A jak?
— Będę się modlił za pana.
— Nie masz do mnie żalu? Mów śmiało, jam już martwy.
— Za cóż mam mieć żal?
— Wydziedziczyłem was... strąciłem nisko... na sam dół społecznej drabiny.
— Dobrem swem miał pan prawo rozporządzać wedle woli. Za pracę, za chleb, wdzięcznym panu szczerze. Mało warte dla mnie to, co zostawić na ziemi trzeba. Niech pan się nie trapi nami! Wdzięeznem, szczerem sercem wspominać pana będziemy.
— Powiedz mi: wuju! Wyście moja krew. Ja o tem zawsze pamiętałem, tyłkom milczał do czasu. Kto umie służyć, potrafi rządzić! — dodał ciszej.
Dyzmę niepokój o babkę ogarniał, a nie wiedział, jakby się uwolnić. Obejrzał się mimowoli na drzwi.
— Chcesz odejść? — rzekł Fust. — Niedługo cię zatrzymam... Uważaj, tam na biurze klucz leży przy łańcuszku od zegarka. Otwórz nim średnią szufladę!
Dyzma spojrzał na Skina, niechętnie spełniając polecenie.
W szufladzie leżał arkusz papieru i gruba, stara księga, związana czarną tasiemką.
— Weź papier i spal go nad lampką! — rozkazał Fust, śledząc z widoczną uwagą każdy ruch Dyzmy.
Chłopak znowu na Skina spojrzał.
— Pal, kiedy każę! — szepnął stary.
Sekundę czerwonawa jasność płomienia oświetlała pokój. Fust wciąż w Dyzmę się wpatrywał.
— Jakiś ty do matki podobny! — szepnął. — Czy ona mi przebaczyła swą nędzę i opuszczenie?...
— Moja matka była szczęśliwa; powtarzała to do ostatniej chwili, I nie była opuszczoną, bo nas troje miała przy sobie, cośmy ją jak świętą kochali.
— Przy mnie nikogo niema! — wyszemrał Fust. — Pyłem zawsze sam... Dyzma, weź tę książkę! To po twojej matce pamiątka. Ona z niej czytała, gdy była jeszcze u mnie. Zachowaj ją przez jej wspomnienie! To była jej własność, niech ci służy.
— Dziękuję!
— Siostrzyczki twojej niema, już jej nie zobaczę. Pokaż jej mój grób! Spieszno ci odejść?
— Babka umierająca leży.
— Wiem. Ona ci wszystkiem... Powiedz, może masz jakie żądanie do mnie?
— Nie. Nic mi nie brak.
— Szczęśliwyś! Bądź-że całe życie takim i niech cię szczęście i w dostatkach nie opuści. Żegnajże, daj mi swą rękę, weź moją i uściśnij na rozstanie.
Dyzma przykląkł u posłania i pocałował martwą rękę chorego.
— Daj Boże spotkać się w naszem wspólnem dziedzictwie na wieki! — wyszeptał wzruszony.
— Dziękuję ci... lżej mi teraz! — rzekł Fust. — Jeślibym żył jutro, przyjdź na chwilę.
— Przyjdę, jeśli u mnie śmierć nie zabierze babki.
Raz jeszcze ucałował rękę starego i do drzwi się zwrócił.
— Twoja książka! Zabierz ją! — zawołał Fust.
Dyzma wrócił i wziął książkę. Skin przeprowadził go do sieni.
— Co to za papier był, coś spalił?
— Nie wiem. Nie spojrzałem nań.
— O, to coś bardzo ważnego. Może to był dawny testament... W nowym pewnie o tobie nie zapomniał, a może wszystko zapisał. W czepkuś się rodził. Ot, będziesz jeszcze nam panował.
Dyzma ramionami ruszył.
— Jabym tylko chciał sam sobie panować. Ktoś jedzie! Słyszycie! — dodał.
— To dyrektor zapewne! Do widzenia... muszę wracać do starego. Jutro wstąpię do was, może będzie potrzeba. Moja żona radaby wam dopomóc w czuwaniu. Cóż to, jesteś przecie wśród przyjaciół. Każdy usłuży.
— Dziękuję — rzekł Dyzma, niknąć w ciemności.
Uśmiechnął się smutnie. Jakże ofiarny był teraz — Skin! A przecie babka chorowała oddawna, a nikt się z pomocą nie kwapił. Wizyta u Fusta wróci mu przyjaciół, tylko on nimi już się cieszyć nie potrafi.
Turkot zbliżał się tymczasem. Wkrótce powóz zrównał się z nim, minąwszy pałac. Kto i dokąd jechał? Do Lipowca chyba. W ciemności zaprzęgu poznać nie było można. Przemknął i znowu w ciemności się stopił.
Dyzma szedł prędko, gnany niepokojem. Tuż koło domu powóz znowu go minął, tym razem ku pałacowi dążąc.
Sekundę zdziwił się chłopak, ale wnet wrócił myślą do babki. Bawił bardzo długo; da rana musiało być niedaleko.
Ojciec umarł nad ranem i matka o brzasku; godzin tych bał się Dyzma, najcięższe dla niego były do czuwania.
Zmokły, z głową zwieszoną, wszedł do domu. Bez światła trafił do sypialni. Spojrzał tam i oczom nie wierzył: przy posłaniu, na kolanach klęczała Elżunia, łkając.
Babka patrzała na nią bez słów, z uśmiechem szczęśliwości.
— Elżuniu! — zawołał z wybuchem radości.
Obejrzała się na niego i wyciągnęła obie ręce.
— Patrz... niema jej! — rzekł głucho, oczyma wskazując umierającą. — Od dwóch tygodni mowę straciła, ale widzi cię i cieszy się. Dzięki Bogu, żeś już przyjechała!
Objął rękoma jej złotą głowę i namiętnie do piersi przytulił.
— Ale jakżeś przyjechała? Sama?
— Nie. Z panem Rudolfem — odpowiedziała.
Zdziwił się.
— Jakże? Prosiłaś go o to?
— Nie. Jedziemy razem od Krakowa. Przełożona odesłała mnie na kolej z księdzem kapelanem. Pana Rudolfa zobaczyłam na platformie. Ukłonił mi się, więc kapelan, dowiedziawszy się, że to twój dyrektor, powierzył mnie jego opiece i takeśmy razem jechali.
Widocznem było z tonu, że ani przełożona, ani kapelan, ani Elżunia nie znajdowali w tej opiece nic niestosownego. Więc i Dyzma po chwili namysłu postanowił kwestji nie podnosić.
Tymczasem blask radości zgasł na twarzy staruszki, oczy zamknęła i zdawała się usypiać.
Dyzma usiadł przy Elżuni i poczęli rozmawiać cichutko.
Dziecko wyrosło na dziewczynę smukłą i ładną, jak kwiat. Chłopak napatrzyć się jej nie mógł. Miała oczy jak bławatki, twarzyczkę delikatną, usta, jak różowe korale, i za serce chwytający wdzięk w spojrzeniu i głosie.
Bóg mu zabierał opiekunkę, a w zamian oddawał to śliczne, młode stworzenie, aby był jej ojcem i miał w domu serce sobie oddane. Gdy mu tak szczebiotała cichutko, przytulona pieszczotliwie do piersi, czuł, że jej ból i rozpacz łagodniała, że do duszy napływała otucha i energja. Miał jeszcze dla kogo żyć i komu służyć.
Dzwonek, zwołujący do pracy, przerwał im rozmowę. Zdał tedy chorą staraniom siostry, opowiedział, jak ma z nią postępować i spokojniejszy ruszył do fab ryki.
Podczas obiadu zastał Elżunię śpiącą, i Skinową przy chorej.
W sieni stały dwa wielkie kufry.
Nie pytana, Skinowa wyrecytowała mu wszystko, co się stało podczas tego pół dnia.
— Furgon fabryczny przywiózł te tłumoki ze stacji. Dyrektor tu był przed godziną, pytał o pana. Zaraz po jego odejściu namówiłam do snu pannę Elżbietę. Ja tu zabawię do wieczora. Na noc przyjdzie Balcerowa. Wam koniecznie trzeba odpocząć. Bóg wie, jak długo jeszcze wypadnie czuwać.
— Dziękuję pani bardzo za pomoc, ale jeśli nas wspieracie jak swoich, dlaczego nazywacie mnie panem, a siostrę panną Elżbietą? Ci sami my, jak byliśmy przed intrygą i rozbratem z fabryką.
— Ej, co przeszło, nie warto wspominać! Głupstwo się stało. Miciński zbuntował; my zawsze zostaliśmy przyjaciółmi. Nie narzucałam się, bo myślałam, że mnie odepchniecie. Teraz każdy żałuje awantury i rad was przeprosić. Wy też zapomnijcie urazy!
— Nie miałem żadnej nigdy.
— No, to dzięki Bogu, zgoda. Cała fabryka wróci do was, zobaczycie. Bądźcież o chorą spokojni! Ależ śliczności wasza Elżunia! Prawda to, że ona zaręczona z Olekszycem?
— Nie pora myśleć o tem, gdy babka kona.
— No, pewnie, pewnie. Tak tu plotą. A pan Fust podobno już i mowę stracił. Dyrektor mówił Elżuni, że doktor liczy życie na godziny. Telegrafowano po Brükową. Mój ty Boże, toż tu będą awantury!
Dyzma zajrzał do babki, i nie czekając dzwonka, wrócił do roboty, byle nie słuchać trajkotania kumoszki. Wychodząc już, spostrzegł księgę, darowaną przez Fusta na stoliku, więc ją do kuferka schował. W ciągu dnia dyrektor spotkał go parę razy, ale nie przemówił. Nareszcie Dyzma sam go zaczepił.
— Mówiono mi w domu, że pan mnie potrzebował.
— Nie. Wstąpiłem, aby zwrócić twej siostrze pozostałe z drogi pieniądze.
— Dziękuję panu stokrotnie za opiekę nad nią.
— Niema za co. Nie miałem żadnego kłopotu.
Powiedział to niezwykle uprzejmie i dodał:
— Choroba babki musi cię drogo kosztować. Możesz wziąć forszus w kasie.
Łaska to była niesłychana, ale Dyzma korzystać z niej nie myślał. Dzięki oszczędności i pracy nad normę miał zapas z tych dwóch ostatnich lat, a nie chciał przebierać w kasie, szczędząc grosza na dalsze potrzeby. Ucieszyła go jednakże propozycja, jako dowód, że dyrektor był z niego rad.
W domu, wieczorem zastał już trzy kumoszki. Zamiast jednakże czuwać nad chorą, zabawiały się gawędką, piciem herbaty i oglądaniem strojów Elżuni, wydobytych z kufrów i rozrzuconych na sprzętach.
Zajęcie to wobec śmierci, spodziewanej co chwila, wzburzyło go do gruntu.
— Elżuniu, kto jest u babki? — spytał.
— Śpi spokojnie! — zakrzyczały opiekunki.
Nic nie rzekł, poszedł do sypialni i drzwi za sobą zamknął.
Chora nie spała. Spojrzała nań smutno i niemą prośbą. Może się żaliła na gwar, może tęskniła za nim przez cały dzień, może chciała czegoś oddawna, a nikt jej nie rozumiał.
Bezmierna żałość go opanowała, bo zrozumiał, że Elżunia nie cierpiała tyle, co on, odwykła od babki, nie czuła już straty. Może to samo myślała i umierająca, bo gdy on nad nią stał i rozmyślał, oczy jej napełniły się łzami, a ręce wyciągnęły ku niemu.
Runął na kolana przy niej i zapłakał. Położyła mu ręce no głowie, jak zwykle, gdy była jeszcze zdrową i nauczała w te noce ciche, gdy byli zupełnie sami.
Po chwili do pokoju wśliznęła się Elżunia, za nią kobiety opiekunki. Skinowa spojrzała na twarz chorej i pokręciła głową.
— Zdaje się... dochodzi! — szepnęła.
Dyzma wstrząsnął się cały, ale głowy nie podniósł.
— Warto się pomodlić! — rzekła druga.
— A pewnie. I gromnicę trzymajcie w pogotowiu!...
Elżunia poczęła płakać i tulić się w kąt. Strach ją zdejmował, zgroza. Byłaby uciekła, ale wstać nie miała siły. Spojrzała na Dyzmę. Za nic nie klęczałaby tak blisko... Te ręce na jego głowie były jakby rękoma szkieletu.
Tymczasem jedna z kobiet dobyła książki i utarłszy nos, jęła czytać monotonnie modlitwy za konających. Dwie pozostałe odpowiadały, wzdychając.
Lampka przed obrazem poczęła pryskać, za ścianą deszcz bił o szyby, kapał z dachu.
— Wybaw ją, Panie, jakoś wybawił Dawida z ręku Saula i z ręku Goljatowych!
— Amen.
— Wybaw ją, Panie, jakoś wybawił Piotra i Pawła z więzienia!
— Amen.
— I jakoś wybawił Teklę męczenniczkę z trojakich okrutnych mąk!
— Amen.
Kto konał — babka, czy on sam? Dyzma W tej chwili nie wiedział. Obłęd ogarniał go, w głowie chaos, członki martwiały, zamierało serce.
Tak, to życie było tem, do czego je modlitwa przyrównywała. Saulem złośliwym, dzikim Goljatem, więzieniem, trojaką, okrutną męką — ale on teraz zatrzymać je chciał, nie chciał śmierci, buntował się z bólu oszalały. Poderwał głowę. Czuł, że ręce babki robią się sztywne, chłodne, puścić go nie chcą. Porwał je i do piersi przytulił.
— Nie odchodź! — krzyknął z jękiem.
Ale ona otworzyła w tej chwili oczy wielkie, jasne, wpatrzone w coś bardzo pięknego zapewne, bo poczęła się uśmiechać, oddech tamując, jakby z wielkiego wrażenia. Poruszyła głowę, jakby i ciało za duszą miało podążyć do bram więzienia, które się jej rozwarło nagle...
Skinowa rzuciła się do gromnicy, zaświeciła jej nią w oczy.
Konająca uśmiechała się wciąż i odetchnęła głęboko, jak człowiek po przebytym trudzie. Głowa opadła jej na poduszki, blask oczu zgasł, ręce się rozsunęły. Zapanowała wielka cisza.
W tej chwili ulatywała dusza, jak ptak z klatki....
Dyzma osunął się na ziemię i stracił pamięć i czucie.
Po chwili trąciła go Skinowa.
— Usuń się, wstań, wyjdź stąd!
Wstał, usunął się.
Tak, poco on potrzebny? Babka już nie cierpiała. Leżała uśmiechniętą, ale nie jego już była... niczyja... Boża!
Kobiety wnet go za drzwi wypchnęły, nie opierał się. Był zbyteczny.
W drugiej izbie na zydlu siadł, i w tej chwili poczuł wszystkie kilkotygodniowe niewczasy, zmęczenie, wyczerpanie zupełne. Jedną myśl, jedno miał pragnienie: ulecieć za nią, spotkać się poza światem i razem pozostać. Czuł się niezdolnym do boju na świecie bez niej, do życia wśród ludzi bez niej. I wołał jej w głębi duszy rozdartej, wołał jak dziecko matki, i był tak słaby, że nawet ten jęk przez gardło nie przechodził.
W tej chwili do izby wszedł Skin i rzekł:
— Umarł nasz stary!
Elżunia, wtulona w kąt, poczęła płakać.
— I babuni niema! — rzekła żałośnie.
Skin westchnął.
— Żona moja u was?
— Tak. Ubierają babunię.
— Ano cóż! Młody może, stary musi umrzeć. Taki rzeczy porządek. Wasza babka nie mogła wyzdrowieć, to i szczęśliwie, że cierpieć przestała. Święta była, niebo posiadła. Ale pan Fust konając ryczał, gwałtem bronił się śmierci, chciał żyć. Ostatnie słowo: „Dyzma“ krzyknął. Jakby ciebie o ratunek wołał... Straszna była chwila. Dyrektor dał trzydniowy urlop fabryce. Pogrzeb w niedzielę. Odpoczniesz trochę.
Teraz dopiero spostrzegł, że Dyzma go nie słucha; miał wzrok szklisty, ani kropli krwi na licach.
— Oo mu? Toć omdlał. Dajcie mu wódki, panno Elżbieto!
Dziewczyna poskoczyła do brata, chciała go objąć za szyję, ale on nagłym ruchem usunął ją, kurcz skrzywił twarz, i ochrypłym głosem, rzekł:
— Nic mi nie jest. Zbierz te szmaty!
I wskazał rozrzucone po sprzętach sukienki, jak je zastał po przyjściu z fabryki. W jego zbolałem sercu utkwił cień niechęci do siostry za to zajęcie dziecinne i za to żałosne spojrzenie ostatnie, jakiem go babka pożegnała.
Czuł się sam w bólu po niej, jak się wtedy uczuł sam w bezgranicznem kochaniu.
Elżunia przeraziła się jego tonu, nie zrozumiała, czem go uraziła, i drżąc, poczęła sprzątać swe skarby, ale jej duszyczka w tej chwili zamknęła się dla tego brata i czuła dla niego tylko trwożne uszanowanie.
— No, Dyzma, Bóg daje, Bóg bierze! — począł pocieszająco Skin. — Straciłeś wiele, może w zamian wiele zyszczesz. W życiu zawsze jest równowaga. Na kiedyż pogrzeb?
— Nie wiem. Brata chcę sprowadzić. Zaraz wyślę depeszę. Trumnę trzeba robić, księdzu dać znać.
— No, stolarzy ci zaraz przyślę, a depeszę też wyprawię. Co mogę, to ci zrobię. Ty wiesz, żem ci był i jestem wiernym przyjacielem, ano, może będę jeszcze sługą.
Uśmiechnął się domyślnie i zwracając się do Elżuni, dodał:
— Może wam czego brak w gospodarstwie, lub śpiżarni? Powiedzcie mojej żonie! Wszystko, co mamy, na wasze usługi. Do widzenia tymczasem! Załatwię, co pilniejsze.
Wyszedł. Pomimo słoty, chłodu i nocy w osadzie gorączkowy ruch panował. Ludzie się snuli z domu do domu, toczyli rozmowy na deszczu i wichrze.
— Umarł Fust i Kryszpinowa. Uważacie: palec Boży! Poszli razem na sąd.
— Fust Kryszpinom wszystko zapisał.
— Chodźmy nieboszczkę nawiedzić!
— Słyszę, Dyzma zostawia Rudolfa na dyrektora.
— Ej nie, brata sprowadza. Rudolf po pogrzebie precz pójdzie!
— Oj, mówiłem, było Dyzmy nie jątrzyć! On nas dobrze ponotował.
— Nieprawda! Babka kazała mu przysiąc, ze po jej śmierci księdzem zostanie. Sprzeda Holendry, ino siostrę z Olekszycem zeswata.
— Wścieknie się Brückowa, jak się dowie o testamencie.
— A wiecie na pewno?
— Jakże! Skin czytał. Stary Dyzmie go oddał do rąk.
— Jednakże sumienie go ruszyło! Co prawda, to słusznie zrobił.
— At, jak się komu zdaje. Rudolf też niemało pracy położył i zna swój fach. Jak Dyzma zapanuje, to inaczej będzie. On tak... trochę narwany. Nie jego głowa do takiego wielkiego interesu.
I takie to gwary toczyły się w ową noc śmiertelną. Zmarłych ledwie darzono przelotną wzmianką, nikt ich nie żałował. Fala życia niosła myśli w przyszłość doczesną, tak marną i krótką, a tak przecie dla żywych zajmującą i ważną.
Od rana tłumy, postrojone świątecznie, — poczęły płynąć do pałacu. Stał teraz otwarty, zimny, dostępny dla najniższego fabrykanta.
Gapili się też ludziska na przepych sali śmiertelnej, gdzie wśród lasu roślin cieplarnianych leżał Fust uroczysty, w czerni, na twarzy surowy. Przy zwłokach straż trzymali oficjaliści fabryczni. Siedzieli po kątach i gwarzyli, tęskniąc tylko po cygarach i papierosach.
Tłum gapiący się szeptał swe uwagi; mało kto się pomodlił. Tylko gdy z dalszych pokojów wchodził Rudolf, szmery cichły, wszyscy przybierałi oficjalne postawy i miny.
Rudolf wchodził z obowiązku, znudzony, zajęty czem innem, lustrował porządek, rzucił jaki rozkaz, uwagę i znikał znowu. Fust był widowiskiem.
Tłum z pałacu ciągnął do Kryszpinów. Staruszka leżała w pierwszej izbie, na ubogiem posłaniu; kilka świec się paliło, a na ścianie nad jej głową srebrna Bogarodzica rzucała na twarz jej swe blaski. Uśmiechała się i po śmierci swym uśmiechem łagodnym, słodkim, pełnym nieziemskiej szczęśliwości. Nienowe, czarne szatki miała na sobie, a w ręku różaniec, wytarty częstem użyciem. Czasami, gdy przeciąg zakołysał światłem, było złudzenie, że przesuwa paciorki i szepce modlitwę.
Nikt tu nie szeptał i nie gapił się, bo nie było na co. Tłum klękał, jak przed majestatem i tylko słychać było westchnienia, czasem łkanie, a twarze przeciągały się namysłem głębszym, a wyszedłszy, ludzie jeszcze czas jakiś milczeli.
Dyzma nie odstępował zwłok. Gdy się tu umieścił, długo patrzał, potem ręce jej i nogi ucałował i wyszeptał:
— Tyś już nie moja, i to już nie ty, ale nie odstąpię tej ziemskiej pamiątki twej aż do grobu.
I pozostał bez pożywienia i snu, obojętny na czas i ludzkie twarze, skulony przy ścianie, ze wzrokiem w nią utkwionym, niczem, prócz sztywności rysów, nie zdradzając cierpienia.
Wielu z odwiedzających zbliżało się do niego, ale nikt przemówić nie śmiał, tylko ściskali mu dłoń w milczeniu.
Tak dzień cały przetrwał. Nad wieczorem przyjechał Olekszyc, odnowił znajomość z Elżunią i na jej prośby poszedł po Dyzmę.
— Wyjdź — szepnął — mam ci do powiedzenia coś ważnego.
— To mów!
— Tutaj nie będę. Chodź!
Na wpół gwałtem wyprowadził go do jadalni.
— Wezwałeś Franka, ale on przyjechać nie może. Wysłałem go w zeszłym tygodniu do Berlina. Wróci ledwie po pogrzebie.
Był to jeszcze jeden cios.
— Obstałowałeś grób?
— Może Skin o tem pomyślał. Ja nie mogę.
— Jak to nie możesz?... Czyś ty dziecko? Przecie obowiązek spełnić powinieneś. Moje konie stoją na ulicy. Jedź do parafji i załatw formalności. Nikt za ciebie trudzić się nie będzie. Skin zajęty Fustem, a — fabryka plotkami. Rób sam, co do ciebie należy! Pieniądze masz?
— W kasie.
— To idź do kasy, a przedweszystkiem zjedz cokolwiek, bo z sił opadniesz zupełnie!
Trzeźwy, urzędowy ton Olekszyca dotknął Kryszpina, ale zarazem wstrząsnął jego apatją. Pomyślał z goryczą, że jest sam, że musi działać, musi żyć. Zdławił w sobie ból, żeby go nikt nie widział, bo czuł, że Olekszyc nie zawaha się drwić z niego wobec całego świata.
W milczeniu tedy wypił szklankę herbaty i wyszedł z domu. Szedł do kasy, ale objaśniono go, że zamknięta na trzy dni. Wstąpił tedy do pałacu i może on pierwszy szczerze się za Fusta pomodlił.
Przy zwłokach spotkali się z dyrektorem. Rudolf zaczepił go pierwszy.
— I u was żałoba. Szczerze współczuję twemu cierpieniu. Może potrzebujesz pieniędzy!
— Jeśli pan łaskaw!
— I owszem, ale lada chwila oczekuję siostry. Nie mogę odejść. Przyślę ci za parę godzin.
Turkot rozległ się przed gankiem. Była to Brückowa z mężem. Rudolf wyszedł na jej spotkanie.
Powitali się w sieni dość obojętnie i Briück zaraz zauważył:
— Przez miesiąc tego zaduchu i swędu nie pozbędziesz się z domu. Nie zwlekajcie z pogrzebem, bo ja nie wytrzymam! Tony, nie baw tam długo, przez litość!
A Tony, zdejmując okrycie, pytała brata:
— Znalazłeś testament?
— Nie. Może jest u rejenta w Warszawie.
— Myślisz? A jeśli kto w czasie choroby go zniszczył?
— Któżby?
— A Kryszpinowie? Powiadają, że Dyzma bawił przy nim całą noc, palił jakieś papiery. Gotówki dużo znalazłeś?
— Żadnej. Zresztą wszystkich szaf nie przeglądałem... Kryszpinowie nie mają do niczego prawa; ich matka zrzekła się dziedzictwa.
— Dokument ten jest?
— Zapewne!
— Co ci? Mówisz, jak lunatyk; „zapewne“, „może być“ — jakby tu nie o nas chodziło!
Spojrzała bystro w oczy bratu, a on poczerwieniał lekko i wzrok spuścił. Brück roześmiał się i poklepał go po ramieniu.
— Słowo daję, Rudi, wyglądasz na zakochanego! Poznałeś kogoś zagranicą? Przyznaj się?
— Takie brednie! — ruszyła ramionami Tony. — Chodźmy tam... hu, jak tu zimno!
Weszli do sali pośmiertnej. Lokaj Brücków wniósł za nimi wieńce, które pani położyła u stóp katafalku. Potem spojrzeli na dekorację sali, na zmarłego i wyszli.
Po chwili podano obiad. Mężczyźni zaczęli mówić o wspólnych znajomych i stosunkach, ale Tony uparcie wracała do interesów.
— Wyślij depeszę do rejenta z zapytaniem o testament! Nie pojmuję twojej opieszałości!
— Czegóż mam się gorączkować? Po pogrzebie pojedziemy do Warszawy i rzecz się wyjaśni. Przecie ani ty, ani ja nie jesteśmy nędzarzami, ani nas stąd nikt nie wypędza.
— Zwarjowałeś! Ja chcę wiedzieć, co mam.
Rudolf zimno się uśmiechnął.
— Część prawną po matce już wzięłaś. W Holendrach jest tylko część moja i Fusta, którą może zapisał na cele dobroczynne.
— Jak to? Żadnej, części nie brałam! Te trzykroć to był mój posag, przeznaczony przez ojczyma. Pozostałem podzielimy się na połowę.
— Tak sądzisz? — rzekł ironicznie. — Pozwól-że mi zatem wziąć także posag... przed działem!
Rumieńce uderzyły na twarz Tony. Brück popatrzał na nią i skrzywił się z niesmakiem. Rozparł się na stole i obserwował drwiąco rodzeństwo. Pomimo dwuletniego wpływu żony pozostał burszem i lekkomyślnym. W Lipowcu ona rządziła wszystkiem, a on oszukiwał ją pokątnie i romansował z córkami oficjalistów, lub hulał u ojca w Berlinie.
— Przeczuwałam, że zechcesz mnie skrzywdzić! — wybuchła Tony. — Ale pamiętaj, że umiem też rachować i swego dopilnuję!
— Owszem, rachuj i pilnuj! — odparł zimno Rudolf. — Ale przedewszystkiem poznaj testament!
— Co mi wciąż testamentem grozisz? Znasz go, Fust go napisał może pod twem dyktandem. Możeś go sam zniszczył!
— Byłaś tu przede mną. Trzeba było pozostać i pilnować. Zastałem ojca bez żadnej opieki, bo Truda się rozchorowała; żył przy mnie kilkanaście godzin, i była to agonja.
— A potem szperałeś po biurkach.
Rudolf nareszcie stracił cierpliwość.
— Więc nazwawszy rzecz po imieniu, masz mnie za złodzieja! — wybuchnął, blednąc.
Tu Brück zauważył konieczność interwencji.
— Moi drodzy, jesteście oboje w tej chwili nierozsądni, Rudi widocznie myśli zgoła o czem innem, a ty, Tony, mordujesz go interesami. Przecie Fust był akuratnością wcieloną: znajdziecie wszystko w testamencie. Niechby nam lepiej Rudi opowiedział, w kim się kocha.
Żona spojrzała nań z najwyższą pogardą, ale powściągnęła zapalczywość i umilkła.
— No, opowiadaj, Rudi! — dopominał się Brück. — Cóż, żenisz się może? — Nie rób tego głupstwa!
— Uprzejmy jesteś! — syknęła Tony.
— Moja droga, jesteśmy w rodzinie. Zresztą nie myślałem w tej chwili o tobie, ale o wszystkich mężach, których żony — znałem.
Rudolf mimowoli uśmiechnął się, ale Tony nie zrozumiała dwuznacznika i przyjęła łaskawie tłómaeczenie.
— Czy myślisz tu nocować — zagadnął Brück.
— Naturalnie.
— Ja nie. Nie lubię towarzystwa nieboszczyków. Wrócę do domi i jutro stawię się na pogrzeb. Może chcecie dla pompy, aby i lipowiecki personel był w orszaku?

— Bóg wie co! — oburzyła się Tony. — Tysiąc osób ma świętować, kiedy jest tyle obstalunków. Także projekt do ciebie podobny!

— „Der Elephant von Senegal,
Das ist mir ganz und gar egal!“

zanucił Brück, wstając od stołu.
— Wiesz co Rudi? — dodał po chwili namysłu: — Każ mi osiodłać konia. Nie cierpię karety!
— A mnie, jeśli łaska, daj klucze od ojca biura! — rzekła Tony do brata.
— Dziś rano urzędnik podatkowy opieczętował gabinet! — odparł Rudolf ze złośliwą przyjemnością.
— Taak?... Więc nie mam tu co robić?
— Spocznij sobie! — zaśmiał się mąż.
Tony poczęła oglądać sprzęty w salonie, zapewne w myśli wybierając co lepsze dla siebie.
Mężczyźni wyszli i po chwili Rudolf wrócił sam.
— Max odjechał?
— Tak, spotkał u zwłok Olekszyca, kazał mu dać drugiego konia i odjechali.
— Ten Olekszyc, to jego zły duch! — mruknęła posępnie.
— Dlaczego go nie wydalisz?
— Wolę znajomego łotra, niż nieznajomego.
Usiadła w fotelu i patrząc ponuro przed siebie, mówiła z goryczą:
— Gdyby nie on, Max zbankrutowałby dawno. Cóż on jest?... Hulaka, próżniak, utracjusz. Niema nic takiego, coby ten człowiek szanował. Olekszyc mi potrzebny. To on stworzył Lipowiec, teraz z niego korzysta, więc dba i pracuje, nie dla mnie, ale dla siebie. Wolę mieć dyrektora oszusta, niż głupca!
Rudolf usiadł naprzeciw niej i słuchał w milczeniu. Myśl jego była gdzieindziej.
— Powiedz mi, Rudi, czemu się nie żenisz z Herthą Brück? — zagadnęła nagle.
— Dlaczego?
— Bo to miljon.
— Ona za mnie nie wyjdzie! — odparł obojętnie.
— Warto się postarać.
— Nie mam czasu. Ojczyma praca spada mi na barki.
— Powinieneś się przecie ożenić.
— Poco? Mówisz wbrew swoim interesom.
Ruszyła ramionami.
— Na cudze nigdy nie rachuję, a swego strzegę. Możesz przybrać sobie do pomocy dyrektora.
— Nie warto. Może testament mnie wydziedziczyć.
— Cóż wtedy uczynisz? — spytała niespokojnie.
— Ano, pójdę służyć.
— Brednie! Każdy testament można obalić. Nie pozwolę ci ustąpić bez walki.
Zamigotały jej oczy.
— Dwadzieścia lat naszej pracy utrzymało Holendry. One nasze... muszą być nasze! Jeśli stary testował na Kryszpinów, zgnieciemy tych nędzarzy pieniędzmi. Należy tylko usunąć od nich Olekszyca.
— Dlaczego?
— Chce się żenić z ich dziewczyną. On coś czuje. Młodszego wychowuje swym kosztem, będzie go miał w ręku. Jeden Olekszyc straszny. Oni to piony.
Rudolf podniósł głowę, rumieniec przemknął mu po twarzy, a oczy zapałały gniewem. Nic nie odparł, ale wstał po chwili i spojrzał na zegarek.
— Zmęczony jestem haniebnie. Muszę trochę zasnąć. Dobranoc ci, Tony!
Uścisnął jej rękę i wyszedł. W pokoju swym chwilę chodził od ściany, do ściany, potem włożył na siebie palto, kapelusz i bocznemi schodami wydostał się do ogrodu, nad rzekę.
Nikt tamtędy nie chodził, nikogo nie spotkał. Zawahał się chwilę przed domostwem Kryszpinów i wszedł do sieni.
Blask bił ze stancji na prawo, blask katafalkowych świec. Zatrzymał się na progu.
Dwie kobiety drzemały w kątach, niemowa sługa poprawiała światło. Elżunia klęczała u zwłok, drżąc nerwowo. Obejrzała się i wstała żywo. Nie wyglądała zdziwiona ukazaniem się tutaj pryncypała. Cofnął się do sieni, szła za nim milcząca, otworzyła drzwi dojadalni i znaleźli się zupełnie sami.
Wtedy on wyciągnął do niej rękę i rzekł głucho:
— Przyszedłem może ostatni ze współczuciem, alem myślał o pani dzień cały.
Podała mu rękę i łzy ciche poczęły jej biec po bladej twarzyczce. Rękę tę zatrzymał w swej dłoni i zbliżył się o krok. Oczy jego zapałały złowieszczym ogniem, usta drżały.
— Myślałem o pani! — powtórzył szeptem, w którym się dławił wybuch. — Zdaje mi się, żem oszalał!
Elżunia spojrzała na niego i mimowolnym lękiem zdjęta, cofnęła dłoń. Wtedy on siłę woli wybuch pohamował.
— Pani się mnie boi? — rzekł z wyrzutem. — Nie może być! Pani jedna mnie się nigdy nie bała. Pamięta pani te jabłka, niegdyś, na progu farbiarni? Byliśmy wtedy przyjaciółmi...
— Pamiętam — odparła. — Pan był bardzo dobry dla mnie i życie mi uratował. Nie, nie lękam się pana. Panby mi nie mógł zrobić przykrości.
— To barbarzyństwo, że pani pozwalają czuwać tak późno przy zwłokach. To nie dla pani wrażenie, ani widok. Zbladło dziecko i nikłe jak cień — dodał pieszczotliwie.
— O, mnie tak straszno i ciężko! Tak się boję śmierci! Mój Boże, to takie okropne!
— Nie trzeba tam tyle przebywać, nie trzeba o tem myśleć. Dlaczego pani sama? Gdzie brat?
— Pojechał do księdza. Wróci rychło. Ale on teraz inny. Odepchnął mnie — od siebie, nie śmiem się zbliżyć do niego. Takam sama.
— A pan Olekszyc? — zagadnął, patrząc na nią bystro.
— Odjechał do Lipowca.
— Ten powinien pocieszać. Wszak jest pani narzeczonym!
— Nie, o nie! — wzdrygnęła się z wyraźnym wstrętem. — On nie wierzy w Boga!... Nie cierpię go!
— I ja nie wierzę w Boga. Czy i mnie pani nienawidzi?
— O, niech pan wierzy! Będę się modliła za pana.
— Może mnie pani nawróci! — szepnął, spoglądając na nią gorąco..
Zarumieniła się i silniej drżeć poczęła.
— O, pan powinien wierzyć! Pan taki szczęśliwy!
Zaśmiał się szyderczo.
— Myśli pani? A przecie to fałsz. Nie wiem, co jest szczęście. Nie mam nikogo na świecie i nikt mnie nie kocha.
Cień pokrył mu twarz. Dziewczyna spojrzała na niego; oczy jej znowu napełniły się łzami.
Długą chwilę stali tak blisko siebie, słowa nie mówiąc, wreszcie on począł do niej mówić rozgorzałemi oczyma, pożerać jej piękność i wdzięki wzrokiem, pełnym żądzy.
Był istotnie jakby oszalały, sam jeszcze nie rozumiejąc potęgi, która raz pierwszy w nim się ozwała.
I ona nie wiedziała, co to jest, co się z nią dzieje. ’ Pragnęła oczy zamknąć i tak śnić, tak marzyć, czuć bez końca.
Turkot daleki zerwał ciszę. Rudolf się wzdrygnął, wściekłość prawie przemknęła mu po twarzy. Elżunia zmienionym, sennym głosem rzekła:
— To Dyzma wraca.
— Żegnam zatem panią, a raczej do widzenia. Tu są dla brata pieniądze. Proszę spocząć zaraz, uczynić to dla mnie!
Podali sobie ręce. On jej dłoń do ust podniósł, nim zdołała cofnąć, i wysunął się jak cień z domu. Elżunia pozostała jak pijana, bez jednej myśli w głowie. Całe życie skupiło się w sercu, które biło, jak szalone.
Gdy Dyzma wszedł, klęczała znowu u zwłok, ale ani się bała śmierci, ani myślała o babce. Bezmierna szczęśliwość rozpierała jej piersi.
Dyzma nie wrócił sam. W miasteczku Teofila do niego się wprosiła, ofiarowując tak serdecznie pomoc, że odmówdć nie śmiał. Mąż jej Abel zajął się grobem, i oboje szczerze okazywali mu prawdziwy życzliwość.
Kobieta okazała się nadzwyczaj użyteczną, bo nie dała Dyzmie zatopić się napowrót w smutku. Musiał iść do sklepu, do oberży, do stolarza, krzątać się w domu, a nad ranem zmusiła jego i Elżunie do snu, obiecując zwłok nie odstąpić.
Nazajutrz nikt nie nawiedzał Kryszpinów. Cała fabryka ruszyła za trumnę. Fusta, i gdy pod wieczór Abel zajechał z karawanem, mała tylko gromadka ruszyła za wozem, wiozącym staruszkę.
Dyzma trumnę ramieniem obejmował, Olekszyc przyjechał po Elżunię, Ablowie jechali w końcu z niemową. Deszcz ustał i blade słońce zachodu towarzyszyło orszakowi. Karawan trząsł po kamieniach, Dyzma za każdem uderzeniem trumnę mocniej obejmował, jakby tym zwłokom chciał jeszcze oszczędzić trudu, i tak minęli lasy i Lipowiec, aż ich dzwon kościelny powitał.
Trumnę zostawiono w kościele, Kryszpinów zabrali do siebie na nocleg Ablowie.
Berliniarz przez te lat parę stał się zamożnym człowiekiem. Nabył spory szmat wybrzeża, pobudował domostwo, założył ogród, urządził porządną kolonję.
Uszczęśliwiony z gości, przyjął ich dostatnią wieczerzą, w wielkiej izbie, służącej za jadalnię i kuchnię zarazem.
Znowu Dyzma musiał rozmawiać, jeść, pić, być jak wszyscy. Gadatliwy Abel nie dał mu chwili spokoju. W drugim końcu stołu Olekszyc dość niefortunnie bawił roztargnioną Elżunię.
Wreszcie Olekszyc odjechał, Teofila zabrała Elżunię na noc do siebie. Mężczyznom posłano w jadalni, i Abel wnet zasnął, chrapiąc przeraźliwie.
Na kominie ogień tlał czerwono, za oknem deszcz pluskał monotonnie. Dyzma na stole wsparty zapadł w odrętwienie wpółsenne.
Ból jego był tępy, znieczulał i zmartwiał. Myślał, że nie ma już nic do roboty, że babce tak zimno i pusto w kościele, że do domu wracać nie ma poco, że już przed nikim nie ma duszy otworzyć, że jest sam, i żyć nie wie jak. Wszystko to mu wirowało w głowie, tworzyło błędne koło bez wyjścia.
Nie pamiętał, czy spał tej nocy, instynktownie wyglądał brzasku, a gdy świt obielił okno, wstał i jak lunatyk poszedł pod kościół. Dzwonnik go tam znalazł, leżącego krzyżem u progu. Mówił pacierze, ale ich treści nie rozumiał.
Kościół napełnił się szybko. Ludzie z Holendrów napłynęli jak mrowie, na podziw mieszkańców miasteczka. Trumnę zaniesiono na barkach do grobu, tłum zaległ cmentarz.
Cicha, uboga staruszka miała pogrzeb miljonowej pani. Dyzmę poruszyła do głębi ta ofiarność kolegów. Wierzył, że czynią to dla niej. Tylko sceptyk Olekszyc i Abel trzeźwy przyglądali się temu krytycznie.
— Szczęśliwe bydło! — pomyślał technik. — Dzień po dniu ma widowisko i okazję do próżniaczej gawędy.
Abel, wychodząc z cmentarza, trącił żonę i chytrze się uśmiechnął.
— Wiesz ty? Fust pewnie im zapisał grubo, kiedy znowu mają tylu przyjaciół.
— Daj mu Boże wszystko dobre! — odparła Teofila, goniąc wzrokiem złotą głowę Dyzmy wśród tłumu.
— A przestań-że go oczyma zjadać! — roześmiał się Abel. — Czy ci nie wstyd?
Ruszyła ramionami po swojemu, wyzywająco.
— Nigdym nie kłamała, ani znam, co wstyd. Przez niego zostałam uczciwą kobietą, za niegobym życie dała. Nie kryłam tego przed tobą.
— To prawda. Nie mam do was złości! Ty jesteś zuch-kobieta, a on mnie od śmierci uratował. Tylko ty na innych nie patrz! Tego ci daruję.
— Na innych! — oburzyła się. — Ty mi tego drugi raz nie powtarzaj, bo mam twarde pięści.
Abel zgromiony usunął się o krok, ale żartobliwie dodał:
— A ten lipowiecki pan? Trzy razy spotkałem go około przystani.
— Jak go czwarty raz spotkasz, to go wykąp! — zaśmiała się obojętnie.
Dyzmę i Elżunię odwiózł Olekszyc do Holendrów i odjechał zaraz, wiecznie gnany obowiązkami i niespokojną naturą.
Dom był wystygły, pełen śmiertelnych resztek, świec, zieloności zwiędłej, bezładny i posępny.
— Trzeba sprzątnąć! — nieśmiało rzekła Elżunia.
— Trzeba! — odparł, patrząc z żalem na te szczątki, które muszą zniknąć, bo po nich przejdzie życie.
— Zajmiesz jej pokój! — ozwał się po chwili.
— Oj nie, Dyzma, ja się boję! — szepnęła, wzdrygając się.
— Boisz się — jej? Toć to nasz Anioł Stróż! — upominał. — W takim razie ja się tu przeniosę, a ty zajmiesz moją stancję! Tak, trzeba tu sprzątnąć. Jutro robota od rana.
W złą chwilę wróciła Elżunia do domu. Śmierć babuni nie dotknęła jej tak ciężko, jak Dyzmę, a jednak ona bodaj została największą sierotą. Bez pojęcia o życiu weszła w nie i nikt się nią nie zajmował. Była bez żadnej duchowej opieki. Dyzma zmienił się kompletnie. Milczący, smutny, pracował jak maszyna, w domu prawie się nie odzywał, o nic się nie troszczył.
Gospodarstwo domowe było nie na siły niedoświadczonej, szesnastoletniej dziewczyny, wychowanej w klasztorze. Zająć się niem chciała, a nie wiedziała, co robić, a brat ani jej uczył, ani pytał, co porabia po całych dniach. Z bezczynności zabawiała się czytaniem i marzeniami.
Domowe obowiązki spadły w całości na barki sługi niemowy.
Dyzma na wszelkie niedostatki był obojętny, a gdy miał trochę wolnego czasu, szedł do miasteczka na cmentarz. Więc i w świąteczne dni Elżunia była zupełnie sama.
Domek leżał opodal osady; błoto jesienne odstraszało kobiety, które zrazu często zaglądały. Dziewczynka nudziła się okropnie i płakała codzień z żalu i tęsknoty.
Wnet po pogrzebie Fusta Rudolf wyjechał. Ludzie gorączkowo oczekiwali jego powrotu i zmian wielkich, ale gdy wrócił i nic się nie zmieniło, wywnioskowali, iż Holendry zostały przy nim, i znowu zapomniano o Kryszpinach.
Tylko Skin wciąż żywił nadzieję i pewnego wieczoru przyszedł do Dyzmy na gawędkę.
— Nasz dyrektor pracuje jak przedtem. Co to ma znaczyć? — zagadnął.
— A cóż, Holendry jego, więc panuje! — odparł apatycznie Dyzma.
— To jednak zagadka. Ani wieści o testamencie. Przecie Fust by o nas pamiętał. Muszą być legaty. Chyba, że testamentu nie znaleziono! Wiesz, tybyś powinien się dowiedzieć.
— Ja? Dlaczego?
— Boś prawny spadkobierca. Zrzeczenie twej matki jest?... No, a w tej księdze, którą ci Fust dał, czy nic nie znalazłeś?
— Anim jej dotykał. Zresztą, dajcie mi pokój z tym spadkiem! Nie chcę nic, tembardziej pieniędzy!
— Tak nie można mówić. Nie chcesz ty, możesz nie brać, ale masz siostrę i brata!
W tej chwili wyszedł do izby Olekszyc i od progu wołał:
— Ot, figla urządził stary! Wiecie o testamencie?
— Co, co? — pytał Skin.
— Otworzono go? — Rejent pokazał kopertę i schował napowrót do szuflady. Fust kazał go otworzyć w pięć lat po swojej śmierci. Kapitały poszły na legaty. Brückowej omal szlag nie ubił. Stary zostawił oprócz tego prośbę do Ulma, żeby Holendry do otwarcia testamentu uważał za swoje, t. j. opłacił podatek spadkowy i zarządzał. Dochody mają się kapitalizować.
— Skąd pan wie to wszystko? — zagadnął Skin.
— Ano od Ulma i Brückowej. Byłem u niego na mocy plenipotencji Franka.
— A cóż Frankowi do Holendrów! — oburzył się Dyzma.
— To, że one są raczej jego, niż Ulmów, jeśli zrzeczenie waszej matki jest nieformalne. Otóż tego dokumentu Ulm nie posiada, ale wobec terminu Fusta musimy czekać. Za pięć lat będą dziwy. Może weźmiemy sobie pana Rudolfa za mechanika.
— A ja wam powiadam, że jeśliś Franka obałamucił do tego stopnia, to ciężką bierzesz na siebie odpowiedzialność, a małą będziesz miał korzyść, bo ja nie pozwolę, aby ktokolwiekbądź z nas wziął to, do czego nie ma sumiennie prawa.
— Warjat, słowo daję! — zaśmiał się Olekszyc.
Skin nie powtórzył wyrazu, ale potakująco głową kiwnął. Paliła go teraz inna ciekawość.
— A legaty jakie? — spytał.
— Do dziesięciu lat służby nic. Potem co rok po sto rubli.
— Będę miał tysiąc! — szepnął stary i zaraz za czapkę wziął i żegnać się począł, gnany żądzą rozniesienia wieści po osadzie.
Gdy odszedł, Olekszyc rzekł:
— Dyzma, pomówmy poważnie! Kto więcej dobrego zrobi pracownikom fabrycznym: ty, czy Ulm? Kto im będzie ojcem i opiekunem? A to są ludzie tyle lat wyzyskiwani, i biedni, i ciemni. W rękach handlarza będą zawsze trzodą pociągową, w rękach filozofa takiego jak ty, staną się ludźmi!
— Marzyłem o tem. Przekonali mnie, że to utopja! — odparł Dyzma smutno.
— Boś wtedy był jednym z nich. Trafiłeś na zawiść i intrygi. Jako właściciel, nie będziesz miał tych przeszkód. Zresztą pięć lat kawał czasu i możemy czekać cierpliwie. Ja ręczę, że testament Fusta będzie restytucją wam tego, co i prawnie i sumiennie jest waszą własnością. Za życia stary bał się Ulmów, po śmierci pracą swą wyposażył sługi, Rudolfowi zapłacił hojnie za jego pracę, a termin pięcioletni jest dla pełnoletności panny Elżbiety. To jasne. Widzisz, żem Franka nie obałamucał, ani krzywo sądzę. Wierz mi, pragnę dla was funduszu, bo wiem, że fundusz ten będzie dobrodziejstwem dla ludzi potrzebujących i nieszczęśliwych!
Zwrócił się do Elżuni i wesoło zapytał:
— Panna Elżbieta chciałaby być bogatą?
— Nie! — odparła dziewczynka. — Bogatemu trudno być szczęśliwym. Tyle rzeczy jest, których pieniądze nie opłacą.
— To frazes. KNajbardziej abstrakcyjne rzeczy dostępniejsze są przy pieniądzach.
— Stachu — rzekł Dyzma ze smutnym uśmiechem — mnie się zdaje, żeś ty jeszcze nie był w krainie, gdzie pieniądze kursu nie mają.
— Mylisz się. Umiem i ja śnić i marzyć!
Westchnął, ale tak nieudolnie, że Elżunia nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Olekszyc zarumienił się gniewnie.
— Gdybym był bogaty, uwierzyłaby mi pani na słowo. Jestem zapracowany i biedny, więc nazywają mnie chciwym i materjalistą. Gdybym miał miljony i pracował, nazywanoby mnie obowiązkowym i człowiekiem zasad głębokich. Nic niema bardziej upokarzającego, niż walka z biedą.
— Nie walka z biedą, ale pożądanie pieniędzy! — rzekł Dyzma. — Nie ten jest biedny, kto nic nie ma — ten się nazywa pięknie, ubogi. Ten jest biednym, kto cierpi nad ubóstwem i pożąda być bogatym. Wymagania i potrzeby przewyższają zawsze możność, rosną jak chwasty. A kto może za siebie ręczyć, że potrafi użyć dobrze dostatku? Ja nie! Urodziłem się, dzięki Bogu, ubogim i chcę nim pozostać.
Olekszyc ruszył ramionami, zniechęcony do dalszych wywodów.
— Warjat! — zdecydował w duchu.
Nazajutrz o niczem w fabryce nie mówiono, tylko o testamencie Fusta — wszyscy byli niezadowoleni. Kto miał legat, uważał, że dostał za mało, kto nie dostał nic, wołał, że go skrzywdzono.
Rozpoczęły się swary, zazdrości, kłótnie, spory o ilość lat służby, o rachunek fałszywy, wyrzekania na Rudolfa.
On cały dzień wypłacał legaty, brał pokwitowania, niewzruszony reklamacjami, z głuchą niechęcią do tego tłumu, którego nienawidził, a zmuszony był wynagradzać. Wzburzony był testamentem, który przykuwał go do Holendrów, z nieświadomością, co będzie za lat pięć, wzburzony ogromną sumą legatów, wybuchami zawiedzionych nadziei siostry, nadmiarem pracy. Z czoła nie schodził mu ponury mars, a oczy, gdy spoczęły na kim z protestujących sumie legatu, zabijały zimną złością. To też w kancelarji panował nastrój niechętny, nikt nic dziękował, odchodząc, nikt nie błogosławił Fusta, a dopiero za drzwiami wybuchał pomruk niezadowolenia.
O zmierzchu czynność była załatwiona, i Rudolf zamknął kasę. Wracał do domu z teką pełną pokwitowań i rachował w myśli, że jednakże Fust niewiele zebrał przez tyle lat świetnych interesów. Potem pomyślał, że jednakże trudno mu będzie wydołać bez pomocnika w zarządzie i przechodził w myśli, kogoby ze swoich podwładnych na ten urząd naznaczyć. Wszystkich jednostajnie nie lubił i nikomu nie ufał.
Wreszcie znalazłszy się w gabinecie, stanął u okna i nagle wszystkie rachunki splątało mu wspomnienie ślicznej Elżuni, napędzając do skroni falę krwi i żądzy.
Przeklęte życie, a raczej przeklęte stosunki! Miał szaloną ochotę pójść do niej, wziąć w ramiona, pieścić; czuł, że dla posiadania jej popełniłby szaleństwo, a był skuty swem położeniem i obecnością Dyzmy. Musi go usunąć!
Siadł i rozmyślał, potem napisał list, dobył z kasy pięćset rubli i podnosił rękę do dzwonka, gdy lokaj wszedł i oznajmił:
— Pan Kryszpin prosi o posłuchanie!
— Niech wejdzie! — odparł zdziwiony. — „Będzie pytał o testament, jak ten Olekszyc“ — dodał w duchu.
Dyzma wszedł i, jak zwykle, u progu się zatrzymał.
— Proszę bliżej! Siadaj pan! rzekł Rudolf uprzejmie.— Właśnie miałem posyłać po pana.
Dyzma usiadł i na stole położył starą księgę.
— A ja panu to odnoszę — rzekł — i przepraszam, żem tyle czasu zatrzymał, ale? zaledwie wczoraj przypomniałem sobie, że pan Fust dał mi tę księgę przed śmiercią, jako pamiątkę po matce. Odnoszę, bo to dla mnie nie pamiątka. Jest to biblja protestancka, a między jej kartkami znalazłem kwit depozytowy banku na 50.000 rubli.
Rudolf drgnął, wyciągnął rękę, obejrzał księgę i kwit.
— Szczególna nieuwaga pana Fusta. Sumy tej właśnie mi brakowało w rachunku. Cóż pan myśli o tem?
— Nic. Niech panu służą to pieniądze. One nie moje.
Rudolf popatrzał na niego, nie dobrze rozumiejąc.
— I ja sądzę, że nie pańskie, ale muszę wvznać że jeśli to traf szczęśliwy, to skorzystać z niego nie mogę panu zabronić.
— A ja korzystać też nie jestem obowiązany. Gdybym miał legat, wiedziałby pan o tem. Ponieważ zaś wymieniony nie jestem, a zatem kwit ten znalazł się tu przez pomyłkę, więc go panu zwracam razem z księgą, która u mnie, katolika, nie powinna się znajdować w domu.
— Pan nie chce tych pieniędzy?
— Nie.
— Przecie pozwoli pan sobie służyć choćby połową, jako nagrodą za czyn tak bezinteresowny. Muszę przyznać, że nie znalazłby się drugi człowiek w takiem położeniu, któryby tak postąpił.
— Dziękuję panu, ale żadnej nagrody nie wezmę. Postąpiłem, jak uważałem za słuszne, i jestem pewny, że panby się bardziej dziwił, gdybym inaczej postąpił. Teraz mam prośbę do panu.
— Słucham.
— O urlop na jutro. Chwilowo załatwiłem bieżącą robotę.
— I owszem. Możesz się pan uwolnić. Pracuje pan tak sumiennie, że rad jestem panu dogodzić.
Pierwszy raz od śmierci babki uśmiech przemknął po twarzy Dyzmy. Uwierzył w szczerość pochwały.
— Za tę nagrodę dziękuję panu z całego serca. Niczegom nie chciwy, tylko zadowolenia chlebodawcy.
— Tak dalece rad jestem, że chcę panu polecić wyręczenie mnie w interesie. Pojutrze pojedzie pan do Rygi dla zakupu kotłów nowych. Jestem pewien, że nikt mi lepiej nie załatwi tej sprawy.
— Zrobię, co potrafię. Jeśli brata zastanę, ten mi doradzi i objaśni, czego nie będę umiał.
— To się dobrze składa. Na brata może pan zaczekać dni parę. Kotły powinny być dostawione na wiosnę. W każdym razie resztę szczegółów powiem panu przed wyjazdem. Teraz pan do domu spieszy?...
— Nie do domu. Pójdę zaraz do miasteczka, aby rano być w kościele.
— A zatem szczęśliwej drogi!
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Rudolf sprzątnął do kasy kwit depozvtowy i zamruczał:
— To głupiec! Szczęście mu gwałtem do rąk idzie! Ha, gdyby Tony przeczuła, jutroby tu przyleciała...
Otworzył Biblję. Był to piękny, starożytny egzemplarz, pisany w Augsburgu.
Cytata podkreślona wpadła w oczy Rudolfa:
„I kruszyłem szczęki złośnika, a z zębów jego wydzierałem łup“.
Czytał chwilę dalej księgę Hioba, ale myśl jego była daleka od słów.
Fust nie dla niego ten ustęp podkreślił. Dla siebie; zapewne, gdy osamotniony w sercu, bez domowego ogniska i przywiązania, uznawał swą winę krzywdziciela i cierpiał moralnie.
Wreszcie Rudolf księgę zamknął i na bok odłożył, potem spojrzał na zegar.
Była godzina dziewiąta. Dyzma zapewne daleko; za osadą; jeszcze nie późna pora...
Ubrał się tedy dyrektor i jak złodziej poszedł ponad rzeką do domku Kryszpinów.




VIII.

W ciągu zimy Dyzma rzadko spędzał od razu kilka dni w Holendrach. Obowiązki mechanika spełniał zastępca pomocnik, a on zastępował Rudolfa w przeróżnych interesach. Była to posada bez nazwy, bardzo zaszczytna i wymagająca zaufania ze strony pryncypała.
Bywał wysyłany z pieniędzmi, po obstalunki, kontrolował sklady miejskie, kupował towary i machiny, za powrotem zdawał sprawozdanie, odbierał zwykłe pochwałę, parę dni urlopu, a następnie nowe polecenie. Owe dni urlopu zajmowały mus odwiedziny grobu babki, potem przelotne widzenie Elżuni, i znowu ruszał w świat.
Podczas tych wycieczek dwukrotnie był u Franka w Rydze. Chłopak go nie cieszył. Był jakby osowiały, zatopiony w swych naukach, manjak mechaniki i fizyki. Źle wyglądał: pochylony, z głową w ramionach od ciągłego ślęczenia nad rysunkami, blado żółty na twarzy, kaszlący przy zmęczeniu. Ożywiał się, gdy mówił o swym fachu; poza tem milczał, rachując bezustannie w myśli i bębniąc palcami po stole.
Dyzma nie zdołał z niego nic wykrzesać: ani zajęciu rodziną, ani żalu po babce, ani chęci rozrywki i przyjemności. Zrozumiał, że nić, wiążąca ich, zerwała się bezpowrotnie, że rozeszli się bardzo daleko i stracili się na zawsze. Coś podobnego odczuwał i z Elżunią. Dziewczynka była dla niego serdeczna, witała radośnie, ale gdy zostali dłużej z sobą, tracili wątek rozmowy, i przymus pewien panował, i przeświadczenie, że wiele rzeczy pozostało niedomówionych.
Zresztą Elżunia nie skarżyła się na samotność, wyglądała szczęśliwa i zadowolona z losu.
W mieszkaniu były zawsze kwitnące kwiaty w doniczkach, wielka czystość i porządek; ona zawsze zajęta robótką lub czytaniem.
Zaabsorbowany swemi zajęciami i żalem po babce, Dyzma nie pytał jej, skąd kwiaty ma, ani co czyta. Gdy odpoczął, przebrał się i posilił, szedł do miasteczka na nabożeństwo.
Zima miała się ku końcowi, gdy pewnego razu, idąc z cmentarza, spotkał Teofilę. Pozdrowił ją i minął, ale ona mu zastąpiła drogę.
— Czy pan znowu z mogiły idzie? Co prawda, to lepiejby pan żywych pilnował, niż umarłych. Babka za to pewnie wdzięczna nie jest, że pan swe obowiązki opuszcza!
— W jaki sposób?
— Czy pan bielmo ma? Czemu pan siostry nie pilnuje?
— Zdrowa Elżunia. Nie jej nie brak.
— Pewnie! — ironicznie i z gniewem rzekła Teofila. — Nic nie brak, tylko dobrej sławy. Czy pan ją hodował na kochankę dyrektora waszego?
Dyzma zbladł i oniemiał z wrażenia.
— Co pani powiedziała? — wyjąkał po chwili.
— A toć o niczem innem w okolicy nie mówią. Ten Szwab umyślnie pana pędza po świecie, żeby mu nikt nie zawadzał, i romansuje z waszą siostrą w oczach całej fabryki. Pośmiewiskiem jesteście. Ja zrazu do oczu im skakałam, aż mnie zmusili do milczenia. Teraz gadają, że pan wie o tem i pozwala. Oto coza korzyść ze zbytniego żalu i wycieczek na cmentarz!
— To jest fałsz! — wybuchnął.
— Prawda! Ja na wiatr nie mówię. Byłam w Holendrach, umyślnie wieczorem, i czatowałam. Niemiec przyszedł do, was o dziewiątej, wyszedł o jedenastej. Zresztą niech pan się sam przekona: proszę zabawić do wieczoru i wtedy niespodzianie się zjawić.
— To fałsz, fałsz! — wołał oburzony, drżący.
Teofila ruszyła ramionami, odwróciła się i odeszła obrażona. Dyzma, jak nieprzytomny, pobiegł ku Holendrom.
Zmierzchało, gdy stanął na miejscu. Przez drogę przeszedł cały szereg sprzecznych myśli i wrażeń. Nie wierzył, a przecie u drzwi lęk go zdjął. Wracał niespodzianie, bo odchodząc, zapowiedział Elżuni, że u Ablów zanocuje. Nieśmiało otworzył drzwi, serce mu bardzo biło. Posłyszał za ścianą śmiech Elżuni i głos Rudolfa. Krew mu uderzyła do twarzy... Wszedł. Dziewczynka zwijała czarną włóczkę, którą jej Rudolf podawał. Na stole leżał bukiet cieplarnianych konwalij i książka w czerwonej oprawie.
Na skrzyp drzwi obejrzeli się oboje i struchleli.
Dyzma stanął w progu i milczał, zdławiony wrażeniem. Wreszcie postąpił parę kroków, otarł czoło z potu. Przez ten czas Rudolf odzyskał przytomność i zimną krew.
— Mówiono mi, że pana tu zastanę! — rzekł Dyzma głucho. — Dałbym życie, żeby to było fałszem. Ludzie mówili prawdę, niestety, a pan przyszedł do swego sługi, jako krzywdziciel i złodziej!
— Co takiego? — spytał Rudolf, wstając. — Pan mówisz, jak nieprzytomny.
— Mogę być nieprzytomny z żalu. Zabrał mi pan jedyny skarb i własność na tej ziemi — to dziecko! Szanowałem pana i służyłem wiernie, a pan ją pozbawił dobrej sławy, tę sierotę biedną!
— Zaczynam rozumieć. Ktoś panu powiedział, ze korzystam z sympatji panny Elżbiety i bawię się tutaj. Myli się pan w swych obraźliwych słowach. Bywam tu jako znajomy i gość, i tylko przez wzgląd na rozdrażnienie pana, puszczam płazem ubliżające zarzuty.
Kłamstwo! — wybuchnął Dyzma. — Spójrz pan na nią i śmiej swe wykręty powtórzyć! Ona jeszcze udawać nie umie, jej twarz jest wyznaniem, żeś pan ją obałamucił, duszę ukradł, uczucia zmysłami oplatał... żeś ją zgubił! A jam był ślepy i wierzył. Teraz przejrzałem i ratować ją muszę przed zatraceniem. Idź pan stąd i nie powracaj! Jutro nas tutaj nie będzie. Pomści mnie na panu Bóg!
Rudolf pobladł; zdawało się, że rzuci się z palbą na Kriszpina. Elżunia poskoczyła, zatrzymała jego ramię, stanęła między nimi.
— Idź pan, idź! — poczęła błagać.
— Z szalonym to jedyny sposób. Odejdę, ale pamiętaj pan, że nie daruję, ani panu pozwolę siostry krzywdzić. Pana to oburza, żem bez pana pozwolenia ją poznał. A ja panu zapowiadam, że, gdy zechcę ją dalej widywać, obejdę się bez pańskiego upoważnienia! Dziś więcej nie powiem, boby to wyglądało, że czynię pod naciskiem. Ale spotkamy się jeszcze!
Ukłonił się Elżuni, i jakby Dyzmy nie było, rzekł do niej:
— Do widzenia, pani! Postaram się jak najprędzej.
Gdy zostali sami, głuche milczenie zaległo pokój. Dyzma cisnął czoło w ręku, tak rozdrażniony, że słów nie miał. Elżunia ukryła twarz w dłonie i płakała.
— Dyzma! — szepnęła wreszcie nieśmiało. — Powiedz mi, w czem zawiniłam? Ja nie uczyniłam nie złego!
— Czułaś się winną, kiedyś się kryła z tą znajomością i wizytami. Oszukiwałaś mnie!
— Nie, o nie! Tyś mnie nigdy nie spytał, co robię, co myślę, jak czas spędzam, i nigdy ciebie w domu nie było. Pan Rudolf nie bywał tu tajemnie, nie mamy nic do ukrywania. Było nam obojgu samotnie i pusto w domu...
— Więc by się rozerwać i zabawie, podałaś swą sławę na języki fabryki i miasteczka.
— O Dyzma, i cóż to znaczy, gdym niewinna? Bóg widzi me myśli i sumienie.
— Więc nie kochasz tego Niemca? Nie gadał ci nic o swoich uczuciach?
— Ja go kocham, ale to nie wstyd i nie hańba! — szepnęła Elżunia.
— Owszem, bo on cię oszukuje i wyzyskuje.
— On mnie kocha! Jego dusza do mnie należy!
— Jego dusza należy do interesów i pieniędzy. Podobał ciebie dla twej urody, a ty wierzysz! Ale dosyć tego! Odchodzę, ty zbieraj rzeczy i pakuj. Za godzinę wrócę z wozami.
Elżunia, jak automat, spełniła polecenie.
Gdy Dyzma wrócił z najętemi furami, poczęto spiesznie ładować sprzęty.
W głuchą noc to się działo, nikt nie widział, i gdy nazajutrz zbudziła się fabryka, Kryszpinów nie było już w osadzie. Czasowo Dyzma złożył manatki u Ablów i poszedł prosić o służbę w Lipowcu.
Olekszyc przyjął go z ironicznym uśmiechem. Zrozumiał, co się stało.
— Trochę za późno opuściłeś Holendry — rzekł — ale słowo się rzekło, posadę masz. Cóż, jakże zdrowie panny Elżbiety? Żałujesz teraz pewnie, żeś mej propozycji nie przyjął?
Dyzma tylko ramionami ruszył.
— Kiedy mogę się sprowadzić? — spytał urzędowym tonem.
— Choćby zaraz. Każę zwieźć twe manatki, tymczasem wskażę ci mieszkanie.
Mieściło się ono w nowym domku, którego okna zakratowane wychodziły na ogród pałacowy. Przed domem płynęła rzeka.
— To ci będzie przypominało stary młyn w Holendrach i niedaleko będziesz miał do roboty. Te magazyny nad wodą będą pod twym zarządem. Jutro ci je zdam i nauczę naszej rachunkowości. No, jakże cfi się podoba?.
— Dobrze. Dziękuję!
W tej chwili najbardziej wstrętna praca dogadzałaby Dyzmie, byle Elżunię uratować. Zresztą zajmował posadę tymczasowo, z myślą, że, gdy zbierze trochę grosza. dalej ją wywiezie, gdzieby jej nikt nie mógł ubliżyć.
Teraz postanowił jej pilnować i strzec na każdym kroku.
Przeprowadzka odbyła się prędko. Pozłożyli się w małych pokoikach i nazajutrz Dyzma stanął do roboty, poleciwszy siostrze, by nikogo nie przyjmowała. Z magazynów zresztą widział swe domostwo i mógł śledzić ruch każdy.
Upłynął tydzień jeden i drugi. Elżunia straciła rumieńce, miewała zapłakane oczy, ale spełniała ściśle wolę brata. Drzwi jej były zamknięte, nie wychodziła za próg.
Ludzie byli jej bardzo ciekawi, opowiadano bajki, na Dyzmę patrzano jak na dziwoląga, szeptano za jego plecami. Było to ciężkie życie.
Pani Tony, dowiedziawszy się od Olekszyca o całem przejściu, uradowała się niezmiernie, że spłatano figla bratu, z którym była w najgorszych stosunkach. Max Brück postanowił Elżunię poznać i zdobyć. Olcekszyc był pewny, że teraz byle rzekł słowo, dziewczyna odda mu rękę.
Zaczął też u nich bywać, zrazu co niedziela, potem codzień. Przynosił książki, opowiadał o swej karjerze i wyśmiewał się z Holendrów i Rudolfa. Pewnego razu rzekł otwarcie, brutalnie:
— Drży Niemczysko o Holendry. Za pięć lat damy mu pudla, fajkę i pieniądze na małpę, niech idzie z nią i sztuki pokazuje. Więc ukartował sobie zdobyć pannę Elżbietę, żeby mieć prawo do spadku. Oho, Niemiec umie rachować, obmyślił świetny interes! Szkoda, że się przeliczył!
Dziewczyna zadrżała oburzeniem i wyszła z pokoju. Potem płakała długo, gorzko. Łzy teraz często bywały w jej oczach, a uczucie tajone, samotne, prześladowane, rosło do potęgi kultu. Uważała siebie i Rudolfa za niewinne ofiary ludzkiej niesprawiedliwości, utworzyła sobie cel i powołanie z jego nawrócenia, żyła tylko marzeniem o nim.
Opór i wola Dyzmy pobudziły ją do buntu; była gotowa bronić swego ideału, dać zań wszystko, nawet życie.
Pewnego wieczoru brat usiadł obok niej i rzekł:
— Elżuniu, Olekszyc oświadczył mi się o ciebie.
— Cha, cha! — roześmiała się szyderczo. — Więc to on rachuje na mnie, jako na sukcesorkę Fusta!
— Nie! Byłaś jeszcze dzieckiem, gdy o tem mi mówił.
— Byłam też dzieckiem, gdy już pokochałam innego. Nienawidzę Olekszyca!
— Jednakże jest to człowiek zacny, zawdzięczamy mu wiele. W nędzy niegdyś dzielił się z nami chlebem, Frankowi dał wykształcenie. Wiem na pewno, że ciebie bardzo kocha. Pomyśl rozsądnie, spokojnie, nie odrzucaj go lekkomyślnie!
— Ja go znam innym. On mnie nie kocha, bo mi dokucza, i nie jest twoim przyjacielem, bo buntował na ciebie Holendry. Opowiadano mi te intrygi. Teraz ja czuję, że nie mnie on pragnie, ale testamentu Fusta. Wszak o tem wciąż mówi. Więc nie zmuszaj mnie do tego wstrętnego związku, pozwól mi przy sobie zostać. Ja nie mogę krzywo przysięgać przed ołtarzem.
— Dziecko, tamto było szaleństwem. Powinnaś zapomnieć.
Dziewczynka przytuliła się do niego, porwana nieprzepartą potrzebą wyznania i pieszczoty:
— Mój najdroższy, zapomnę, gdy umrę. Nie mogę, nie chcę, nie powinnam inaczej. O, to moja świętość, moja modlitwa! On taki samotny, taki biedny, nikt go nie kochał, nikt w jego duszę nie wejrzał. Powiedział mi, że żyje, odkąd me serce pozyskał, duszę swoją mi oddał. Nidy, nigdy go nie opuszczę!
— Ależ on nawet wiarą naszą pogardza...
— Nie, on jej nie zna. Ale mi obiecał poznać i pokochać. Ja go uczyłam; słuchał uważnie. On nasz będzie!
— Elżuniu, tobie się śni to wszystko. To nie kochanie w nim, to szał. Ten Niemiec, wyhodowany i wzrosły w rachunkach, nie pojmuje uczucia. Ja go znam; on nie wie, co litość, co miłosierdzie, co łagodność. On cię opętał jak wąż ptaka, on nic nie dotrzyma. Opamiętaj się!
— Jeśli prawdą jest, co mówisz, to zostanę z tobą i będę się — za niego modliła całe życie! — szepnęła Elżunia.
Płakała długo, przytulona do piersi brata, a on, rozczulony mimowoli, postanowił Olekszyca już nie wspominać, ale zarazem nie dać jej i tamtemu na niedolę.
— Nie będziemy szwagrami, Stachu — rzekł do Olekszyca nazajutrz. — Elżunia ci odmawia.
— Taak?... — stropił się technik narazie. — A to szczególne! Doprawdy! No, dziwny gust! Woli zatem, żeby ją sobie palcami pokazywano.
Winszuję! Gniew i śmiertelną obrazę miał w oczach.
— To jest zapłata za to, com dla was uczynił! — wybuchnął. — Myślałem, że będziesz wdzięczny. No, pokazuje się, że bez wekslu niema oddania długu. Będę wiedział teraz, z kim miałem do czynienia!
Wyszedł, trzaskając drzwiami, i od tej pory przestał bywać, a do Dyzmy odzywał się tonem zwierzchnika i tylko w kwestjach służby. Poza tem zerwały się stosunki.
Krzyszpinowie zostali zupełnie osamotnieni. Złe języki rozniosły po osadzie mnóstwo plotek. Najwięcej opowiadał Olekszyc i Miciński, który tu zachował swą nienawiść do rywala. Pewnego dnia Dyzma z magazynów spostrzegł Rudolfa konno, zatrzymującego się przed jego mieszkaniem.
To zuchwalstwo wobec gawiedzi fabrycznej oburzyło go do głębi. Chciał wszystko zostawić i biec, ale obowiązkowość przemogła. Pół godziny było do dzwonka; wiekiem mu się ten czas wydał. Nareszcie wyrwał się i pobiegł co tchu.
Rudolf teraz był gotów na spotkanie z nim.
— Zdaje mi się, że składam wizytę we właściwej porze! — rzekł, podając mu rękę.
Dyzma się skłonił zdaleka.
— Nie jesteśmy panu równi, aby życzyć sobie odwiedzin — odparł. — Nie bywał pan nigdy u fabrykantów!
— Przecie wolno mi wybierać stosunki i znajomych wedle swej woli i upodobania. Gdyby pan nie był uprzedzonym, nie widziałby pan w tem nic dziwnego, że odwiedzam krewnych mego ojczyma.
— Nie wyróżniał nas pan nigdy przez tyle lat z szarej masy swych podwładnych. Tak powinno pozostać.
— Podwładnym moim pan nie jesteś teraz i domu mi swego wypowiedzieć nie możesz.
— Dlaczego? — spytał hardo Dyzma.
— Ponieważ, zyskawszy wzajemność siostry pana, proszę o jej rękę.
— Bardzo słaba racja. Reki mej siostry ja panu nie dam.
— Dlaczego? — spytał Rudolf bez gniewu, z odrobiną ironji, jak człowiek pewny swego.
— Dlatego, że was wszystko dzieli. Różnica wiary, pojęć, sfery towarzyskiej i stanowiska. Nie dam jej, bo panu nie wierzę, że ją uszanujesz i uszczęśliwisz.
— Ta kwestja należy do niej samej. Jeśli mi oddała swe uczucie, ja tylko mogę ją uszczęśliwić.
— Lub zabić za życia. Raczej niech nie zazna szczęścia, niż ma po niem mieć cały żywot wyrzutów i niedoli.
— Czy pani nie przemówi za mną? — rzekł Rudolf, zwracając się do Elżuni.
Zbliżyła się do brata i objęła go za szyje.
— Mój drogi, nie patrz tak srogo, nie mów takich słów! Jam szczęśliwa, a one mnie strasznie bolą.
— Dziecko, ja prawdę mówię, a ty nie jesteś przytomna. Tam nie twoje miejsce w tym pałacu. Ja cię tam nie dam, choćbyś mnie znienawidzieć miała! Ja wiem, że zginiesz tam, jak kwiat na mrozie. W tym domu nikt nie kochał!
— Co do mnie, prawda — odparł Rudolf z uśmiechem. — Pierwszy raz kocham i ostatni! — dodał ciszej.
— Iść chcesz tam! — mówił Dyzma dalej gorąco. — A wiesz ty na co?... Na chwilowy szał, potem na poniewierkę, na pośmiewisko, między obcych, niechętnych!
— Moja żona będzie domu mego królową! — przerwał Rudolf.
— Nieprawda! Gdy szał minie, pan ją opuści, zostawi w domu, powróci do interesów i rachunków.. A ona z panem nie potrafi rachować i zbierać; ją wypieściła inna atmosfera. Ona potrafi tylko kochać i cierpieć. Z tem zostanie samotna. Nie chcę patrzeć na jej cierpienie, nie dam jej wyzyskać. Nie, sto razy nie! Gdybyś pan był szlachetnym, powinienbyś nie mącić jej spokoju i uczuć, odejść i zostawić nas!
— Wiec stanowczo odrzuca pan mą prośbę?
— Tak!
— To pana ostatnie słowo?
— Ostatnie. Idź pan z Bogiem!
— Uczyniłem wszystko, co było moim obowiązkiem względem pana. Żegnam! To pan postępujesz bez litości i uczucia. Dla fantazji i mrzonek dziwacznymi poświęcasz pan siostrę.
Skłonił się sztywno, Elżuni rękę podał, głęboko się pochylił i wyszedł.
Elżunia teraz nie płakała. Głuchy żal i uraza błysnęła w oczach. Wydał jej się katem, krzywdzicielem, egoistą. Tłómaczyła sobie ten opór, jak Rudolf objaśniał: samolubną chęcią zatrzymania jej jak najdłużej w domu.
Straciła serce dla brata.
Znowu ubiegło kilka tygodni. Parę razy próbował Dyzma rozmowy poważnej z siostrą. Napotykał chłód i upór zawzięty. Umilkł tedy, w duszy tając gorycz i zniechęcenie. Spodziewał się najgorszych następstw, przestał nawet pilnować, poddał się złemu losowi, zniechęcony i zmęczony moralnie.
Aż pewnego wieczoru nie znalazł Elżuni w domu. Wyszła na przechadzkę i nie wróciła. Bardziej z obowiązku, niż z nadziei odzyskania, popędził do Holendrów. Napróżno! Pałac stał pustką. Rudolf wyjechał, niewiadomo, dokąd i na jak długo.
Stamtąd Dyzma udał się do księdza, lecz ten także nic nie słyszał; nie byli u niego, ślubu nie brali.
Dotarł do stacji drogi żelaznej; tam ich widziano — pojechali do Warszawy, może dalej. Poszedł biedak do Olekszyca i w rozpaczy wszystko wyznał, prosząc o pieniądze, aby ich gonić: Olekszyc przyjął to szyderskim śmiechem.
— Pieniędzy nie dajemy przed kwartałem, a zresztą niema czego gonić. Ma twoja siostra, czego chciała. Jak nią się nacieszy i rzuci, wtedy sama do ciebie wróci. Bądź spokojny!
— O Boże, Boże! — zajęczał chłopak, padając jak martwy na krzeszło w swem pustem mieszkaniu.
Po wybuchu rozpaczy i żalu zapadł w zupełnąa apatję. Nawet fizycznie się zmienił. Zżółkł, zestarzał, wychudł, robił wrażenie widma. Zasklepił się, zdziczał, z ludźmi zerwał stosunki, pracował jak maszyna, wolny czas spędzał na rozmyślaniu o śmierci.
Wokoło niego mówiono tylko o tym skandalu; potępiano go bardziej, niż dziewczynę. Był — znowu jak pod pręgierzem opinji.
Nareszcie postanowił wyjechać, ruszyć w świat. Roiły mu się, jako kąt spokojny, klasztory ubogie we Włoszech lub w Austrji, gdzie go przytulą może, pozwolą spełniać najcięższą robotę, i modlić się, i zerwać ze światem. Mogiła babki była jedyną rzeczą, która go trzymała na miejscu. Kochał ten ustronny kąt cmentarza i ten kopiec darniny z czarnym krzyżykiem.
Zbyt był ubogi, by kamień jej położyć z napisem, więc tylko kwiatami grób stroił, brzozę płaczącą zasadził i spędzał tu swe święta, rozmawiając ze zmarłą.
Teraz, gdy myśl odejścia coraz wyraźniej go nurtowała, żal mu było, że ten wzgórek chwasty porosną, ludzie stopami rozdepczą, a za lat kilka grabarz kości wyrzuci. Kilka razy przychodził na ostatnie pożegnanie i pozostawał dalej na służbie.
Zdawało mu się, że wskroś ziemi widzi żałosne oczy staruszki, proszące o opiekę.
Wiosna tymczasem kwitła w całej pełni, kraj się maił i woniał, i ciepłem ogarniał, jak pieszczotą.
Pewnego dnia Dyzma poszedł do Ablów. Teofila swe pierworodne malutkie dzieciątko huśtała w kołysce i była tem macierzyństwem jakby przeistoczona. Wypiękniała, a zarazem nabrała słodyczy i łagodności. Dyzma chłopaka do chrztu trzymał, Ablowie jedni zachowali dla niego serce i przyjaźń.
Teofila powitała go ze szczerą radością.
— Dziękuję Bogu, że pan przyszedł. Abel się powlókł z berlinką. Będzie mi raźniej, gdy pan zabawi. Utrapienie mam z tym waszym Brückiem. Ciągle się tu wałęsa i zaczepia. Boję się Ablowi słowo rzec, bo zrobi kryminał, ale doprawdy cierpliwości nie staje.
— Na długo Abel wyjechał?
— Na dziesięć dni.
— A potem prędko znowu ruszy?
— Nie wiem. Poco się pan pyta?
— Chciałbvm z nim się zabrać.
— Dokąd?
— Ot, w świat. Obmierzło mi w Lipowcu. Trudno wytrzymać to ciągłe naigrawanie z nieszczęścia. Dziewczyna ciężko zgrzeszyła, ale co im do tego? Ni cierpieć, ni płacić za nią nie będą. Zejdę im z oczu, może prędzej zapomną...
Teofila zamilkła, poruszając monotonnie kołyską; twarz jej powlekła się rzewnem współczuciem.
— Codzienne docinki i dwuznaczniki równych, jawna niechęć zwierzchników! — mówił dalej Dyzma. — Cierpiałem dla Boga, ale czuję w sobie bunt, więc nic nie zasłużę! Chciałem braciom służyć i pomagać, odtrącili mnie; miałem ten swój skarb święty i kochanie, odeszła mnie; hodowałem brata, nauka go opętała; to dziecko mi zostało — sponiewierał zły człowiek. Może mi Bóg tem znak daje, żem dalej nic kochać, o nic dbać nie powinien, tylko o Niego. Możem zasłużył na spokój. Pójdę, poszukam go w jakim klasztorze.
Teofila westchnęła głęboko.
— A jeśli Elżunia będzie nieszczęśliwą, do kogoż ona pójdzie po serce i opiekę? — rzekła.
— Wybrała sobie serce i opiekę! — odparł głucho.
— Nie powinien jej pan potępiać. Kochanie nad śmierć silniejsze. Pan tego nie rozumie. Tylko głupi ją sądzi. Nie poszła na rozpustę, ani swawolę. Żoną jest i panią. Ludzie z Holendrów opowiadają, że pan Rudolf teraz inny, bardziej łagodny i mówmy, a ona chorych i ubogich odwiedza, za serce każdego chwyta.
— Więc gdy tak jej dobrze, skądże ma przyjść nieszczęście, na które mi czekać każecie? — rzekł, ramionami wzruszając.
— U Boga miarę swą każdy ma. A ja myślę, że nie jest pan wolny od obowiązków i odejść stąd nie ma prawa. Kto wie, co jutro będzie?...
— Moje życie już skończone, to wiem! — za mruczał. — Ze śmiercią babki porwała się we mnie dusza.
— A wstyd panu to mówić! Czy tak ona pana uczyła? Czy nie strofowałaby za to słowo? Oj, panie, wyście mi niegdyś byli mistrzem, a teraz ja wam będę. Myślałam dawniej tak samo; potem mnie, kobiecie, wstyd się zrobiło takich dumek. Powiedziałam sobie: „Teofilo, dosyć myśleć o swej żałości, boli to... więc drugim tego nie zadawaj!“ I ot, tak robiłam, zgryzłam złe myśli, i Bóg mnie nagrodził tą drobiną. Mam znowu kogo kochać, wolno mi znowu być szczęśliwą.
Wyjęła dziecko z kołyski i całowała je, do piersi tuląc.
Dyzma umilkł. Mówiła prawdę. Zamyślił się, głęboko w serce wpadło mu jej słowo. Już nie śmiał wspominać o odejściu. Powrócił do pracy, odzyskał trochę otuchy i prosto ludziom patrzał w oczy.
Parę razy ofiarował się ludziom z pomocą, z usługą, wyręczył w nocnej służbie chorego lub słabego wynajdywał najbiedniejszych i dzielił się z nimi groszem i chlebem, powoli zjednywał ich sobie. Zaczęto go nawet wyzyskiwać, korzystać; poddawał się, nigdy dosyć nie mając trudu.
Wreszcie najniechętniejsi musieli umilknąć. Godzien ktoś do niego zabiegał, o coś prosząc; zaczęli go witać uśmiechem, zapraszać do siebie. On sam czuł, jakby się podnosił z ciężkiej choroby.
Cztery miesiące starania i poświęceń, a już znowu był zwycięzcą i odzyskał wiarę w siebie.
— Słuchajcie-no — rzekł mu raz Abel — a toście cudu dokazali! Cały ten naród do was idzie, jak muchy na miód. Gdybym was nie znał, tobym powiedział, że szachrujecie w magazynach, ale wy nawet mnie, swemu kmotrowi, nie darujecie funta, więc chyba znacie praktyki czarnoksięskie.
Pierwszy raz oddawna Dyzma się roześmiał.
— Czują, żem im z serca życzliwy! — odparł.
Abel, który. dozorował osobiście wyładowywania berlinki ze szmatami, fajkę zapalił i rzekł po chwili namysłu:
— Macie wy kogo znienawidzonego?
— Nie.
— To wam zazdroszczę! — zamruczał Niemiec ponuro. — Ja mam. Dajcie mi radę, jaką śmierć zadać waszemu Brückowi?
— Oszaleliście! Wierzycie przecie żonie...
— Wierzę, alem przysiągł go sprzątnąć.
Spojrzał na Dyzmę, a ten aż się przeraził wyrazu tych bladych, zimnych oczu.
— Poszedłbym do Ulma i powiedział o rzece — szeptał Abel dalej. — Alem wam milczenie poprzysiągł, więc nie pisnę do śmierci. Zresztą poco ma tamten gałgan się wzbogacać? Zabiję chłystka i basta.
— Opamiętajcie się, człowieku! Jakie prawo macie zabijać, jego i swoją duszę zatracać! Grzech myśleć nawet o tem!
— Wiem, ale mi pięści same się zaciskają. Chodzi, szołdra, po wybrzeżu i gwiżdże, i kobiecie sromotne rzeczy gada. A on jakie prawo ma? Powiedzcie!
— Jakaż racja wam być złym! Zastąpcie mu drogę i wygadajcie żółć z pod serca.
— Ja gadać nie umiem, chyba tem! — i podniósł pięść olbrzymią.
Dyzma zrozumiał, że w tej chwili żadne perswazje skutku nie odniosą, postanowił tedy ze swej strony pilnować.
Wieczorem snuł się na drodze do miasteczka, ale Brücka nie spotkał. Przez parę dni następnych również napróżno czatował. Nareszcie dojrzał go pewnego wieczoru, jadącego konno w towarzystwie! Olekszyca. Opowiadali sobie pieprzne anegdoty i śmiali się cynicznie.
Dyzma ukłonił się i zastąpił drogę.
— Czego pan chcesz? — spytał Brück.
— Chcę powiedzieć panu parę słów na osobności.
— Słucham.
Brück konia powstrzymał, a Dyzma proszącym tonem szepnął:
— Niech pan nie zaczepia więcej Ablowej, bo może być nieszczęście.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się Brück. — Pan nie lubisz konkurencji! Ano ja właśnie lubię w zabawie pieprzyk niebezpieczeństwa!
I nie słuchając więcej, konia popędził, by opowiedzieć zdarzenie Olekszycowi.
Dyzma, tem bardziej zaniepokojony, na przełaj przez łąki nad rzekę podążył, w stronę miasteczka. Naturalnie jeźdźcy go wyprzedzili. W oberżv Brück zostawił Olekszyca i konia, sam ruszył ku osadzie Ablów. Wszedł śmiało do domu, i nie zważając na obecność gospodarza, przysiadł się do Teofili.
Abel spojrzał nań i zaraz wyszedł.
Nie zraziło to natręta: owszem wytłomaczył sobie, że Niemiec praktyczny zostawia mu umyślnie swobodę.. Stał się więc jeszcze bardziej natarczywym.
Ale Teofila nie była do zdobycia. Odejście męża napełniło ją strachem o najgorsze następstwa; bez ceremonji uciekła do alkierza i zaryglowała drzwi.
Brück prosił i szeptał, obiecywał tysiące, Nareszcie począł kląć i o Dyzmie robić przycinki. Gdy i to nie skutkowało, plunął i wyszedł.
Dalej niewiadomo, co z nim zaszło. Olekszyc czekał cierpliwie godzinę i dwie, wreszcie zniecierpliwiony ruszył na zwiady.
Domostwo Ablów było ciemne i głuche; wszyscy spali, Na jego stukanie Niemiec się ukazał, rozespany, więc zły.
— Kto tam? Czego?
— Ja. Niema tu pana Brücka?
— Był, ale już dawno poszedł.
— Dokąd?
— Nie wiem. Byłem wtedy u powroźnika. Żona mówiła, że mało co zabawił.
Olekszyc wrócił do oberży. Brücka nie było. Coraz bardziej zaniepokojony, pojechał do Lipowca. Brück nie wrócił. Panika ogarnęła wszystkich. Skoro świt, zbudzono panią Tony. Nie czas było na tajemnice.
Tymczasem wśród wrzawy i gorączkowego ruchu, na podwórzu ukazał się Kryszpin, wodą ociekający, bez czapki i surduta, blady jak trup. Nie mógł mówić ze zmęczenia, ręką ku rzece wskazał i położył się w trawie, bez ruchu, wyczerpany zupełnie.
Rzucili się wszyscy ku rzece.
Po rosie ślad Dyzmy był widoczny na łąkach. Doprowadził do gąszczów łozy, gdzie Brück leżał okryty szlamem, bez życia. Śmierć była gwałtowna, na twarzy był siny, krew broczyła z ust i uszu.
— Utonął! — poczęto szeptać.
Pani Tony przypadła do niego, załamała ręce, skamieniała ze zgrozy. Olekszyc posłał pierwszego z brzegu gapia po policję do miasteczka.
— To jest mord. Poszedł do Ablów w nocy, zadusili go i wrzucili do rzeki. Gdzie Kryszpin? Przyprowadźcie go!... On coś wie!
— Mogę teraz do Lipowca nie wracać! — zamruczała pani Tony. — Nie mam dziecka!
Coraz większe zbierało się zbiegowisko. Nikt o robocie nie myślał, warsztaty stanęły. Po godzinie tysiąc ludzi było na placu. Przybyła policja, spisano protokół.
Kryszpin zeznał, że będąc w nocy nad rzeką, posłyszał plusk i dojrzał płynącego z wodą człowieka. Skoczył tedy w nurt i wydobył go. Był bardzo blady, gdy to opowiadał, i mówił niechętnie. Urzędnik policyjny bystro mu w oczy patrzał, tym wzrokiem do reszty go odurzając.
Po chwili wszyscy wlepili oczy w Kryszpina, zaczęto szeptać o Teofili, i nim zwłoki przyniesiono do Lipowca, opinja ludzka już wydała wyrok.
Olekszyc opowiedział spotkanie Brücka z Dyzmą, przestrogę i groźbę tego ostatniego. To przekonało wątpiących. Mordercą mógł być tylko on. Utopił, a potem dla odwrócenia podejrzeń wyłowił i dał znać.
Zawrzało w całej okolicy. W dzień pogrzebu sędzia śledczy wezwał Dyzmę do siebie. Gdy tam szedł, — smutny był; uważali to wszyscy, utrwalając się w swem przekonaniu. Sędzia już przesłuchał Olekszyca i Ablową. Abel tegoż rana odpłynął z berlinką. Dyzma powtórzył swą opowieść.
— A dlaczego byłeś nad rzeką tej nocy?
— Noc piękna, poszedłem na przechadzkę.
— A z wieczora groziłeś panu Brückowi?
— Nie; prosiłem, by tam nie jechał.
— Dlaczego?
— Bo mi Ablowa oddawna uskarżała się na nartręctwo pana Brücka.
— Ablowa była twoją kochanką?
— Nie, nigdy.
— Więc dlaczego się nią opiekowałeś? Ma przecież męża do obrony i opieki.
Dreszcz przeszedł po ciele Dyzmy.
— Mąż rzadko bywa w domu! — rzekł.
— Chociażby. Twoja troskliwość jest dziwna. Z wieczora przepowiadałeś nieszczęście, w nocy wydobyłeś topielca z wody. Wiesz, że on był uduszone przed wrzuceniem do rzeki. Czem dowiedziesz, żeś tego sam nie uczynił?
— Ja! — chłopak zatoczył się i za głowę porwał. — Mój Boże, ja go ratować chciałem!
— Przed czem? Przed kim?
— Przed... przed... wodą — zająknął się.
— Więc zaprzeczasz, jakobyś był sprawcą mordu?
— O Jezu! — jęknął.
O ścianę się oparł, długą chwilę milczał, potem począł płakać.
Ale żal nad sobą trwał krótko. Napłynęła mu do duszy fala bohaterskiego poświęcenia, żądza ofiary, zawziętość do cierpienia niewinnie. Łzy zaschły. Wyprostował się, zmężniał i spojrzał prosto w oczy sędziego.
— Ja żadnej krwi nie mam na sumieniu! — rzekł. — Jeśli pozory mnie skazują, będę cierpiał. Więcej nic nie powiem. Może mnie pan sądzić. Wyjaśniać sprawy ja nie będę.
— Będziesz aresztowany. Nie wiesz, co jest więzienie. Radzę ci życzliwie, powiedz prawdę!
— Powiedziałem, żem niewinny. To wszystko, co rzec mogę!
I nie powiedział też nic więcej, a po śledztwie nie wrócił do Lipowca. Zamknęły się za nim rygle więzienia i zginął, jak kamień, rzucony we wodę.
Do Lipowca zjechał Brück stary, rażony jak gromem żałobną wieścią. Syna już znalazł w grobie; w milczeniu głuchego buntu wysłuchał szczegółów wypadku. Jechał z Florencji, gdzie Hertha gasła powoli, ale beznadziejnie. Los go tak chłostał, a w nim te ciosy budziły zaciekłość dziką przeciw potędze wyższej nad jego miljony, niedostępnej, a strasznej w swej bezwzględnej sprawiedliwości. „Za skarby — nieszczęście!“ — zdawała mu się mówić.
Gdy dowiedział się o aresztowaniu Kryszpina, zdziwił się, nie wierzył.
— On zabił? To niepodobna! Dlaczegóż on! Może mąż tej kobiety?
— A nie! — odparł Olekszyc. — Abel o wszystkiem wiedział, tolerował, sprzedałby żonę. Pan Brück obiecał mu nowy holownik. Marzył tylko o tem. On teraz pewnie przeklina mordercę, który mu zepsuł interes.
— A pan wiedziałeś o tem wszystkiem i dopomagałeś? Rola najnikczemniejsza na świecie! — burknął stary, w którym gniew poczynał buczeć i szukać ofiary.
— Wiele ten cierpi, kto służy! — westchnął Olekszyc.
— Kto prawy, wspólnictwa rozpusty cierpieć nie będzie.
Olekszyc poczerwieniał, obrażony.
— Za taką psią służbę, com tu miał tyle lat, dziwnie mi pan płaci. Syn pański, oprócz rozpusty, nic nie czynił. Bezemnie nie miałby pan Lipowca dotychczas.
— Ale miałbym może syna, gdybyś pan dobry, nie zaś zły wpływ miał na niego. Usługi pańskie były szczodrze opłacane.
— Tak pan sądzi, a ja przeciwnie. Odrzuciłem temi czasy kilka świetnych propozycyj, przez życzliwość dla pana.
— Następnej świetnej propozycji możesz pan nie odrzucać. Mogę w każdej chwili uwolnić pana od psiej służby.
— Zatem proszę mnie uwolnić natychmiast. Komu mam zdać posadę?
— Mnie samemu.
— To najlepiej. Rychło przyjdzie dzień. gdy na dyrektora nie będzie stać Lipowca. W chudej farze sam pleban dzwoni!
Roześmiał się szyderczo i wyszedł.
W pół godziny potem do biura wpadła Tony, zasapana z wrażenia.
— Pan oddalił Olekszyca! Zginiemy bez niego! Takiemu zdolnemu człowiekowi można wiele wybaczyć.
— Pani mu nawet wybaczała podjudzanie bezustanne złych nałogów Maxa! — rzekł ostro stary. — A ja powiem teraz całą prawdę: To wy oboje doprowadziliście go do tego końca. Pani byłaś złą żoną, dlatego on zginął!
— On był nadzwyczaj idealnym mężem! — odparła ironicznie. — Był szubrawcem i skończył jak szubrawiec. Na co zasłużył, to dostał.
Brück porwał się od biura i wybuchnął:
— Pani wiedziałaś, jakim był, bom to pani uczciwie przed ślubem powiedział. Był urwis i lekkomyślny, ale miał serce, a pani mu to serce zabiłaś. Poślubiłaś moje miljony, nie myślałaś o niczem, tylko o kursie papierów i pomnożeniu swych kapitałów. On nie miał domu, tylko biuro, nie miał żony, tylko giełdziarkę i kasjera. Interes się nie udał. Teraz nie masz pani Lipowca, bo nie masz męża.
— Mam intercyzę ślubną, i brata, który nie pozwoli mnie skrzywdzić! — zakrzyczała pani Tony.
— Intercyza będzie spełnioną bez interwencji brata pani. Sumę zabezpieczoną otrzyma pani w każdej chwili.
— Nie wyjadę stąd, póki swego nie wezmę. Na to niech pan będzie przygotowany.
— Jutro wypłacę pani wszystko!
Na to zapewnienie uspokoiła się wdowa i tegoż dnia wysłała Olekszyca z listem do brata.
Rudolf na pogrzebie był, ale po spełnieniu tej formalności więcej się nie pokazał. Gdy list przeczytał zasępił się i odprawił Olekszyca, obiecując odpowiedź na jutro.
Po załatwieniu roboty poszedł na obiad do domu i zaraz na wstępie spotkał na sobie rozkochane oczy Elżuni, i dwoje ramion objęło go pieszczotliwie za szyję, tuląc z namiętną czułością.
Pocałował ją dość lekko i rzekł:
— Miałem dziś list od siostry. Brück odbiera jej Lipowiec. Chce przyjechać na czas jakiś tutaj.
— Biedna, o niech przyjedzie! Będę ją cieszyła, jak potrafię.
Rudolf się roześmiał.
— Po czem? Po mężu? Wyobrażasz sobie, że go żałuje! — zaśmiał się.
— Jabym ciebie nie przeżyła!
— Ty! Ty jesteś stworzona na bluszcz! Ale Tony jest sama dębem. Nie potrzebuje podpory! Naturalnie przyjąć ją muszę, ale niechętnie. Dwie kobiety w domu to stanowczo za wiele!
— O nie! Będę miała towarzystwo. Ciebie mam tak mało. Całe dni jestem samotna.
— Zawsze przesada! Poświęcam ci więcej czasu, niż na to pozwalają interesa nawet. Dawniej pracowałem dużo więcej. Teraz opuszczam dla ciebie wiele spraw.
— Z początku bawiłeś dłużej w domu! — szepnęli nieśmiało.
— Nie zrozumiałabyś, więc ci nie będę liczył, ile to mnie kosztuje tysięcy. To darmo; jesteś żoną fabrykanta, nie arkadyjskiego pasterza! Nie chcesz tego pojąć i z tem się pogodzić.
— Nie mogę, Rudi! Zanadto cię kocham!
Łzy napełniły jej oczy. Spojrzała żałośnie.
— Jeśli kochasz, to się do mnie zastosuj! Jesteś mi bardzo drogą, ale pieszczotami żyć nie można. Czy nie dostanę dzisiaj nic innego na obiad?
Żartował, ale czuć było pewien niesmak i przesyt w głosie.
Elżunia oderwała się od jego piersi i poszła do jadalni, ale dławiło ją coś w gardle, ściskało w sercu. Przez dwa miesiące wiele przeżyła, poznała najwyższą szczęśliwość, była czas jakiś jak zaczarowana, upojona: teraz poczynała się budzić, zstępować na ziemię, i przed nią występowały punkta czarne, coraz głębsze, ciaśniejsze widoki. Nieubłagana równowaga żywota prowadziła ją po szczytach do przepaści.
Przy obiedzie Rudolf się odezwał:
— O bracie twym złe wieści, Coraz więcej pada na niego podejrzeń. Nie wiem, czy się z tej hecy wydobędzie.
— Mój drogi, jedyny, pozwól mi go odwiedzić w więzieniu! — zawołała, składając ręce.
— Za nic! — rzekł stanowczo, ostro, bezwzględnie. — Obraził mnie, zerwał sam stosunki. Tego ja nie darowuję! Powinnaś rozumieć, że jesteś moją żoną i że masz obowiązki dla mego honoru.
— On cię nie znał i jest teraz tak nieszczęśliwy! Sam jeden, bez opieki, w więzieniu.
— A kto zaręczy, że nie winien?:
— O nie, nie! On dobry, on mnie tak kochał! Teraz myśli, że i ja go opuściłam!...
— Czego chciał, to ma. A że jest głupi lub szalony, to nie nasza wina. Dosyć o tem! Wiesz, jak mnie drażni, gdy czego bezsensownego żądasz, jak dziecko!
Elżunia umilkła pokornie. Płakałaby, ale i płacz go drażnił, więc cichutko dławiła łzy i wmawiała w siebie, że tak, jak on chce, jest zapewne najlepiej. Coraz częściej teraz wspomniała Dyzmę w myślach swych samotnych, tęskniła do niego, chciałaby go przejednać, opowiedzieć swe uczucia, spytać o radę. Do Franka pisała po ślubie, otrzymała nierychło list krótki i suchy; na marginesie papieru rzucony był szkic techniczny. Nie odezwała się więcej, zasmucona do głębi duszy.
Najboleśniejszą jednakże dla niej rzeczą była kwestja wyznania Rudolfa. Przed ślubem uroczyście jej obiecał zmianę wiary. Mieli pojechać do Włoch, w Rzymie odbyć ten akt, spędzić parę miesięcy w podróżach. Dojechali zaledwie do Drezna, gdy interesa wezwały go z powrotem. Teraz nieśmiałe jej wspomnienia i wzmianki zbywał obojętnie. Właściwie żadnej wiary nie posiadał, nigdy do Boga się nie odzywał, nigdy o Nim nie myślał. Elżunia modliła się za niego i za siebie, wyczekiwała cierpliwie, że słowo dane przypomni, zresztą czuła, że żadnego wpływu i mocy nad nim nie ma.
Czasami zapytywała sama siebie: Dlaczego ją poślubił? Nie czuła już kochania w jego czynach i słowach. Pałac mężowski był dla niej złotą klatką, nie miała żadnego towarzystwa i mało zajęcia przy licznej i wyborowej służbie.
Odwiedzała chorych i ubogich, ale Rudolf po niejakim czasie zabronił jej tych wycieczek, bo widząc nędzę i dzikość, poczęła go prosić za każdym, i musiał jej wciąż odmawiać. Drażniły go te opowiadania. Ustępstwa i złagodzenie przepisów nazywał wstępem do ogólnego rozprzężenia, a instytucje dobroczynne finansową ruiną.
— Zlituj się, nie udawaj swego brata! — rzekł. — Ja wiem najlepiej, co czynić i jak!
W takiej chwili ich wzajemnych stosunków wracała do Holendrów owdowiała Tony.
Stary Brück jednego dnia pozbył się jej i Olekszyca. Opłacił ich oboje i pożegnał bez żalu. Potem zamyślił się, komu oddać zarząd, bo bawić długo nie mógł z powodu niezdrowia ukochanej córki. Lipowiec chciał sprzedać, musiał więc utrzymać w całej świetności. Techników mógł dostać wielu. Zatelegrafował do Berlina, i czekając odpowiedzi, przypomniał sobie Kryszpina.
Był to człowiek, którego zapamiętał dobrze, któremuby powierzył nadzór sumienny, ufał, jak sobie samemu. Człowiek ten był w więzieniu pod zarzutem morderstwa jego syna.
Brück kazał podać konie i ruszył do sędziego śledczego.
Sprawa, zamiast się wyjaśnić, gmatwała się coraz bardziej. Podejrzenia bardzo poważne obciążały Dyzmę, on sam milczał uparcie; tylko ludzie świadczyli za nim. Przeszłość miał bez zarzutu, każdy go chwalił, opowiadał cnoty i żywot bez skazy. Jedynie zeznania Olekszyca były dla niego fatalne.
Zrazu zgnębiony i jakby zalękły, teraz codzień był swobodniejszy. W więzieniu modlił się lub śpiewał, tak niefrasobliwy i spokojny, jakby mu nie groziło nic złego i hańbiącego.
Stróże i dozorcy pierwszy raz w życiu widzieli takiego więźnia, odchwaić się go nie mogli.
— Chciałbym go odwiedzić! — rzekł Brück.
Sędzia przystał z całą uprzejmością, dał kartkę do nadzorcy więzienia.
— Może pan czego się dowie od niego!
Brück pojechał do więzienia. Wprowadzono go do małego pokoiku z okratowanem oknem, bez żadnych sprzętów, oprócz zydla i stołka, na którym właśnie Dyzma jadł swój krupnik z chlebem.
Na widok starego zerwał się z ziemi bardzo zdziwiony.
— Mój Boże! Pan tutaj! — wyjąkał, ręce składając.
— To mniej dziwne, niż to, że ty tutaj! Wstydź się, chłopcze! Czyś oszalał? Ja wiem, że ty jeden możesz sąd objaśnić. Przecie we mnie nie wmówisz, żeś ty był sprawcą. Jeśli sobie i mnie dobrze życzysz, dopomożesz prawdzie!
— Na Boga przysięgam, żem nic nie widział. O panie, jam tylko z przeczucia ostrzegał. Całe miasteczko było oburzone, bałem się wypadku. Gdym ratował, myślałem, że żyje, że ktoś złośliwy figiel popełnił!
— Kłamiesz! Znasz sprawcę. Powiedz: To Abel sam uczynił?
— Nie wiem panie. Nie godzi się nam posądzać. Bóg wie!
— Ależ człowieku, tymczasem ciebie mogą męczyć miesiące, lata...
Dyzma spoważniał, spojrzał mu głęboko w oczy.
— Wiem, panie, ale myślę, że te miesiące, czy lata porachowane mi będą w bożą służbę. Na świecie nie mam obowiązków, nikomu już nie jestem potrzebny. Tutaj spokojnie i cicho. Nieszczęśliwy ten, który popełnił czyn, za który mnie więżą; ja — nie!
— Oszalałeś! Niewola to zawsze męczarnia, a zatajanie przestępcy to występek przeciw wszelkim prawom.
— Modlę się za nim, by mu sumienie kazało grzech wyznać. Jeśli to uczyni, będzie mu darowanem, choćby go sąd skazał. Jakie ja mam prawo rozporządzać cudzem sumieniem?
— Chłopcze, ja ciebie stąd wezmę na porękę. Nie chcę, aby ktoś za mego syna cierpiał niewinnie.
— Kiedy ja nie cierpię, panie. Mnie w duszy lekko i spokojnie. Gdyby ludzie wiedzieli, jakie szczęście daje ofiara, wydzieraliby sobie moją teraźniejszą dolę.
— Ależ ciebie skazać mogą!
— To i co? Im dalej pójdę, im głębiej, tem bliższy będę swego celu. Dziękuję panu za życzliwość, ale mi nic nie trzeba.
— Jak sobie chcesz, ale ja ci zmarnować się nie dam. Nie chcesz się bronić, ano, to ja cię obronię.
— Jak Bóg postanowi o mnie! — szepnął Dyzma.
Brück podał mu rękę i wyszedł, do głębi wzburzony. We drzwiach więzienia spotkał kobietę, otuloną chustką, z dzieckiem na ręku. Miała także pozwolenie na odwiedzenie Dyzmy.
Gdy stanęła przed nim, z wrażenia mówić nie mogła, osunęła się na zydel i tylko patrzała mu w oczy wzrokiem osłupiałym.
— Chrześniaka mi pani Teofila przyniosła. Dziękuję! — uśmiechnął się do niej Dyzma, biorąc dziecka z rąk i całując w pucołowate policzki.
— Rośnie, jak na drożdżach! — dodał.
— Za niego — pan tutaj siedzi! — szepnęła.
— Co wam się roi! Brück może zginął przypadkiem i basta!
— Nieprawda! Przysięgnę, że to ten nieszczęśliwiec go zadławił! O Boże, Boże, krew spadnie na to dziecko! Przeklęte ono!
— Abel jeszcze nie wrócił?
— Nie wspominajcie go! Lepiej mu było się nie rodzić. Do czego, do kogo wróci? Nie do mnie i nie do dziecka. Od wczoraj wyniosłam się z domu.
— A dzisiaj niech pani wróci! — rzekł stanowczo.
— Za nic! — warknęła.
— Musi pani wrócić. On może niewinny, jak ja. Nie mamy prawa potępiać. Wróci pani i przyjmie go. Inaczej ja się was wyrzekam i moją mękę weźmie pani na sumienie. Poco pani tu przyszła? Przeklinać? Jam tego słuchać nie przywykł i nie będę!
Mówił ostro i gniewnie. Kobieta podniosła się i otuliła dziecko.
— Przeklinam i przeklinać będę: ludzi — za ich oszczerstwa, rozpustę i fałsz; Abla — za jego duszę potępioną. Piekło dla nich wszystkich!
— A ja panią błagam: wróć do domu! Niema potępienia dla skruchy, a niema skruchy bez modlitwy. Więc pani nie klnij, lecz módl się! Wspomnij babkę moją, wspomnij nasze poznanie! Módl się!...
Teofila wybuchnęła płaczem okropnym. Dyzma różaniec z piersi zdjął, i jakby nikogo nie było, począł półgłosem odmawiać modlitwę.
Po długiej chwili kobieta, nie przerywając mu pacierzy, ucałowała jego rękę i wyszła. Szła do domu. Zdaleka ujrzała berlinkę z powrotem; przyśpieszyła kroku, serce jej mocno biło. Abel siedział w izbie z głową pochyloną, posępny.
Na jej widok trochę się rozchmurzył.
— Mówili mi parobcy, żeś się wyniosła.
— A tak. W domu straszno samej. Teraz wracam już.
Niemiec znowu głowę zwiesił.
— Nie pocałujesz dziecka? — spytała drżącym głosem.
— Bardzom zmordowany.
— Jeść ci dać?
— Niegłodnym!
Rozmowa się urwała.
— Wzywano cię do śledztwa — ozwała się po chwili.
— Skąd ja co mogę wiedzieć? — zamruczał.
— Nikt nic nie wie, a Kryszpin tymczasem na Sybir pójdzie!
— Ot, gadanie! Brück pociemku w rzekę wpadł i utonął. To jasne.
— Taak?... Tylko był zduszony. Palce mordercy sino na szyi odbite, kołnierz poszarpany. Dyzma na Sybir pójdzie, a ten, za kogo on pójdzie, niech Boga do śmierci nie wspomina, bo go Pan Jezus wykreślił na wieki ze swej pamięci. Będzie za nim ten trup chodził i zły-duch patron! Dyzma wie, za kogo cierpi, ale będzie milczał, lecz nie umilknie na chwilę sumienie w owym zbóju.
— A mnie co do tego? — mruknął Abel.
— Bo cię Dyzma od śmierci wyrwał, więc powinieneś mu być życzliwy. Odwiedzisz go?...
— Gdybym to miał czas! Mąkę jutro ładuję!
— On miał czas pilnować ciebie nocami po całodziennej robocie.
— Tobie on zawsze w myśli i na języku.
Wstał i poszedł do roboty. Minęło dni kilka. Abel czynność swą spełniał, ale bez zwykłej ochoty. Nad rzeką stawał często posępny, nocami kręcił się na posłaniu, wieczorem z izby nie wychodził.
Wkoło niego ciągle mówiono o zamordowaniu Brücka i o Kryszpinie. Zdawało mu się, że ludzie przy tem szczególnie na niego patrzą. Zaczął przebąkiwać, że interes z Lipowcem jest dla niego za mały, że gotów go ustąpić innemu, a sam wynieść się do kraju, gdzie go jakoby bezdzietny a bogaty stryj wzywał.
Mąkę tymczasem prędko ładował, szykując się znowu do dłuższej podróży.
Nagle pewnego wieczoru Teofila ciężko zachorowała. Leżała w gorączce, nieprzytomna. Wezwany doktor zapowiedział tyfus. Abel porzucił wszelkie zajęcia, dni i noce siedział nad chorą i dzieckiem, które pozbawione pokarmu, płakało bezustannie, nie chcąc przyjmować mleka.
Biedna kobieta bezustannie majaczyła w malignie. Brück młody, szlamem okryty, stał u progu i kiwał na nią. Jęczała, broniła się przed tą zmorą.
Codzień doktor wychodził z gorszą miną. Abel czuł, że przychodzi na niego cios straszny. Godzinami pasował się z sobą, z instynktem zachowawczym, ze zgrozą. W kąt, gdzie bez przerwy wlepiała oczy Teofila, spojrzeć nie śmiał, a jednak wreszcie i on Brücka widział, jego rude faworyty, cyniczny uśmiech, krew zaskrzepłą na wargach. Abel rękoma zaciskał oczy i uszy, a zawsze widział i słyszał. Teofila prawiła ciągle bez ładu, ze strasznym uporem myśli prześladowczej. Czasami modliła się z rozdzierającą boleścią.
Nareszcie pewnego dnia doktor rękoma strzepnął, przyjęcia honorarjum odmówił i odszedł śpiesznie. Wtedy Abel zrozumiał, że wszelka nadzieja stracona. Jak stał, tak runął na ziemię, tłukąc głową o deski podłogi. Dziecko tego dnia wcale się już nie chciało odzywać; kobieta, czarna od gorączki, dyszała nierówno. Czuł Abel, że lada chwila śmierć wejdzie i wymiecie mu dom na pustkę, i że przed nim niema zmiłowania Bożego.
Przez cały ten czas pacierza nie odmawiał, i teraz głosu ni oczu nie podniósł. Nie śmiał się odzywać i prosić. Leżał zdeptany jak robak i krwawił głowę o drzewo.
Raptem zerwał się, rzucił się do kąta i schwycił skręt sznurów; ręce mu drżały, jak w febrze. Błędnemi oczyma spojrzał na belkę sufitu, stołek podstawił, sznur przez nią przeciągnął.
W tej chwili Teofila się poruszyła i poczęła mówić szeptem tajemniczym:
— Kto tam? Czy to ten znowu? Zabrać mnie przyszedł. Ja nie chcę! Zostaw mnie przy dziecku. Ach, Boże, to Kryszpinowa! O pani moja — o święta! Ratuj mnie! Wypędź go! O, ratuj!
Abel zatrzymał się, oddech zatamował. Był tak rozstrojony moralnie, że już wierzył w te gorączkowe obrazy. Kryszpinowa przyszła, bał się jej, zdawało mu się, że przy niej nie potrafi pętli zaciągnąć.
A Teofila szeptała dalej:
— O święta, ty się uśmiechasz... Takaś jasna... Ulituj się nad nami! Daj ratunek! Tyś wszystkim przebaczyła! Wszystkich kochała! Czego żądasz? Poszłabym na miejsce Dyzmy, alem nic nie winna. Ty wiesz. O, ty dobra, nie odchodź! Nieszczęście nas odstąpi przy tobie. Utul moje dziecko! Kto z nas tę krew zdejmie, co nas zabija!
Podniosła się trochę na posłaniu i wyciągała ku oknu dłonie, łamiąc je w rozpacznej prośbie.
Potem znowu po chwili:
— Na kogo pukasz w szybę? Na mnie?... Na Abla! Abel, słyszysz! Babka Kryszpina cię woła Idźże, idź!
Abel jak lunatyk do drzwi się skierował, otworzył je, wyszedł na ulicę i szedł, szedł, potrącając przechodniów, nie poznając nikogo. Przyszedł do drzwi sędziego, zadzwonił; wprowadzono go do gabinetu.
Wtedy przystąpił aż do biura, ciężko się na niem wsparł, chwilę daremnie chciał głos wydobyć; pot mu czoło okrywał. Wreszcie pięścią trzykroć w piersi się uderzył i rzekł jakimś dzikim głosem:
— Pisz pan: to ja zabiłem Brücka.
— Aaa! — wykrzykną! mimowoli sędzia.
Abel na nogach się zachwiał i dodał:
— Zabiłem go, teraz mi żona i dziecko umiera. Jeśli wyzdrowieją, snadź mi Bóg przebaczył; jeśli nie, wtedy niedługo mnie już więzić będziecie. Piszcie i uwolnijcie mnie do nich na jedną chwilę. O, byle Kryszpinowa przy nich zabawiła!
Sędzia zadzwonił. Spisano zeznanie i dwuch policjantów powiodło Abla do więzienia.
Po wybuchu popadł on w zupełną prostrację. Powtarzał tylko płaczliwie, jak dziecko:
— Żona umiera, dziecko umiera... Puśćcie mnie do nich na chwilę!
Jednocześnie sędzia kazał przyprowadzić Dyzmę.
Gdy chłopak się zjawił, był smutny, jakby go zawód spotkał. Bez wrażenia wysłuchał o swem uwolnieniu z pod zarzutu i poszedł wprost do zagrody Ablów. Wiedział od stróżów o wyznaniu Niemca i o chorobie jego żony. Teofilę zastał śpiącą mocno, czoło miała potem okryte, oddech równy. Zajął się więc dzieckiem, które słabe tylko dawało znaki życia, i odchuchał, je z wielką troskliwością. Wśród tych dwojga spędził dzień cały i dopiero nazajutrz rano poszedł do więzienia Abla. Na jego widok Niemiec się wzdrygnął, oczy spuścił.
— Przybyłem na chwilę z dobrą wieścią — rzekł Dyzma. — U was w domu zdrowie wraca.
Niemiec porwał się z zydla, rozjaśniała mu twarz.
— Bóg mi wybaczył! — wyjąkał.
— Przebaczy! — rzekł Kryszpin serdecznie.
Usiadł przy nim na ławie i począł mówić łagodnie, kojąco, do tej grubej, pierwotnej natury.
Po chwili Abel płakał na jego piersi.
Przebyli tak godzinę. Wezwano potem winowajcę do sędziego; poszedł skupiony, poruszony do głębi, spokojny o los rodziny, do której Dyzma wracał, obiecując zająć się, jak własną.
Ale już nazajutrz Brück, zawiadomiony o wypadku, zareklamował swego magazyniera, codzień wzywał coraz natarczywiej. Ludzie witali go okrzykami radości, gdy po dwuch tygodniach zjawił się w Lipowcu. Nie było nikogo z tych, którzy go potępiali i osądzili niegdyś. Teraz wyrażali w niebogłosy swe oburzenie na pomyłkę sądu, oskarżali gromadnie nieobecnego Olekszyca.
— Cóż, bohaterze? — powitał go Brück. — Strącono cię z twej ekstazy napowrót na ziemię! Trzeba wracać do obowiązku; na niebo jeszcze nie pora. Ten łotr berliniarz niech pleśnieje w katordze!
— Niech pokutuje! — poprawił Dyzma. — Biedny on teraz, bo wiele przebłagać ma. Kobieta jego ledwie z pościeli wstaje, dziecko ledwie zipie. Powierzył mi je w opiekę. Jeszcze z parę tygodni urlopu proszę, póki kobieta się nie wzmocni. A i potem, jeśli przy niej interes pozostanie, muszę naglądać.
— Nie dam urlopu, ale dam ci posadę swobodniejszą. Muszę odjeżdżać, córka mnie wzywa. Dyrektor nowy już jest; ciebie zostawię na mojem miejscu. Nie będę cię kusił wysoką pensją, tylko cię poproszę jak przyjaciela, byś mnie wyręczył. Zostało mi to jedno dziecko, i już nie na długo. Pozwól mi swobodnie nią się nacieszyć, a mego dobra dopilnuj.
— Niech pan jedzie w spokoju! — odparł bez wahania Dyzma. — Ile sił i zdolności, dopilnuję tego dobra. A tamto — dodał ciszej: — obyż Bóg panu uchował.
Obadwaj umilkli i zwiesili głowy.
Po chwili Brück ręką przeszedł po gorących powiekach i zamruczał:
— „I oto zostanie dom mój pusty“.
Spojrzał na milczącego Dyzmę i ujrzał wielkie łzy, toczące mu się po wąsach. W tedy obie ręce ciężko położył mu na ramionach i rzekł:
— Dziękuję ci za współczucie!. Ludzie rzadko je okazują bogatym. Myślą, że nam złoto wszystko wynagradza. A mnie ono naco teraz? Gdybym był ubogi, miałbym myśli walką o byt rozerwane.... a tak, one wszystkie wolne, i tylko wiele mam czasu na cierpienie. Mam miljony, dam je, niech tylko będzie towarzystwo ubezpieczeń od bólu...
Oderwał ręce z ramion młodzieńca, i gwałtem otrząsając się z przygnębienia, rzekł zwykłym tonem:
— Dosyć tego! Chodźmy do rachunków! Chciałbym pojutrze wyjechać. Czekałem tylko na ciebie.




IX.

Na mogile Kryszpinowej szron odzierał z płatków ostatnie astry i nieśmiertelniki, szklił się na pożółkłej darninie. Dzień był posępny, i zmrok wczesny pokrywał cmentarz pusty. Dyzma dnia tego długo bawił w miasteczku, bo właśnie sądzono sprawę Abla i wydano wyrok. Skazano go dość względnie, wobec wyznania winy i łagodzących okoliczności zabójstwa, na trzy lata ciężkich robót. Wobec tego Teofila z dzieckiem miała pozostać na miejscu pod opieką Dyzmy.
Zaraz po wyroku wysłano skazanego do miasta gubernjalnego. Dyzma z Teofilą przeprowadzili go kawał drogi i pożegnali ze łzami. Potem z powrotem młodzieniec poszedł w odwiedziny do babki na cmentarz, jak to nazywał w myśli.
Los jego i byt był teraz w Lipowcu świetny. Zastępował właściciela, rządził, był najwyższą instancją. Olekszyc został dyrektorem w Holendrach, ale dwie fabryki stały znowu względem siebie obojętne, zawistne, ludzie nawet z sobą się nie łączyli, formując dwa obozy, gotowe do zaczepki o byle co.
Dyzma u furty cmentarnej konia zostawił i zarosłemi ścieżkami ruszył w kąt, gdzie wśród mogił ubogich świecił krzyżyk staruszki.
Oczyścił grób z suchych liści i badylów, pomodlił się, a potem usiadł przy nim i przymknąwszy oczy, ujrzał babkę jak żywą. Począł jej się w myśli spowiadać.
Szelest przerwał jego zamyślenie; podniósł oczy i bardzo zdziwiony ujrzał przed sobą Elżunię.
Stała również zdumiona niespodziewanem spotkaniem, a potem rzuciła się ku niemu i objąwszy za szyję, przytuliła się do jego piersi.
— Ty tutaj! O Boże! Jakżem szczęśliwa!
Dyzma mimowoli ramieniem ją otoczył i do siebie przygarnął. Była bo jak cień blada, mizerna, wycieńczona chorobą czy troską.
— Co się z tobą dzieje? Niepodobnaś do siebie! — rzekł przerażony.
— Zabierz mnie do siebie, choć na godzinę spokoju! — szepnęła błagalnie.
— Mąż twój nierad będzie tym odwiedzinom.
— Mój mąż i Alboż on dba o mnie? Nie spostrzeże mojej nieobecności! — odparła z goryczą.
Usta jej drżały, jakby co chwila łkaniem miała wybuchnąć. Była rozstrojona, znerwowana, chora widocznie.
— Zmów pacierz za babkę! Potem pojedziemy razem! — rzekł wzruszony.
Upadła na mogiłę i załkała z głębi piersi. Dał jej się wypłakać, potem dotknął ramienia i pomógł wstać.
Wyszli na drogę. Powozik jej stał obok jego bryczki. Kazał stangretowi jechać do Lipowca, a ją zabrał do siebie.
Podczas drogi nie mówili ani słowa. Głowę złożyła mu na ramieniu i ciężko wzdychała.
Dopiero, gdy się znaleźli sami zupełnie w jego mieszkaniu, rzekła smutno:
— O Dyzma! Tyś wiedział, przed czem mnie bronisz... Cóżem ja szalona uczyniła!
Czuł, że nie czas było na wyrzuty i triumf, więc łagodnie spytał:
— Cóż ci? Niedobry jest mąż dla ciebie?
— On żadnym nie jest. Ja go nie widuję prawie. To maszyna, cyfra, moneta — nie człowiek.
— Jakże możesz żądać, aby dla ciebie wyrzekł się obowiązku?
— O nie! Niech pracuje, zbiera, oszczędza, ale niech ma litość nade mną! Niech mnie nie zostawia na poniewierkę Tony, na dowcipy Olekszyca. Cóż ja tam znaczę? Poco jestem? Nie jestem ani towarzyszką, ani sługą nawet. Tony jest wszystkiem. Ona rządzi w domu, ona gospodaruje; z nią on wieczorami rozmawia.
— Czemuż i ty nie rozmawiasz?
— Bo oni wciąż rachują. Ja tego nie umiem. Te ciągłe cyfry mi obmierzły, odurzają mnie, nienawidzę ich. Czyż człowiek żyje na to, by tylko zbierać i pomnażać, czyż nie ma innych myśli, uczuć, wrażeń, zajęcia, nad rubel przeklęty? A dla nich to Bóg; czczą go, dusze mu zaprzedali. To ich ideał, cel, jedyne upodobanie. O, ja teraz rozumiem, dlaczegoś mnie bronił przed nimi! Pomiędzy nami jest przepaść. Trzeba ją złotem zapełnić, nie sercem i duszą, jakem ja uczyniła!
Załamała ręce i patrzała na brata z bezmierną żałością.
— A ja mu wierzyłam!... Chciałam go nawrócić, duszę jego dla Nieba pozyskać. On duszy nie ma, on nigdy o niej nie pomyśli. Jakże ma wiarę zmienić, Kiedy on żadnej nie posiada? Tony do reszty mi go odebrała. Teraz mu ciążę tylko. Mógł się ożenić bogato, zagrodziłam mu drogę do świetnego losu, jestem fantem bezużytecznym, który go bawił chwilę, teraz zawadza. Mój Boże, gdybym mogła umrzeć!
— Bluźnisz! Człowiek nie żyje tu dla szczęścia. Powinnaś nauczyć się rezygnacji. Życie długie!
— Życie! O, to, co przebywam, to nie życie. Nie pozwolono mi zająć się ubogimi, odebrano wszelką domową pracę, bom nie umiała zbierać miedziaków od fabrykantek. Tony wyszydziła mój każdy ruch; sto razy dziennie wymawia mi ubóstwo, nie mam żadnej swobody; co uczynię, podlega pogardliwej krytyce. A Rudolf to widzi i słyszy i co najwyżej na moje skargi i prośby ramionami ruszy, myśląc, o cześ innem. Pół roku to cierpię i zda się wieki, a ty mówisz o życiu. O niedługo mego życia!
Rzuciła się ku niemu i tuląc do serca, szeptała rozpacznie:
— A teraz właśnie chciałabym żyć. Moje dziecko będzie mnie potrzebowało. Będę miała prawdziwe kochanie. O Dyzma, zabierz mnie na ten czas! Takam słaba i nieszczęśliwa. Tony mnie zamęczy, ona nie chce, bym dziecko miała.
— Jakże! Toć twój mąż pewnie także dzieckiem się cieszy? Będzie cię oszczędzał.
— On! Gdym mu powiedziała, odparł, że to zauważył, żem zbrzydła, i że na urodziny kupi mi na prezent Lipowiec. Teraz już pewnie o nim zapomniał. Zupełniem sama, zupełnie. Cudzym dla nich jest mój ból, cudza radość i dziwaczne zasady i myśli. Nauczyłam się milczeć, by drwin i lekceważenia nie słyszeć. Cała dusza mnie boli i widzę, jak Olekszyc patrzy, na mnie szyderczo i triumfuje. O, i on także pracował, by Rudolfa ode mnie odciągnąć.... Teraz służba nawet spełnia me rozkazy, jak z łaski; każdy dla mnie niechętny. I zaco? Nikomu nic nie odbierałam, nie zazdrościłam, nie krzywdziłam. Ukochałam człowieka całą duszą, chciałam w cichości w jego domu żywot spędzie i za szczęście, które odczuwałam, każdemu dobrze czynić. Nie, nic jam nie winna!
Podniosła swe śliczne, żałosne oczy z rozdzierającą skargą do brata.
On jej stroskaną głowę do siebie przygarnął i nie zdolny narazie ze wzruszenia rzec słowa, delikatnie złote jej włosy gładził. Cała jego dawna czułość dla dziecka, któremu jakby ojcem był, ożyła na nowo. Życieby dał za tę istotę, jak kwiatek wdzięczną, jak kwiat złamaną, gdy ledwie żyć zaczęła.
Elżunia w pieszczocie tajała. Przymknęła oczy i jakby zasypiała w ciszy i spokoju, czując, że jest zrozumianą i przecie nie samotną zupełnie.
— Jeśli twój mąż nie będzie temu przeciwny, przyjeżdżaj często do mnie — rzekł wreszcie. — Pan Brück zostawił mi swobodę w swojem mieszkaniu. Będziesz miała ciszę, i gwarzyć będziemy o dzieciątku, twojem. Widzisz, bieda twoja prędko minie. Gdy się maleństwo urodzi, odzyskasz swoje szczęście. Tego kochania nikt ci nie odbierze, tego bogactwa będzie ci Tony nawet zazdrościła, i odnajdziesz męża przy kołysce. Teraz siły zbierz i cierp do czasu. Bóg ci za to utrapienie sowicie wynagrodzi.
— O, dziękuję ci stokrotnie. Zdaje mi się, żem odżyła. Gdyś był w więzieniu, chciałam cię odwiedzić, ale byłam niezdrowa, więc Rudolf mi zabronił. Marzyłam, żeby cię spotkać, bo wprost przyjechać bałam się. Myślałam, że się bardzo gniewasz na mnie... Ale tyś dobry, tyś mi przebaczył! Widzisz, ja bez mocy byłam dla Rudolfa, jam go bezmiernie ukochała. Nie mogłam się oprzeć. Chciałam mu dać szczęście i sama je osiągnąć. A teraz widzę, że mu nie wystarczam, i to mnie tak boli!
— Nie ty jedna. Człowiek jeden drugiemu nigdy nie wystarczy, gdy dusze idą osobno. Ale teraz nie czas ci się cofać. Młodość skończyłaś, marzenia i szał minęły, przed tobą obowiązki. Gdym się opierał twej miłości, to przez żal nad młodemi latami twemi. Chciałem, byś dłużej jeszcze pozostała swobodną i dzieckiem. Ano, Bóg inaczej chciał. Terazbym tylko pragnął trochę ostrych kamieni z pod stóp twych usunąć i trochę słońca rzucić ci na twarzyczkę. Zapomnij, żem niegdyś był ostry, będę teraz na ciebie patrzał, jak na ukochane dziecko. Czas ci do domu, przeprowadzę cię pół drogi i czekać będę znowu. Przyjeżdżaj, masz moje serce ci oddane.
Przeprowadził ją pod same prawie Holendry, pożegnali się serdecznym uściskiem i wrócił z duszą pełną nadziei, że ją pocieszy i wzmocni, gdy się częściej będą widywali.
Codzień jej oczekiwał, ale nie przyjeżdżała. Tydzień, dwa, miesiąc. Niepokojem zdjęty pojechał pewnego dnia do Skinów, by zasięgnąć wieści. Stary ogłuszył go opowiadaniem o sprycie Olekszyca, o ulepszeniach fabryki, o rozszerzeniu warsztatów, tysiąc nowin i ploteczek mieszając do gawędy. Skinowa wiedziała, że Elżunia coraz częściej niedomaga, że Tony, jak dawniej, rej wodzi w pałacu, że Rudolf jej się boi, jak Fust niegdyś, i że ona i Olekszyc zawładnęli nim zupełnie. Nad losem Elżuni ubolewali wszyscy, bo lubili ją serdecznie.
Zrozumiał tedy Dyzma, że jej zapewne wzbroniono odwiedzać go, i smutny wrócił do domu. Głuchy smutek ogarnął go znowu, i już przestał jej oczekiwać w długie, jesienne wieczory.
Pewnego dnia, gdy po dziennem zajęciu przygotowywał tygodniowy raport do wysłania Brückowi, zameldowano mu Olekszyca. Zdziwiony był tą wizytą, kazał prosić.
Pan dyrektor wszedł z gęstą miną i bez wstępu rzekł ostro:
— Chcę się dowiedzieć, czy wiesz o oszustwie Franka?
— Od pół roku na listy moje nie odpisuje.
— Zapewne zbyt zajęty był obmyślaniem sztuki, którą mi spłatał. Przed tygodniem zajął miejsce w Petersburgu na swoją rękę i raczył mnie tylko dzisiaj o tem zawiadomić, wcale się nawet nie tłomacząc. Ciekaw jestem, co ty mówisz na to gałgaństwo? Jednem słowem okradł mnie na sześć tysięcy rubli. Dałem się okpić, jak dudek.
Krew uderzyła do twarzy Dyzmy.
— Nikt ci twych tysięcy kraść nie myśli. Mogę je przyjąć na siebie i ratami wypłacić.
— Mocno obowiązany. Ja tu wiekować nie myślę i czekać na twe raty. Ja potrafię Franka odzyskać przez sąd i pewnie to uczynię. A łotr!... Napisz mu, żeby wracał, bo inaczej do więzienia go wpakuję. To jedno; a drugie: napisz do swego Brücka, co mi da za Lipowiec. Rudolf go chce kupić, daje pięćkroć. Jeśli Brück nie da mi piętnastu tysięcy, ja zrobię, że Lipowiec nie będzie wart i stu. Wierzysz, że to mogę uczynić?
— Wierzę i do pana Brücka napiszę, ale wątpię, czy cokolwiek skorzystasz.
— Dlaczego?
— Dlatego, że pan Brück zbyt jest rozumny, by się naraził na szantaż.
Olekszyc podskoczył, oburzony, że go odgadnięto.
— Głupiś! Wziąwszy piętnaście tysięcy, wyjadę stąd. Dosyć mam służby w tym kącie. Zresztą te same pieniądze da mi Ułm za ten interes. Macie wóz i przewóz. Trzecia sprawa: jaką cenę naznaczysz w tym roku za drzewo opałowe do fabryki?
— Dwanaście rubli.
— Dajemy dziesięć, i jeśli nie sprzedacie nam, przepowiadam, że je sami spalicie. Wszystko to napisz do Brücka. Niech się dobrze namyśli nad odpowiedzią.
— Napiszę! — rzekł lakonicznie Dyzma.
Olekszyc usiadł i rozparł się wygodnie.
— Cóż? Tobie się zapewne roi, że jesteś czemś znakomitem od czasu, jak Brück zrobił cię swym totumfackim! — zaczął z ironicznym uśmiechem.
— To samo mi się roi, co zawsze — odparł Dyzma sucho.
Myślał wciąż o Franku i rad był co rychlej pożegnać gościa.
— Widzę, że masz żal do mnie za zeznanie w sprawie „Brück — Abel“. Ale dalibóg, byłem pewny, że ręki do tego przyłożyłeś.
— Nie mam o to żalu. Wszyscy to samo myśleli. Pośpieszne sądy zwykle bywają krzywe. Zresztą, ty mnie nie znasz.
— Max był dobry kompan. Szkoda mi go!
— To ci porachowanem będzie! — rzekł Dyzma.
— Co? Że go żałuję? Ano to żałuję też twojej siostry. Niejedwabny ma żywot. Ale ma, czego chciała. Patrząc na nią, myślę, że jestem pomszczony!
— I to ci porachowanem będzie! — powtórzył Dyzma.
— Może mi przestaniesz prorokować!... Dziwnie przyjmujesz kolegę i towarzysza.
— Dawno przestałeś być jednym i drugim. Zbyt daleko rozeszły się nasze drogi, aby jaki łącznik mógł pozostać. Nie należy ci się ode mnie nic więcej, oprócz pieniędzy. Tak chciałeś. Pieniądze odzyszczesz. Cóż więcej możemy mówić? Tyś wielki, możny i rozumny, ja głupi i mały. Polecenie twe spełnię.
Olekszyc powściągnął zły humor i dowcipy.
— Nie myślałem ci ubliżać. Urazy zapominam łatwo. Kto inny nie darowałby ci odmowy ręki siostry.
— Nie masz mi nic do darowania. Rozporządziła nią ona sama.
— Nie winszuję wyboru. Jeśli dłużej to cierpieć będzie, co teraz, niedługo wytrzyma. Rudolf widocznie zapomniał o testamencie Fusta.
— A tobie to jeszcze chodzi po głowie! — ruszył ramionami Dyzma.
— Holendry będą za lat cztery wasze. Przysięgnę.
— Twe przeczucia bywają, niefortunne! — uśmiechnął się Kryszpin.
— To wyjątek. Zwykle trafiam. Chcesz, to ci powiem, czem tutejsza historja się skończy. Odziedziczycie Holendry. Franek zostanie dyrektorem, ty je urządzisz po swojemu, zbankrutujesz i sprzedasz. A wiesz, kto je kupi?.. Ja!
— Oho! Dobrze zbierasz widocznie.
— Nie bardzo. Ktoś inny dla mnie zbiera.
— Tak? Myślisz o ożenku widocznie...
— Ano, tak. I mam partję dużo lepszą, od twej siostry. Zobaczysz!
— Szczęść Boże! — rzekł obojętnie Dyzma.
— Nie ciekawyś, kto?
— Powiedz, jeśli chcesz.
— Brückowa...
— Ona!
— Nie inaczej. Ona już beze mnie obejść się niepotrafi; potrzebny jej jestem. Gdy zagrożę wyjazdem, zgodzi się na wszystko. Rudolfa bezustannie podejrzewa, a skontrolować go beze mnie nie zdoła, więc mnie za nic z Holendrów nie wypuści. Mój projekt zaś jest taki: Skoro od ołtarza babę obiorę z pieniędzy, wtedy będzie mi posłuszną. Kupimy za bezcen Lipowiec, potem od was Holendry, i wtedy poznają daleko Olekszyca. Co? Dobrzem obmyślił?
— Nie wiem. Dla mnie to wszystko wstrętne. Gotujesz sobie nieszczęście tu do śmierci, za które nagrody tam poza ziemią nie weźmiesz. Wedle mych pojęć, to interes fatalny.
Olekszyc pogardliwie się roześmiał, ale już więcej o swych projektach nie mówił, i niedługo zabawiwszy, zaczął się żegnać.
— Wstąpię do waszego technika. Podobno grywają u niego w karty.
— Nie wiem. Nikt mnie nie zaprasza na karty, bo nie mam o nich pojęcia.
Tegoż dnia Dyzma napisał do Franka i do Brücka. Odpowiedzi przyszły w parę tygodni.
Brück lekko traktował groźby Olekszyca.
„Powiedz mu — pisał — że parękroć mniej lub więcej teraz nic mi nie znaczy, a Lipowca nie sprzedam, bo córka go lubi, i chce, jeśli jej siły pozwolą, spędzić tam przyszłe lato“.
Smuga radości oświeciła poważną twarz Dyzmy; serce zabiło mu mocno.
Uczucie ciche i nieziemske żyło mu na dnie duszy, do dziewczyny, której dni dobiegały kresu. Modlił się za nią codzień, a często, gdy się zapomniał, myślał o niej, jak się myśli o gwiazdach.
Była to miłość, jeśli miłość być może bez nadziei i bez przyszłości; była to jedyna jego tajemnica i osobiste, ludzkie marzenie. Ucieszył się, że ją ujrzy, ale wnet list Franka zatarł całą radość.
Pisał, że zerwał z Olekszycem, bo ma inne powołanie. Spotkał bogatego człowieka, który gotów poświęcić fundusz na wynalezienie maszyny do latania. Pomysł ten dawno tkwił w głowie Franka. Jest pewny, że kwestję ostatecznie rozwiąże.
Następowały trzy kartki wyjaśnień i cytat, zakończone rysunkiem przyszłego latawca. List był pisany bez ładu i związku, wciąż przerywany mrzonkami o projekcie wynalazku; ani wzmianki o zobowiązaniu zerwanem i tysiącach Olekszyca. Widocznem było, że pisał manjak.
Dyzma w pierwszej chwili chciał jechać do niego, ale nie śmiał bez pozwolenia Brücka; napisał więc tylko, wzywając Franka do siebie.
Troską swą nie miał z kim się podzielić, bo Elżunia nie dawała o sobie wieści, więc tylko Teofili się poskarżył pewnego sobotniego wieczoru, wstąpiwszy do niej, jak to czynił zwykle od czasu zesłania Abla.
Pokończywszy rachunki tygodniowe i naradziwszy się o interesach, gwarzyli zwykle parę godzin, siedząc u komina i bawiąc się dzieciakiem. Teofila na skargę jego zamyśliła się chwilę i rzekła:
— Różne wasze drogi i powołania. Nie trzeba go surowo sądzić, bo może pan jego nie rozumie. Może on ma swoją mądrość i stworzy osobliwość. Pieniądze Olekszyca trzeba zwrócić, bo pan mu ojca zastępował, a teraz, gdy o swych siłach stoi, hamować nie należy.
— A jeśli umysł jego nie wytrzyma? Mnie lęk chwyta, że on jakby się mieszał...
— Pan w tem winy mieć nie będzie. Stanie się, jak Bóg zechce.
Dyzma westchnął i smutno w ogień się zapatrzył. Na drodze wył chłodny wicher i padał deszcz ze śniegiem w nieprzebitej jesiennej ciemności. Kryszpin myślał, że winien nie był, prawda, ale że życie było smutne i samotne, i że nie miał już nikogo z tych, których kochał i wychowywał, i że nie byli szczęśliwi, a on im nic pomóc nie mógł.
Wstał ociężale i żegnać się począł. Teofila przeprowadził.. go na podwórze i zaświeciła latarką, aż trafił do swego konia i bryczki. Potem zatarasowała drzwi na noc i do snu się zabierała, kołysząc dziecko. Wicher, zda się, wzmagał z każdą chwilą, a śnieg bił w szyby.
— Będzie biedakowi zła droga! — pomyślała serdecznie kobieta, nasłuchując.
Wtem usłyszała kołatanie we wrota, tak natarczywe, że się zerwała bez namysłu, okryła się chustą i wyszła na podwórze.
— Kto tam? — spytała z dłonią na ryglu.
— Ja — odparł zmieniony głos Dyzmy. — Prędzej otwórzcie!
Furta skrzypnęła. Dyzma wszedł, niosąc kogoś na rękach.
— Jezu! Co to? — krzyknęła Teofila.
Dyzma nie odpowiedział nic. Wszedł do izby i tam na ławie swój ciężar złożył. Potem na kolana padł.
— Boże miłosierny! Może już nie żyje! — jęknął.
Teofila zaświeciła lampkę. Na ławie leżała Elżunia nieruchoma, sina z zimna, w zabłoconej odzieży, otulona jak dziecko w burkę Dyzmy.
Nie mówiąc nie, Teofila wzięła się do ratunku. Prędko rozebrała ją, położyła w swą pościel, okryła starannie, roztarła skostniałe ręce. Dyzma pomagał jej, dygocząc całem ciałem z wrażenia.
Po chwili Elżunia otworzyła oczy, spostrzegła brata, wyciągnęła do niego ręce.
— Jesteś! — szepnęła. — Zatrzymaj mnie!... Nie oddawaj im!.... Ja nie chcę tam umierać!
Zaczęła płakać nerwowo, potem zbladła i omdlała, jęcząc okropnie.
— Co się tu dzieje! — zawołała Teofila.
— Znalazłem ją na drodze do Lipowca — odparł. — Sił jej snać nie stało... Siedziała pod krzyżem i jęczała. Koń się uląkł, wysiadłem. Rzuciła się do mnie, wołając ratunku. Zabrałem i wróciłem do was. Nie chciałem wieść do Lipowca... Za wiele tam ludzi. Mój Boże, i tę mi zamęczą, niebogę!...
Teofila zwróciła się do chorej i nagle szepnęła przerażonym głosem:
— Na Boga, leć pan po doktora! Sami nie damy rady.
Dyzma wybiegł, jak warjat. Szczęściem, koń jego stał dotąd przed wrotami. Zawrócił go i pognał do lekarza. Godzina minęła jednak, nim go rozbudził i przywiózł. Na pierwszy rzut oka doktor spoważniał i machinalnie potarł łysinę.
— Tu, mój łaskawco, ciężka komplikacja! — szepnął. — Do rana może ci przybyć siostrzeniec, albo ubyć siostra!
Elżunia straciła przytomność. Nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, i Dyzma. Godziny się wlokły, jak wieki. Nareszcie blask późny rozjaśnił izbę i razem z nim rozległ się płacz niemowlęcia.
Elżunia drgnęła na ten głos, po twarzy jej, skrzywionej od bólu, potoczyło się łez kilka.
— Dyzma! — szepnęła. — Daj mi go, daj!
Teofila podała jej niemowlę. Popatrzała na nie, uśmiechnęła się przez łzy i znowu zwróciła się do brata.
— Weź je za swoje! Ja czuję, jak mi życie ucieka. Ja ci je oddaję... na własność. Nie oddawaj im, ono twoje. Będziesz je kochał, uczył, będziesz go strzegł od nich. Weź je!...
Dyzma pochylił się nad nią i ucałował jej ręce. Potem dziecko wziął na ręce i przytulił do serca. Łzy mu leciały gradem po licach. Nie mógł rzec ani słowa.
— Nie rozdrażniaj pan chorej, usuń się! — rzekł doktor.
— Nie, nie! — zaprzeczyła Elżunia. — Niech pan po tu zostawi! Mnie już nic nie zaszkodzi. Jabym teraz chciała księdza. Poproście proboszcza, niech przyjdzie, dzieciątko me ochrzci, mnie na drogę opatrzy. Moi drodzy, nie odmawiajcie mi! Ja bez tego się nie uspokoję.
W tej chwili turkot się rozległ na podwórzu. Teofila wyjrzała i wyskoczyła do sieni. Z powozu wysiadł Olekszyc.
— Jest tu Kryszpin? — spytał ostro.
Teofila stała w progu, z pięściami na biodrach, sapiąc złowieszczo.
— Jest! Więc cóż? — odparła.
— Gdzieście podziali panią Ulmową?
— A tobie co do tego?
— Przyjechałem po nią.
— Ty! A tobie co do niej? A pilnuj swoich machin, gadzino, i swoich palaczów w fabryce! Pani Ulmowa jeśli tu jest, to po nią przyjdzie mąż, nie ty — sługo! Marsz do swojej roboty, a w cudze sprawy nosa nie wtykaj!
— Policję wam tu sprowadzę, jędzo!
— Policja wie, co do niej należy. Pani Ulmowej stąd teraz nikt nie ruszy. Radzę ci siedzieć cicho. Trzeba było jej wczoraj pilnować! Ruszaj do swojej Brückowej i powiedz jej, żeby się pakowała, bo jak brat wróci i dowie się, coście zrobili, wyrzuci ją przez okno. Marsz! Do mego domu nie wejdziesz!
— Zobaczymy! — krzyknął Olekszyc, siadając do powozu.
Teofila zawołała parobka i posłała go na probostwo.
— A proś dobrodzieja zaraz! — upominała.
W izbie tymczasem doktor wziął Dyzmę na stronę:
— Telegrafuj pan do Ulma! Stan jest bardzo groźny. Staraj się pan także o mamkę! Ja pójdę trochę odpocząć i wrócę. Jeśliby się pogorszyło, dajcie znać.
I wyszedł. Dyzma stał bezradny wobec nowego ciosu, nie wiedział, co czynić.
Elżunia, wyczerpana zupełnie, leżała podobna do trupa. Dziecko kwiliło żałośnie. Teofila wzięła je na ręce i utuliła.
— Poślij pan po Skina! — szepnęła. — Będzie wiedział, gdzie się pan Ulm obraca i w razie potrzeby zaświadczy wolę chorej.
Była to rozsądna rada. Kryszpin ją spełnił i powrócił znowu do łoża siostry.
Ocknęła się i rzekła żałośnie:
— Zlitujcie się... księdza! Mnie tak ciężko!
Dyzma się porwał z miejsca, ale w tej chwili na podwórzu rozległ się zgłuszony dźwięk dzwoneczka i sylwetka proboszcza mignęła w oknie.
Elżunia uśmiechnęła się radośnie; próbowała się poruszyć. Ksiądz wszedł do izby. W szarem świetle jesiennego dnia zabłysły posępnie dwie świece przy Hostji.
Usunęli się wszyscy na chwilę spowiedzi. Gdy ich wezwał dzwonek Komunji, twarz chorej była jasna i pogodna: na widok ten otucha wstąpiła w serce Dyzmy.
— Zostawisz mi ją, Boże dobry! — szeptał błagalnie.
Ale Elżunia czuła, że kres się zbliża...
Około południa przybył Skin. Depeszę wysłał natychmiast do Warszawy, gdzie Rudolf bawił od tygodnia. Brückowa telegrafowała od siebie.
Stary za głowę się brał i płakał szczerze, patrząc na Elżunię.
— Brückowa ją zabiła! — szeptał Teofili. — On ją lubił i szanował, póki ta jędza nie wróciła. Potem podburzała go bezustannie, aż rozbiła ich zgodę. Bodajby ją piekło pożarło! Biedny Dyzma, biedny!... Hodował-ci, hodował, na taki koniec!
Tu zmysł praktyczny wziął przewagę.
— A pomyśleliście o mamce? — zagadnął.
— Ja go wykarmię! — odparła Teofila.
— Jakże? Pan Rudolf go zabierze.
— Niedoczekanie! — oburzyła się. — Ona go Dyzmie oddała. Nie ustąpimy.
— Ale! Ojciec prawo ma!
— Taki ojciec! Nie będzie chciał, ni śmiał!
— Nie wiem! — pokręcił głową Skin. — To dziecko — to może Holendry.
Pod wieczór Elżunia wpadła w gorączkę. Rysy się zmieniły, głos ochrypł. Miała malignę i gadała bez związku.
Wyprawiono drugą depeszę do męża, bo go wciąż wołała z rozdzierającym serce żalem i tęsknotą.
Tak w męce przeszła noc i dzień. Pod wieczór uspokoiła się, przestała majaczyć. Było już zupełnie ciemno, gdy powóz zajechał przed dom. Dyzma wyszedł i drzwi otworzył.
Spojrzeli na siebie z Rudolfem, nie jak wrogowie, ale jak ludzie jednako nieszczęśliwi.
— Żyje? — zagadnął głucho Rudolf.
— Żyje, wzywała wciąż pana! — odparł Dyzma. — Ale teraz nie wiem, czy już pozna. Mnie już nie widzi...
Cicho wsunął się Rudolf do izby. Jedna lampka oświetlała umierającą. Obecni na jego widok wysunęli się wszyscy; tylko Dyzma usiadł przy lampce i zatopił się w modlitwie.
Rudolf stanął wprost jej twarzy i patrzał z pod brwi z jakąś tępą rozpaczą. Nigdy nie myślał, że tak się skończy, i teraz dopiero może zrozumiał i ją, i siebie, i to, co złego uczynił, i co traci. Łez nie miały jego oczy, ale dusza zabolała pierwszy raz w życiu.
Wtem ona rozwarła powieki, wpatrzyła się w niego długo, łowiła myśl już ulatającą. Poznała go wreszcie, bo chciała się uśmiechnąć, poruszyła ręką.
— Rudi! — wyszemrała łagodnie.
Osunął się na kolana przy niej, i coś, jakby ryk, wydarło mu się z piersi.
Z wielką trudnością dotknęła ręką jego głowy.
— Rudi — powtórzyła żałośnie — daruj mi! Nie umiałam ciebie kochać... Źle ci było ze mną... Schodzę ci z drogi... Przebacz mi!
— Nie mów tak! — wyszeptał głucho.
— Mam prośbę do ciebie... ostatnią... — mówiła, dalej, zbierając ostatek sił.
— Co zechcesz, spełnię! — odparł, podnosząc głowę.
— Niech ci Dyzma rękę poda, a ty go kochaj... przez pamięć dla mnie. Nikt cię tak kochać nie będzie, jak ja, Dyzma!
Kryszpin wstał z kolan i znowu popatrzali na siebie ci dwaj ludzie, dwa bieguny, dwie sprzeczne moce.
— Bądźcie braćmi, a umrę, was obu błogosławiąc! — szeptała błagalnie Elżunia.
Wtedy tych wrogów moc nieludzka rzuciła sobie w ramiona, i zapłakali w uścisku, zbratani jednym bólem.
A ona poczęła się uśmiechać i promienieć.
— Rudi, dziecko już ochrzczone. Chłopak się twem imieniem nazywa, podarowałam go Dyzmie, żeby ci dziedzica wychował.
Rudolf się żachnął, ale milczał. Elżunia spostrzegła ten ruch i rzekła:
— Ty pojmiesz drugą, będzie sierocie źle! Nie masz czasu pamiętać o takiej drobinie. A Dyzma samotny, wolny, biedny. Zostaw mu tę po mnie pamiątkę!
Ulm głowę zwiesił i milczał.
Niespokojna przechyliła się do niego i nalegała:
— Uczyń mi to, Rudi! Przez pamięć na me serce i duszę, com ci oddała w ukochaniu. Jeśli mnie kochałeś choć chwilę, jeślim cię uszczęśliwiła choć trochę, — nie odrzucaj mej prośby, uszanuj mą wolę. Ja już ciebie więcej o nic nie poproszę, już ci nigdy nie dokuczę. O mój najdroższy, i ja ci za to krótkie życie dziękuję. Radam, że cierpię przez ciebie!
— Stanie się, jak chcesz! — rzekł wreszcie Rudolf.
— O dzięki ci, dzięki! — wyszeptała przez łzy. — Teraz pocałuj mnie i daj swą rękę! Spać mi się chce, spocząć. Nie odchodźcie! Tak mi dobrze z wami.
Przestała mówić i usnęła, cisnąc dłoń męża w swojej.
W sąsiedniej izbie Teofila usypiała dziecko i szeptał Skin. Nikt wejść się nie ośmielił.
Po chwili Rudolf obejrzał się na Dyzmę.
— Może wezwać doktora. Ja nie wierzę, by miała umrzeć. To niemożliwe!
Dyzma popatrzał długo na nią.
— Doktor już powiedział swoje. Czekajmy, co powie Bóg! — odparł głucho.
Świerszcz ćwierkał pod kominem, lampka pryskała, oddech chorej był prawie niedosłyszalny. Rudolf oczy przymknął, nie mógł już na nią patrzeć, lęk niepojęty go ogarniał.
Dyzma, zapatrzony w święty obrazek, przesuwał w palcach paciorki różańca. Duch jego był poza ziemią, u babki...
Wtem w sąsiedniej izbie dziecko zapłakało głośno; jednocześnie Rudolf drgnął.
— Co jej takiego? — zawołał, tamując oddech.
Dyzma się z kołan porwał i pochylił nad siostrą.
— Zgasła! — wyszeptał, a wargi miał białe i głos nie swój...
Wtedy Rudolf porwał się za głowę i zajęczał tak strasznie, że z sąsiedniej izby wpadła Teofila, zrozumiawszy, że wszystko, skończone.
I nie było już Elżuni na świecie, i zgasło drugie już Dyzmy kochanie...




X.

Był koniec maja, pełen kwiatów, gdy Hertha Brück przybyła z ojcem do Lipowca. Na progu domu spotkał ich Dyzma, ubrany odświętnie, bardzo blady i smutny. Wiedział z listów pryncypała, że choroba jej czyniła straszne postępy, że się zmieniła bardzo, więc nie okazał wrażenia, gdy ją ujrzał jak cień szczupłą i wyniszczoną.
Sławny doktor towarzyszył im, a widząc rosłego chłopaka u drzwiczek powozu, rzekł, biorąc go za kogoś z domowych:
— Weź pan chorą na ręce i zanieś do fotelu!
I Dyzma wniósł ją jak dziecko do domu. Tego dnia już jej więcej nie widział, ale nazajutrz była silniejsza, ożywiona, kazała się wynieść do ogrodu i spytała ojca o Kryszpina.
— Przywiozłam mu pamiątkę z Włoch. Niech przyjdzie! — prosiła.
Przyszedł chłopak i Brück go uścisnął jak syna, a dziewczyna uśmiechnęła się smutnie, jakby mówiła: „Widzisz, jakam ja biedna... pożałuj mnie!“
Dała mu zaraz relikwiarzyk złoty i rzekła:
— To z krzyża pańskiego Patrona. Dostałam w Rzymie dla pana. Proszę nosić!
Nie dała mu dziękować i pytała żywo:
— A pan tyle przeżył! Niema babki i siostry! Biedny pan! Lżej umierać, niż grzebać! Niech się pan przede mną poskarży!
— Dziękuję pani. Bóg mi je zabrał. Teraz o nie spokojny jestem, że im lepiej, niż tutaj.
— Ma pan małego siostrzeńca na pociechę.
— Już nie mam. Onegdaj go ojciec zabrał!
— Przecie pan pisał do ojca, że go siostra oddała panu za zgodą męża.
— Tak było. Zgodził się w godzinie jej skonania i pół roku wolę szanował. Teraz się rozmyślił, odebrał mi go przez sąd, siłą! Poszedłem do niego, błagałem. Powiedział, że syn do niego należy i że ja żadnego prawa nie mam!
— Olekszyc podobno żeni się z Tony! — wtrącił Brück. — To się dopiero dobrze dobiorą!
— Dziecka mi bardzo, bardzo szkoda! — szepnął Dyzma. — Dopókim go miał, myślałem, żem tu komu jeszcze potrzebny, a teraz czuję się bezużytecznym fantem na świecie.
— To znowu fałsz! — zaprzeczył Brück. — Jesteś potrzebny mnie i fabryce. Czy ci nie przyjemnie, że cię wszyscy kochają, ludzie, których twa pozycja powinna kłuć w oczy!
— Oni mnie nie kochają, panie. Jedni się boją, inni unikają, a wszyscy drwią, gdym nieobecny. Może mają słuszność. Jam się wychował na prostego wyrobnika, a pan mnie uczynił zwierzchnikiem, Nie umiem rządzić, czuję swą nieudolność. Panowanie nie na moje barki; jabym chętnie chciał być ostatnim...
— Zardzewiałeś w tej głuszy. Gdy sprzedam Lipowiec, zabiorę cię z sobą do Berlina. Opędzisz smutne wspomnienia, nauczysz się żyć dla siebie. W tutejszem powietrzu zmarnujesz się ze szczętem.
— I mnie ojciec zabierze z sobą! — uśmiechnęła się Hertha. — Tylko ja do Berlina nie chcę. Pojedźcie ze mną do Włoch! Będę wam ciceronem.
Zwróciła się do Dyzmy.
— Zawiozę pana do Assyżu.
— Pani tam była? — spytał z zajęciem.
— Byłam! — odparła filuternie.
— W tajemnicy przedemną, bo oto zaledwie się o tem dowiaduję! — rzekł Brück. — Co u licha może być ciekawego w takich dziurach!
— Żadnych fabryk! — rzekła złośliwie.
— Nie dogaduj mi fabrykami! Ale tam pewnie niema nawet porządnej galerji obrazów.
— Są freski Giotta! — szepnęła zamyślona.
Dyzma tysiąc pytań miał na ustach, ale nie śmiał powiedzieć.
— Powiedz mi! — zagadnął nagle Brück. — Czy magazynier nie kradnie?
— Nie, panie.
— Ale kradł! Poco się płonisz, jak dziewczyna? Wiem, żeś go złapał na gorącym uczynku.
— Odtąd jest bez zarzutu, więc nie chciałem pana napróżno drażnić.
— Dyrektor gra w karty po całych nocach.
— Ale wszystko jest w porządku.
— Tak, dzięki tobie, ale po sprawiedliwości należy połowę ich rozpędzić. Nie zrobię tego, ale chcę, żebyś wiedział, co myślę. Pensja twoja zalega. Jak się obchodzisz bez grosza?
— Niewielkie mam potrzeby i zbieram na dług.
— Co? Masz długi?
— Wielkie. Winienem Olekszycowi za Franka tysiące.
— A masz-że przynajmniej z tego Franka pociechę?
— Nie wiem, gdzie się obraca. Nie odpowiada na moje listy.
— A wiesz co, że sławne masz owoce z twej cnoty, poświęcenia i pobożności! Pochowałeś babkę i siostrę, odebrali ci dziecko, brat się ciebie wyrzekł, ludzie cię ośmieszyli, Olekszyc wpakował do więzienia, każdy cię skrzywdził i wyzyskał, a z pracy masz długi. To się nazywa świetny rezultat! Tfu! Ja, gdyby mi się tak wiodło z cnotą, porzuciłbym ją na rozstajnych drogach. Bo czy ty chociaż wiesz, za co pokutujesz?
— Ja nie pokutuję, panie, ja zarabiam. Jam nie prosił, by nie być skrzywdzonym; jam prosił, by nie krzywdzić. Mam wiarę, że kogom stracił — odzyszczę, com winien — zapłacę, służby swojej nie zmienię, ani porzucę. Bywa mi bardzo smutno i ciężko, ale mi nigdy nie straszno o przyszłość.
— Ileż winieneś Olekszycowi?
— On rachuje sześć tysięcy.
— Miłosierne nieba! To absurd! Rozbój!
— Powoli zapłacę — rzekł spokojnie Dyzma.
— Zapłać-że zaraz jutro, bo on ci będzie liczył równie bajeczne procenta. Nie, chłopcze, widzę, żeś naprawdę warjat.
— To i co. panie?... A jednakże choć pieniędzy nie cierpię, anim się o nie starał, nie bywałem nigdy bez ratunku. Młodym — odsłużę panu, skoro mi pan wierzy.
— Naturalnie, że wierzę. Myślę nawet, że będziesz jeszcze magnatem.
— Ojcze — przerwała Hertha — nie mówcie wciąż o pieniądzach, bo mnie głowa od tego boli. Lekarstwa i złoto, to dwaj moi prześladowcy.
— Już milczę i pójdę sobie precz. Gadajcie sobie o sztukach pięknych!
Ucałował córkę w czoło i odszedł do biura. Nie rozumiała, że ojciec myślał i mówił o pieniądzach, żeby nie myśleć o jej stracie. Gdy pozostali sami, dziewczyna spojrzała na Dyzmę i rzekła:
— Czy pan wie, że ja bardzo krótko już tu bawię, bardzo krótko, może dni...?
Podniósł na nią oczy, rozszerzone trwogą i żalem.
— Trzeba umierać! — dodała z żałosną skargą.
— Nie, nie! — wyrwało mu się z ust.
— Pędzie panu żal mnie. Spodziewałam się tego. I mnie się tak nie chce umierać! Chociaż panu zawdzięczam, że już się śmierci nie boję.
— Mnie? — zdziwił się.
— Tak. Pamięta pan naszą rozmowę w tym gaju przed kilku laty. Dusza moja spokojna i zdrowa i panu to zawdzięczam. Czem się panu za to szczęście odpłacę?
Dyzma zapatrzył się w nią, jak w tęczę. Bez dźwięku poruszał ustami.
— Co pan mówi? — spytała.
— Bogu dziękuję! — odparł wzruszony.
— Wiedziałem, że to pana ucieszy. Teraz, gdy odejdę, będzie się pan modlił za mnie.
— Nie. Pani za mnie, żebym prędzej tutejszego bytu dokonał.
Obojgu żal zaćmił oczy i serce. Na chwilę jednocześnie pomyśleli o tym bycie, o latach, które niczem są dla wieczności, a tak długie w rozstaniu, w czekaniu, i stali się ludźmi młodymi, pełnymi marzeń i pragnień doczesnych.
Schylili nisko głowy, i nie powiedzieli słowa, nie zmącili swego porozumienia żadnym wyrazem i w tem milczeniu czuli swe dusze smutne, jak się skarżyły Bogu. Bez łkania i wybuchu płakali, ostatni bunt przebywając, ona o życie, on o śmierć — nie chcieli się rozstawać.
Służący z kantoru wezwał Dyzmę do Brücka; jednocześnie doktór przyszedł do Herthy.
Spojrzeli na siebie — i odszedł do życia, rozumiejąc, że raz ostatni zrywa mu Bóg ogniwo doczesne i że przy ziemi nic go już nie trzyma.
Potem dni kilka nie widział Herthy. Była słabszą, ojciec u niej przesiadywał, złowroga cisza wisiała nad domem. Wreszcie pewnego ranka Brück wyszedł do kantoru, gdzie Kryszpin go zastępował, i nie widząc nic i nikogo, zbliżył się wprost do niego.
— Prosiła, żebyś jej sprowadził księdza! — rzekł głucho.
Dyzma powstał, oczyma prosił o wieści.
— Źle! — rzekł Brück. — Co chwila słabsza, ale przytomna i pogodna. Śpiesz się!
Ksiądz przybył niebawem. Zamiast zakrystjana towarzyszył mu Dyzma z dzwonkiem. Stary Brück przyklęknął z uszanowaniem. Płakali wszyscy obecni.
Po Komunji chora ucałowała dłoń księdza i ojca, potem skinęła na Dyzmę.
— Dziękuję panu raz jeszcze i żegnam. Nie chcę, byś pan był, gdy będę konała. Proszę mnie zawsze żywą wspominać!
Podała mu obie ręce, zimne, jak marmur.
— Niech pan ojca w smutkach nie odstąpi! Powiedziałam mu wszystko. I jeszcze jedno. Niech mnie pan do grobu zaniesie...
Głos jej się załamał, głowa opadła na poręcz fotelu. Leciuchno uścisnęła jego dłoń.
Doktór zbliżył się do niej z jakąś miksturą i Dyzma jak automat wyszedł z pokoju. Nie pamiętał, co się z nim dzieje. Znalazł się na drodze i szedł nią; niby gwóźdź i miał myśl w głowie, że to droga do śmierci. Szedł coraz prędzej, wreszcie biegł, aż wyczerpany upadł gdzieś w zbożu kwitnącem i leżał, ze wszelkiego czucia wyzuty, długie godziny.
Wieczorem wrócił do domu. Nie miał siły pytać o wieści, ale z twarzy ludzi poznał, że nic nowego nie zaszło. Do żadnej pracy nie czuł się zdolnym, usiadł poza fabryką nad wodą i bezmyślnie w nurt się wpatrywał.
Noc była księżycowa, bardzo ciepła i cicha. Fabryka huczała, jak zwykle; przy magazynach czerniały dwie berlinki Ablowej, jak wielkie, nieruchome żółwie.
Nagle usłyszał Dyzma wołanie, poznał głos Teofili. Szła wybrzeżem, rozglądała się i wołała go. Machinalnie wstał i ruszył ku niej. Spostrzegła go i poczęła biec.
— Panie, nieszczęście! — zawołała zdyszana.
— Dziecko chore? — spytał apatycznie, jak człowiek, który najgorszego oczekuje.
— Nie, ale tam w Holendrach tamę na łąkach burzą nocami.
Oprzytomniał.
— Rzekę od nas zwracają!
— Skąd pan wie?... Tak jest.
Spojrzał na olbrzymie gmachy, na mieszkania fabryczne i zamruczał:
— Tysiąc ludzi jutro będzie bez chleba!
— Olekszyc żeni się z Brückową. Poprzysiągł, że ją do Lipowca napowrót wprowadzi. To on doradził takie gałgaństwo. A nie znajdzie się to u Boga kary na takiego szatana? Co teraz będzie? Co będzie?
— Niech berlinki cofają do miasteczka na wszelki wypadek. Dobro ludzkie zawsze złuda. Biedny, kto tylko to ma. Każ pani cofać berlinki, ja pojadę do tamy.
Ruszył do stajen i po chwili tętent wierzchowca rozległ się na drodze. Pamiętał dobrze to miejsce fatalne. Przedarł się przez las i stanął nad rzeka.
Księżyc był w pełni, dostrzegł więc wyraźnie kilku ludzi na przeciwnym brzegu, rujnujących w milczeniu pale i faszynę.
— He, wy tam! Co robicie? — krzyknął.
Ludzie, jak widma, poginęli w łozach. Ale już Dyzma poznał wśród nich Olekszyca i wołał dalej:
— Zaprzestańcie roboty, bo jeśli sumienia nie macie, przed sąd ludzki was pozwę. Widziałem was i znam!
Jeszcze mówił, gdy za rzeką strzał padł. Koń jego rzucił się w bok; cały nabój grubego śrutu wpadł w gąszcz, kilka ziarn uwięzło mu w twarzy.
— Bogu dziękuj, żeś chybił, ale ci teraz nie daruję!
Zawrócił i cwałem pobiegł do miasteczka. Rozbudził urzędnika policyjnego i opowiedział, co go sprowadza. Twarz miał zakrwawioną, ale odmówił opatrunku; prosił o rychły zjazd nad rzekę.
Ruszyli wreszcie, ale upłynęło już godzin kilka. Różowy świt barwił niebo; pędzili, co koń wyskoczy. Zdaleka huk i wrzenie słychać było. Dopadli brzegu.
Było już zapóźno. Ludzi żadnych nie ujrzeli, ale cała rzeka z szaloną gwałtownością waliła między pale tamy, rwała je, niosła, parła się, wyjąc z triumfem, w tę bramę, w którą tyle lat daremnie szturmowała.
— Przepadło! — stęknął Dyzma.
— Stamtąd strzelano do pana? — spytał urzędnik.
— Tak. Około tego krzaku nabój się rozsypał.
Schylił się i podniósł z ziemi osmalony papier.
— Daj-no pan, to przybitka naboju! — zawołał policjant, rozwijając ostrożnie. — Aha, toć i swój adres sprawca panu przysłał.
Była to oczywiście koperta, raczej strzępek, na którym stało: „Wielmożny St. Olekszyc“
— No, ruszajmy do Holendrów!
Pojechali wprost do domu dyrektora. Służący zatrzymał ich w progu, oznajmiając, że pan śpi.
— Czemuż to? — spytał urzędnik.
— Bo późno wrócił z polowania na kaczki.
— A przyniósł co?
— Ani jednej.
— Zbudź-że go, bo mi się śpieszy!
Dość długo czekali w korytarzu, wreszcie Olekszyc się ukazał.
— Co ci jest? — krzyknął, spojrzawszy na Dyzmę.
— Ty wiesz co? — mruknął tamten.
— Pozwoli pan na chwilę rozmowy!... — przerwał urzędnik. — Dzisiejszej nocy zerwano tamę na rzece i postrzelono pana Kryszpina, który temu chciał przeszkodzić. Jesteś pan podejrzany o jedno i drugie. Pan Kryszpin poznał pana.
— Gdzie? Kiedy? Jaka tama? Ja spałem, jak zabity, od wieczora dotychczas!
— Służący nam mówił przed chwilą, że pan późno wrócił z polowania na kaczki.
— Ja? To było wczoraj? Prawda, chodziłem nad rzekę ze strzelbą, alem nie strzelał nawet.
— Proszę mi swą broń pokazać!
Służący na skinienie Olekszyca przyniósł dubeltówkę nabitą.
Urzędnik naboje wykręcił, obejrzał przybitki. Wszystkie były z papieru, na widok ostatniej złośliwie się uśmiechnął, rozłożył ją, wygładził, i wyjąwszy z kieszeni tę, którą znalazł w lesie, złożył razem. Teraz koperta i napis były w całości.
Olekszyc trochę pobladł, obejrzał się w prawo i lewo.
— Aresztuję pana. Proszę iść za mną! — rzekł urzędnik.
— Zaraz, wezmę kapelusz! — mruknął pan dyrektor, cofając się do swego mieszkania.
W tej chwili we drzwiach kurytarza ukazał się Rudolf, zwabiony zbiegowiskiem, które się już uformowało przed domem.
— Co się tu dzieje? Do roboty gapie! — wołał.
Ujrzał zakrwawionego Dyzmę, urzędnika i zdumiał.
— Co to? — zagadnął.
— Zabieram panu dyrektora i myślę, że bezpowrotnie.
— Zaco?
— Będzie to dla pana szczęściem, jeśli naprawdę pan nic nie wie.
— Postrzelali się? — badał dalej Rudolf, wskazując Dyzmę.
— Nie, tylko pan Olekszyc strzelał. Ale, gdzież on? Był już czas wziąć kapelusz!
Zajrzał do mieszkania, a nie słysząc żadnego ruchu, poszedł dalej. Ale Olekszyca nigdzie nie było. Okno tylko było otwarte i szuflady biura pootwierane. Ptaszek uleciał.
Urzędnik wyskoczył na kurytarz, potem wsiadł na bryczkę.
— Do gminy! — krzyknął woźnicy.
— Uciekł! — mruknął Rudolf. — Ano, to snać nie miał już wykrętów.
Za urzędnikiem wyszedł Dyzma. Ludzie mu opowiedzieli, że Olekszyc pobiegł do stajni, konia porwał i popędził w stronę stacji kolejowej. Nie było co robić. Fakt ten sam przez się zelektryzuje policję.
Wsiadł więc i on też na koń i ruszył z powrotem. Złemu nie przeszkodził, ale obowiązek wypełnił. Co się tam teraz dzieje?
Zdaleka już uderzyło go milczenie machin. Zamarły tedy. Wokoło fabryk tylko ludzie się roili, snując się jak mrówki bezradne, i wszyscy szli ku rzece.
Dopadł zabudowań, powitano go krzykiem:
— Rzeki niema! Stoją motory!
— Mogą sobie nawet usiąść! — roześmiał się Miciński młody, którego każda klęska zwierzchników wprawiała w dobry humor.
— Gdzie dyrektor?
— Pojechał w górę rzeki.
— Pan Brück uwiadomiony?
— Chodzili tam, ale się nie pokazał. Panna wtedy konała.
— Umarła?
— Dotychczas pewnie już. Idźcie wy tam i pytajcie, co robić!
Zsiadł z konia i poszedł, ale mu czarno było w oczach, cała energja opadła.
— Poco? — mruknął, wracając. — Niech idzie ktoś trzeźwy. Ja mu nie potrafię mówić o finansowej klęsce.
Skierował się ku swemu mieszkaniu, ale po drodze zatoczył się i upadł omdlały. Teraz dopiero poczuł, że jest ranny i wyczerpany ostatecznie.
A Hertha już nie żyła. Zasnęła z uśmiechem i położono ją wśród kwiatów — do kwiatu zerwanego podobną.
Brück siedział nad nią, bez żadnych gwałtownych bólu objawów. Wpatrywał się w twarz pogodną i był jak człowiek, pozostały na zgliszczach.
Dopiero wieczorem uderzyła go niezwykła, wielka cisza. Obejrzał się. było pełno łudzi modlących się, robotników odświętnie odzianych. Ujrzał tuż za sobą dyrektora.
— Zatrzymaliście fabrykę? — spytał, rad, że jega ból uszanowano.
— Musieliśmy, bo wody niema.
— Jakto?
— Rzekę nam zwrócono w bok. Runęła cała łąkami, o pół wiorsty za fabryką. Pozostało tylko nieco mułu na dnie.
— Gdzie Kryszpin?
— Ranny leży. W nocy, gdy im w robocie przeszkadzał, postrzelili go. Podobno Olekszyc...
— Ciężko ranny?
— Nie. W twarz śrutem dostał, ale gorączkę ma.
Brück wstał i wyszedł, nie okazując żadnego wrażenia. Poszedł nad rzekę, popatrzał apatycznie na koła wiszące nad wodą, na nieruchome transmisje, na mury głuche i odszedł. Skierował się do mieszkania Dyzmy. Po drodze odzyskał przytomność, wyprostował się. i rzekł zwykłym tonem:
— Ano, zastąpimy wodę parą. Ludzi zajmiesz pan przygotowawczemu robotami, a sam pojedziesz po machiny. Dobrze! Będzie praca!
Wszedł do pokoju Dyzmy.
Teofila z dzieckiem już tam była, doglądając chorego, którego doktór już opatrzył i wydobył śrut z twarzy.
Brück popatrzał na niego i spytał, czy przytomny.
— Nie bardzo — odparła kobieta smutno. — Zrywa się ciągle, żeby panienkę nieść do mogiły. Woła,
że jej to obiecał. Rana głupstwo. Co innego go boli! Teraz trochę zasnął.
Stary pochylił się nad nim.
— Biedaku! — szepnął. — Dwuch nas osierociało dzisiaj. Nie rozstaniemy się nigdy!
W oczach zakręciły mu się łzy, więc się odwrócił i wyszedł prędko.
W Holendrach zniknięcie Olekszyca sprawiło panikę. W kantorze o tem tylko mówiono. Balcer i Miciński odchodzili od zmysłów, gdyż niedawno wyłudził u nich pożyczkę kapitalików, zdobytych długą pracą.
Skin dowodził, że rachunki zakupów, które załatwiał, były fałszywe, majstrowie się przyznali, że opłacali mu się, ponieważ wciąż groził wydaleniem. Posypały się zeznania, skargi, reklamację — oburzenie wrzało także przeciw Rudolfowi.
— W Lipowcu tego Kryszpin pewnie nie zrobił! — zauważył ktoś w tłumie.
— Oho, Kryszpin! — podniosło się zaraz dziesięć głosów tonem dumy. — Kryszpin dałby duszę za ostatniego palacza.
— Może wróci do nas teraz, gdy Lipowiec caput!
— Dałby Bóg!
— Oj, ludzie! — ozwał się stary Skin. — A dawneż to czasy, gdyście plwali na niego?
— Kto plwał? Ja nie!... Ja nie!... Ja nie!...
Winny, jak zwykle, był nieobecny.
— Plwał ten, kto mu nie wierzył w zarządzie oberżą i sklepem. Olekszyc był zaufańszy, aha, prawda!
— Tyś sam nie wierzył — burknął Balcer zawstydzony.
Od słowa do słowa, sprzeczka się skończyła obelgami i zerwaniem przyjaznych stosunków.
Rudolf, wracając na obiad, uśmiechał się złośliwie na myśl, jak tą wiadomością siostrze dokuczy, ale z twarzy poznał, że już wie o wszystkiem.
— Twój Olekszyc tęgo gdzieś zmyka. Trudno go będzie napędzić! — rzekł ironicznie.
— Byle ciebie to drogo nie kosztowało! — mruknęła.
— Mnie?
— Ano, bardzo podejrzane, żeś był w zmowie co do rzeki.
— Ja wcale nie chciałem nabyć Lipowca. Niech ten się lęka, kto był z nim w kompanji.
— Cóż to? O mnie myślisz, jak widzę!
— To jasne. Ty byłaś głową, on narzędziem. Masz pech do zamążpójścia, moja droga!
— Nie mamy sobie pod tym względem nic do zazdrości! — odcięła się natychmiast.
Rudolf nic na to nie odparł, ale spojrzał na nią z bezmierną nienawiścią.
— W każdym razie urządził ci przysługę — mówiła dalej. — Lipowiec już martwy i Hertha umarła. Możesz teraz za bezcen dostać las, jeśli nie chcesz całości. Brück go pewnie trzymać nie będzie.
— Gdybym ja znał testament Fusta. Za trzy lata może się wszystko zmienić.
— Olekszyc przysięgał, że Fust legował Elżuni, a on mógł się dowiedzieć. Dlatego puścił w świat młodszego jej brata, bo go już nie cenił.
Rudolf się zamyślił i pożałował Olekszyca. Jednakże strata takiego człoweka znaczyła wiele, a za ruinę Lipowca należała mu się wdzięczność. Kwestja opału była rozwiązana.
— Ciekawym, czy zdoła umknąć? — rzekł.
— Olekszyc! Niezawodnie! — potwierdziła Tony. — Zresztą, nie namyślił się. Że postrzelił Kryszpina, to nic strasznego. Czy mało się trafia nieszczęśliwych wypadków? Poco zmykał? Sprawaby się zatarła. Kryszpin samby go obronił z wielkiej religijności. Źle się stało.
— Tak! — rzekł Rudolf, zupełnie przekonany.
Pomimo antypatji, jaką czuł do siostry, wierzył w jej rozum i trafny sąd. Powoli zagarniała go pod swoją władzę i wpływ. Nim skończył jeść obiad, był już po stronie Olekszyca i rozmyślał, aby go odzyskać. Co prawda, szkoda, że się nie ożenił z Tony... Rudolf pozbyłby się z domu siostry, a miałby w Lipowcu doradcę w krzywych sprawach, a narzędzie zawsze do kupienia w interesach, gdzie sam nie miał ochoty ryzykować opinji firmy. Szkoda Olekszyca! Nie było mu zastępcy!
Potem poczuł myśleć nad nabyciem lasów lipowieckich. Interes naglił, a zarazem nie czas było traktować go przy zwłokach Herthy. Należało jednak złożyć wizytę Brückowi i być na pogrzebie.
Na trzeci dzień zatem Rudolf pojechał tam. Zastał podwórze natłoczone ludźmi, pełno świec, wieńców, kwiatów. Rozstąpili się przed nim fabrykanci, wszedł do domu. Zdumiał na widok księdza i zatrzymał się u proga. Ponuro śpiew żałobny się rozlegał. Trumienka, atłasem wysłana, stała obok katafalku; przy zwłokach klęczeli Brück i Kryszpin.
Ksiądz trumnę poświęcił, wtedy Brück wstał i skinął na Dyzmę.
Unieśli Herthę w ramionach i ułożyli na tej ostatniej pościeli. Przykryto wieko.
Kryszpin, na znak księdza, skinął na trzech najbliższych fabrykantów. Dźwignęli trumnę na barki i ruszyli za księdzem i krzyżem. Za nimi tłum ruszył, wyciągnął się na drodze w długi sznur, ponad którym trumna, zda się, płynęła. Płomienie świec ledwie były widoczne w słonecznem popołudniu i tak ciągnęli zwolna do miasteczka, a śpiew żałobny ich prowadził.
Rudolf machinalnie zbliżył się do Brücka, powitał go w milczeniu i szedł tuż za trumną. Ludzie niosący zmieniali się co czas jakiś, tylko Dyzma szedł wytrwale, i złota jego głowa przytulała się do trumny, którą obejmował ramieniem.
Tak samo przed półrokicm odniósł Elżunię do grobu. Ramiona jego i barki znały ten ciężar, a skroń zbolałą chłodził metal. Nie czuł zmęczenia; szedłby tak i szedł na skraj ziemi, aż do śmierci, i zdziwił się, gdy ludzie stanęli.
Grób czekał na Herthę; jeszcze chwila, a trumna w nim znikła i zadudniły grudki ziemi. Ostatni „Anioł Pański“ ksiądz zaintonował.
Murarze poczęli kryptę zasklepiać. Pod masą wieńców nie było widać już trumny, potem i te kwiaty znikły pod cegłami, a gdy Dyzma się obejrzał, byli tylko z Brückiem nad mogiłą. Stary wyciągnął do niego obie ręce, objął za szyję i do piersi przygarnął.
— Nie spocznę przy niej! — rzekł głucho. — Mówiła mi, żeś ty ją tu doproAwadził i że szczęśliwa, więc dziękuję ci. Chodźmy, ona już nie nasza!
— Wszystko dopiero tu się zaczyna! — rzekł Dyzma. spoglądając ku mogile babki i Elżuni.
— Ulm był na pogrzebie! — ozwał się Brück, gdy już jechali do Lipowca. — Zapewne chciał zobaczyć moją ruinę. Jest przekonany, żem zginął, a my za miesiąc puścimy fabrykę.
— Będzie pan dalej trzymał Lipowiec?
— Naturalnie. Chociażby dlatego, żeby im pokazać, że mi ich koncept z rzeką niestraszny. A zresztą jam nigdy w kryzysie interesu nie odstąpił. To mój honor, i jak widzisz, źle na tem nie wychodzę. Nie mam już obowiązków, a że moi spadkobiercy po bracie wezmą o kilkakroć mniej, mimo to wezmą więcej, niż się spodziewali. Holendry nie wskórają nic ze mną. Zostanie wszystko, jak przedtem, tylko papiernię musimy przenieść nad rzekę. No, ale teraz niech kupują węgiel kamienny, bo ja sam spalę las, jak Olekszyc ci prorokował, tylko on tem cieszyć się nie będzie. A żebyś wiedział, jak ta awantura w porę przyszła!... Gdyby spokój, możebym zmysły stracił. Teraz będę w pracy szalonej i ciebie do zajęcia zmuszę.
I dotrzymał obietnicy. Spędzali dni i pół nocy w ciągłej, gorączkowej czynności. Robota pod tysiącem rąk szła prędko. Gdy Rudolf, przeczekawszy tydzień od pogrzebu, przyjechał traktować o nabycie Lipowca lub chociażby lasów, ujrzał opał już zwieziony dla kotłów i zrozumiał, że wspominać nawet o interesie nie wypada. Powrócił do domu wściekły, zwymyślał o byle co swych oficjalistów w kantorze, a całą złość wyrzucił przed siostrą.
— Udało się wam, istotnie! Brück, jakby nic, stawia kotły i opału teraz pewnie nie ustąpi. Wymyśliliście mądrze. Kryszpina traktuje jak wspólnika, a mnie tymczasem wręczono dzisiaj wezwanie do sądu w sprawie tego gałgana. Utrapione życie! Węgiel pożre cały dochód. To zawsze tak, gdy się baby wdaję, w nieswoje rzeczy.
Tony bardzo sposępniała. Tym razem nic nie znalazła na pociechę i swoją obronę; zlękła się też sądu i śledztwa.
— Przeklęty Kryszpin! — zamruczała. — To on tej całej biedy narobił! A ludzie, co byli z Olekszycem? Którzy to?
— Skąd ja wiedzieć mogę? Projekt był wasz. Pilnujcie, żeby milczeli! Ja tylem wygrał, że mi rzeka popsuła łąki na kilkaset rubli rocznie! A żebyż tego gałgana złowili!
Nie złowili go jednak. Nie pomogły listy gończe i pościg policji. Olekszyc przepadł bez wieści, nie odkryto jego wspólników.
Sprawa upadła i powoli coraz mniej o niej gadali ludzie. Gadano za to wiele o Lipowcu, gdzie Kryszpin stale administrował, mówili z pochwałą jedni, z drwinami drudzy, a wszyscy z zawiścią.
Marzenia swoje Dyzma mógł teraz w czyn wprowadzić; Briück mu na wszystko pozwalał. Mieli fabrykanci lipowieccy kaplice wszystkich wyznań, szkołę niedzielną, kasę oszczędności, tani kredyt w kasie. Mieli czytelnię, własny sklep i salę do zabaw. Mieli kalecy i niedołężni przytułek przy szpitalu; była ochrona dla drobnej dziatwy na czas, gdy rodzice pracowali w warsztatach.
Gdy Brück przyjeżdżał z za granicy, Dyzma przedewszystkiem zdawał mu sprawę z interesów fabrycznych, oprowadzał po warsztatach, a potem z radosnym uśmiechem zapraszał „do siebie“, wiódł go wszędzie tam i rozpromieniony opowiadał, jak idzie to dzieło, a wreszcie do rąk mu się chylił, dziękując, jak za własne szczęście.
— Nie dziękuj! Gdybym ci nie pozwolił tych wszystkich mrzonek spełniać, uciekłbyś do klasztoru lub na pustynię. Dogadzam ci, by ciebie nie stracić. Uważasz jednak: w Holendrach nie wierzyli ci i usunęli, boś był im równym; tutejsi muszą spełniać twą wolę i dlatego się nie buntują. Służyć skutecznie ludziom możesz, tylko nad nimi panując. Cóż, jakże ci na duchu?
— Dobrze? — Dobrze, dzięki panu. Na żadne myślenie czasu niema, na żadne bunty. Cicho we mnie bywa wieczorem po pracy i lekko. Roboty bardzo wiele, dzięki Bogu, a w niedzielę idę w gościnę na cmentarz.
I uśmiechał się, to mówiąc, a wewnętrzna pogoda duszy biła mu z oczu, promieniała na czole. Czasami jednakże chodził on i gdzieindziej w gościnę. Jechał do Kolendrów, gdzie za pośrednictwem Skinowej miał znajomości w garderobie pałacowej. Znał godziny, gdy Ulma i Brückowej nie było w domu i wtedy się tam wkradał, by dziecko zobaczyć i uścisnąć.
Czasami parę godzin tam spędził, bo chłopak się chował na łasce służby, nie znając prawie ojca i ciotki. Zapoznał się prędko z wujem, który go całował i pieścił, bawił się, nosił na ręku, uczył mówić i stąpać. Była to dla dziecka uciecha nielada, potem potrzeba duszyczki i serca, te odwiedziny kogoś, co go kochał.
Gdy Dyzma odchodził, malec łzami się zalewał; gdy kaprysił, straszono go, że wuj nie przyjdzie, gdy się potłukł łub oparzył, pocieszano, że po wuja poślą, i wnet się uspokajał.
Wuj ten zajął pierwsze miejsce w jego pamięci, stał się bóstwem. Odwiedziny stawały się częstsze, bo i Dyzmę dziecko pociągało coraz bardziej, wkradało mu się w serce.
Raz piastunka, trzymając go na ręku, rzekła:
— Rudek, gdzie mama?
— O! — wskazał paluszkiem Dyzmę.
— A tato?
— O! — i zawsze ten ruch.
— A wuj?
— O! — i rączkami za szyję go uchwycił, tuląc się, jak małe kocię.
Dyzmie łzami zaszły oczy i zabiło serce. Uścisk tych małych łapek sprawiał mu taką wielką radość, jakby rzeczywiście był ojcem tego dziecka, o które nikt zresztą nie dbał.
Potem coraz częściej tęsknił do niego. Zimą nie można było narażać maleństwa, ale gdy wiosna wróciła, piastunka je wynosiła na spacer, niosła aż do Skinów, gdzie prawie codzień Dyzma w południe przyjeżdżał.
Rudolf już zupełnie o Elżuni i o dziecku zapomniał, gdy Dyzma chłopakowi opowiadał o matce, o Bogu, gdy go zaczynał uczyć myśleć i pojmować. Trwało to całe lato. Dzieciak miał już około trzech lat, chował się zdrowo, szczebiotał roztropnie.
Skinowa przysięgała, że był „jak dwie krople“ do Dyzmy podobny i był nadzwyczaj mądry na siedm lat. Nagle pewnego dnia i ta ostatnia pociecha skończyła się dla Kryszpina.
W stancji u Skinów bawili się we czworo: Skinowa, piastunka i wuj z siostrzeńcem.
Dyzma dziecko na kolanach huśtał i odpowiadał cierpliwie na wszystkie jego „dlaczego“, gdy we drzwiach stanął Rudolf.
Zdziwił się na widok Dyzmy i zrazu dziecka nie poznał, ale zobaczył piastunkę i zrozumiał.
— Co ty tu robisz? — krzyknął na wylękłą dziewczynę.
— Nic! — odparła.
— Kto ci pozwolił po fabryce dziecko obnosić? Marsz do domu i ani nogą poza garderobę!
Ale dzieciak nie chciał odejść od wuja i podniósł hałaśliwy protest.
Rudolf kiwnął głową Dyzmie i zwrócił się do Skinowej, pytając, jakich reparacyj chciała w mieszkaniu, ale krzyk malca głuszył słowa.
— Wynoś go? — fuknął na piastunkę, a potem gniew go ogarnął, wiec chwycił dziecko za ramię i szarpnął.
Chłopak zawrzeszczał tem gorzej i nerwowo do piersi Dyzmy się przytulił. Ten go ramieniem ogarnął, i nie mówiąc słowa, wyszedł z pokoju.
Wieczorem piastunka przybiegła do Lipowca. Wydalono ją ze służby, a zarazem matkę starą i dwoje sierot po starszej siostrze.
Brückowa umieściła dziecko obok swej sypialni; zagrożono nowej służbie karą, jeśli się ośmielą coś podobnego dalej robić. Rudek za kaprysy dostał rózgą od ciotki, jako wstęp do poważnego wychowania.
Dyzma dziewczynie dał zaraz służbę w ochronie, zabrał matkę i dzieci, i wtedy sobie zaprzysiągł, że jednakże dziecka nie opuści.
Przerwały się odwiedziny na czas jakiś, ale on co tydzień bywał n Skinów, czatował tylko na sposobność, by zobaczyć Rudka.
Przynoszono mu wieści z pałacu. Brückowa zajęła się po swojemu wychowaniem. Rózga i kary były w częstem użyciu. Rozmawiała z dzieckiem po niemiecku, nakazywała spokój i milczenie. Ta rola jednak prędko ją znużyła. Pilność zabierała czas, który był poświęcony rządom i rachunkom, krzyk dziecka ją drażnił. Sprowadzono bonę Niemkę, starą, zgryźliwą niewiastę. Przy jej bezustannem gderaniu Rudek osowiał zupełnie.
Każdej niedzieli Dyzma tracił nadzieję i wracał smutniejszy. Wiedział, że nikt za nim się nie ujmie, nikt mu prawa nie przyzna w tej walce o duszę dziecka, że musi znowu ustąpić i pozostać samotnym.
Teofila, której się zwykle zwierzał, pewnego dnia poradziła mu zupełnie serjo, aby dziecko zamienić.
— Słowo daję, oni się nie obejrzą! Albo to te handlarze popatrzą kiedy na nie? Trzymają to, jak pies siano. Możnaby sierotę z ochrony wziąć i podsunąć!
Dyzma pomimo smutku musiał się roześmiać, ale wnet pomyślał, że to przypuszczenie Teofili było prawie prawdą. Nie znali dziecka, nie starali się go poznać, skrzywią naturę, spaczą pojęcia i zmarnują duszyczkę. Westchnął z głębi serca.
— On mnie już pewnie zapomniał! — rzekł.
— Poczekaj pan trochę! — pocieszała Ablowa. — Jeszcze lat parę, a chłopaka w domu nikt nie utrzyma. Zacznie to hasać i swawolić, wtedy pan go znowu do Skinów przyhołubi.
— Może już wtedy mnie nie zechce poznać!
— Niech się pan nie martwi! On do nich nie przystanie.
— A bo mi się tak wszystko łamie w życiu! — szepnął. — Co Bóg zabrał, na to milczę, bo co On robi, to słuszne, ale gdy mi ludzie krzywdzą duszę, którą mi siostra podarowała, zgodzić się nie mogę. Co za sumienie ma Rudolf, że wolę zmarłej gwałci!
— Naco mu sumienie? Coby z niem robił? Taki pan obejdzie się bez tego zbytku. Albo to potrzebne do rachunków, albo zarządu fabryką?
— Ja myślę jeszcze raz z prośbą do niego pójść. Niech mi pozwoli chociaż raz na tydzień dzieciakiem się nacieszyć.
— Wydrwi pana i z niczem odprawi.
— Ale powinienem spróbować — dla Elżuni.
Myśl ta nie odstąpiła go i zaraz nazajutrz zameldował się u Rudolfa. Ułożył sobie w myśli całą mowę, ale gdy próg przestąpił, zapomniał.
— Czem panu mogę służyć? — spytał go Rudolf.
Tony utkwiła w nim swe świdrujące oczy i odbierała resztę śmiałości.
— Chciałbym dziecko zobaczyć! — rzekł prosząco.
— Śpi już! — odpowiedziała Brückowa krótko.
— To może jutro, czasami, choćby chwilowo!
— Nie, muszę odmówić! — odparł Rudolf. — Niedobrze dla dziecka, gdy jest pod różnemi wpływami. To bałamuci i utrudnia kierunek.
— Ależ ja go niczego złego uczyć nie będę!
— Pojęcia o złem i dobrem bywają bardzo różne. Chcę wychować syna wedle swych poglądów i zasad. Pokątne odwiedziny pana zrobiły już dość złego.
Dyzma nie zdołał, więcej prosić. Zmrożony, boleśnie dotknięty, wstał, by odejść, gdy Rudolf się znowu ozwał:
— Więc stanowczo Lipowiec nie da mi opału?
— Musimy szczędzić lasy na swoje potrzeby.
— To jest frazes. W istocie, umyślnie mi dokuczacie. Kto żąda przysługi, powinien na nią zarobić. Gdybyś pan zechciał, miałbym drwa.
— Gdybym zechciał, mógłbym oddać wszystko swoje. Ale drew, mnie przeznaczonych, za małoby było na ogrzanie jednego kotła.
Rudolf poczerwieniał.
— Nie proponuję też panu ustąpienia swych drew, ani m alwersacji z cudzem dobrem. Mówię, że interes przyszedłby do skutku, gdyby go pan dobrze Brückowi przedstawił.
— Nie mogę tego uczynić, bo mam wbrew przeciwne pojęcie.
— Oto właśnie. Nie mamy z sobą nic wspólnego i nie życzę, by dziecko było do pana podobne.
— Da Bóg, dopilnuje go Anioł Stróż i matka z tamtego świata. Zegnam pana!
Ukłonił się i wyszedł. Był oburzony nie tem, że mu proponowano oszustwo, ale tem, że Rudolf nauczy dziecko, że czyn podobny jest dozwolony.
I od tego dnia utracił ostatnią nadzieję odzyskania duszyczki Rudka.




XI.

Już ludzie o testamencie Fusta zapomnieli, gdy nadszedł czas jego odczytania. Rudolf z Brückową na tydzień przedtem pojechali do rejenta. Pokazał im wielką kopertę, na której ręką nieboszczyka stało napisane: „Ostatnia moja wola, którą rejent Bełkocki odczyta w lat pięć po mojej śmierci, w Holendrach, wobec zgromadzonych starszych oficjalistów fabrycznych i moich pasierbów: Rudolfa i Antoniny Ulm“
— Może nam pan odczytać pierwej? — spytał Rudolf.
— To nie jest wyrażone! — odparł rejent spokojnie.
— A pocóż ta hałastra ma być wtajemniczoną w nasze rodzinne sprawy i rachunki? — zawołała Tony.
— A to się, szanowna pani, pokaże w czytaniu. Cierpliwości! Wszystkiego się dowiemy.
— Pan już dawno wie.
— Ja jestem jak ten papier — nieme narzędzie. Wiedzieć musiałem, aby rozporządzenie było ściśle prawne. To mocny dokument!
Postukał palcem w kopertę i schował ją napowrót do szuflady, dając tem znać, że przemówi za tydzień, nie inaczej.
Rodzeństwo wróciło z niczem do domu. Rozdrażnienie i niepewność końca nie poprawiło im humoru. Kłócili się całą drogę o podział spadku. Usposobienie Rudolfa gorzkniało z dniem każdym. Po nawale pracy suchej i męczącej, znajdował w domu siostrę, która albo się skarżyła na służbę, albo krytykowała jego czynności, albo mówiła o interesach. Resztę czasu zajmowały mu gazety, sprawozdania handlowe i korespondencja.
Interesa zresztą szły świetnie. Holendry miały opinję doskonalą, jego podpis cenił się na złoto, on sam był powagą w przemyśle. Ale to szczęście było kupione taką pracą, takiem natężeniem umysłu, że nawet na zadowolenie czasu nie było, ba! nie było nawet czasu na konieczny dla zdrowia wypoczynek. Zdrowie zaś jego zużywało się szybko, potrzebowało restauracji, ale zwlekał od dnia do dnia, od lata do lata, opanowany żądzą zbierania, rozwijania, tworzenia nowych źródeł dochodu lub nowych oszczędności. Gdy zabierał się do spoczynku, po scenach z siostrą, które go rozstrajały ostatecznie, czasami, chwilowo, miewał uczucie pustki i wielkiego zimna i zmęczenia.
Siedział czas jakiś nieruchomy i miewał wspomnienie Elżuni, jej pieszczot, jej serdecznej troskliwości. Ale to wspomnienie budziło w nim wstyd, żal, złość. Odpychał je, bo zbyt był dumnym, by wyznać winę nawet przed sobą, a po takim namyśle i wspomnieniu, wstawał nazajutrz jeszcze chmurniejszy. Powtórne małżeństwo nie nęciło go. Serce jego zamarło wśród cyfr, nie umiał już czuć. A jednak nie był rad i zadowolony. Rysy jego zesztywniały, wczesne zmarszczki pokryły czoło, na skroniach siwiały włosy; nigdy się teraz nie rozpogadzał, na nikogo przyjaźnie nie spojrzał, nikogo nie lubił.
Dotychczas wierzył, że jest panem w Holendrach; twarz rejenta napełniła go niepokojem, wzbudziła śmiertelną trwogę. Twarz ta i ton zdradzały lekceważenie, obojętność, Rudolf dopiero teraz przypomniał sobie, że rejent oddawna dość niedbale go traktował. Zatem nastąpi katastrofa. Pracował dla kogoś, ustąpi fantazji Fusta. Otrzyma, jak Tony, fundusz matczyny i pójdzie na nowy dorobek, dzieło swe zostawiając pierwszemu lepszemu. Czuł, że tego człowieka zadławiłby własnemi rękoma.
Tydzień trwał wieczność. Wieść przesiąkła niewiadomo jak do fabryki i o tem tylko szeptano.
— Kryszpin weźmie!
— Po prawdzie, to należałoby nam oddać na akcje. Kryszpinowa się zrzekła.
To się wszystkim podobało. Zaczęli Holendry szacować i dzielić. Przytem jeden drugiego usuwał od praw do spadku, wynajdując różne grzechy, wady i braki.
Nakoniec dzień wielki nadszedł. Rano rejent przyjechał, po obiedzie wezwano do pałacu dwudziestu starszych z fabryki. Wprowadzono ich do sali, gdzie rejent już był, popijając spokojnie kawę i przyglądając się im w miarę, jak zajmowali miejsca. Obok niego siedział Rudolf, na nikogo nie patrząc, ponury, i Tony, której świdrujące oczka nie schodziły z koperty, leżącej obok prawnika.
— Czy to już wszyscy?
— Dosyć dla rozniesienia treści tego papieru po całym kraju! — mruknął Ulm.
— Pan Fust tego właśnie chciał. A zatem możemy czynność rozpocząć.
Rozłamał powoli pieczęć i mówił:
— Testament ten napisał pan Fust osobiście na rok przed śmiercią, z własnej woli i namysłu, przy czem byłem świadkiem ja i mój pomocnik. Obaj podpisani. Jest to dokument niezwalony wobec prawa, a jako ostatnia wola szanownego obywatela, godzien uznania. Zawiera zaś co następuje:
„Ja niżej podpisany, Franciszek Fust, właściciel prawy i jedyny zakładów fabrycznych i majątku Holendry, będąc zupełnie zdrów na ciele i umyśle, tą własnością moją rozporządzam:
„A mianowicie, zapisuję na wyłączną własność i władanie majątek i fabrykę synowi siostry mojej, nieżyjącej Anny, Dyzmie Kryszpinowi, na następujących warunkach:
„Zalecam, aby Dyzma Kryszpin jak dotąd wychowywał i kształcił swe młodsze rodzeństwo, a także im, wedle swej woli i zrozumienia, wypłacił część pewną, któraby nie naruszała całości Holendrów.
„Dane przeze mnie Dyzmie Kryszpinowi za życia 50 000 rubli nie powinny być zamieszczone w rachunku; jest to wynagrodzenie za nędzę, którą bez szemrania znosił, za jego dla mnie życzliwość, mimo pogardy i poniewierki i zasób na te lata, które od mojej śmierci minę aż dotąd.
„Polecam następnie Dyzmie Kryszpinowi, aby przy objęciu rachunków, i zarządu, wypłacił pasierbowi memu, Rudolfowi Ulmowi, za wszystkie lata jego pracy po trzy tysiące rubli rocznie, oprócz części jego matki, którą z procentami odbierze, jako też, aby dał pasierbicy mojej, Antoninie Brück, dziesięć tysięcy rubli, jeśli swemu dziecku dała moje imię. W przeciwnym razie kwota ta przeznaczona jest na szpital w Holendrach.
„Polecam nadto Dyzmie Kryszpinowi, aby wypłacił tysiąc rubli każdemu, kto przez te lat pięć grób mój odwiedzał i utrzymywały.
„Chcę, aby ta wola moja odczytana była wobec starszych fabrycznych, którzy widzieli krzywdę, jaką sierotom wyrządziłem, ich podległą pracę i czyny szlachetne.
„Niech ten, kto mnie ile sądził, zna moje zadośćuczynienie i wie, żem był nieszczęśliwy całe życie i zbyt słaby, żeby to powiedzieć, co dzisiaj piszę.
„Daję wam nie pana, ale ojca, który wynagrodzi wam to, com ja opuścił.
„Pisałem w Warszawie w obecności rejenta Bełkockiego, któremu polecam spełnienie i umocnienie tej mojej ostatniej woli.“
W pokoju, gdy rejent czytać przestał, nikt się nie odezwał.
Rudolf bardzo nisko głowę zwiesił i mienił się na twarzy. Tony biała, jak płótno, bliska była omdlenia. Fabrykanci nie śmieli się poruszyć.
Rejent spojrzał po obecnych. Niedostrzeżony ironiczny uśmieszek drgał mu na wargach.
— Gdzie jest Dyzma Kryszpin? — spytał.
Skin powstał, jak ruszony sprężyną.
— Jeśli pan pozwoli, pojadę po niego.
— Owszem. Myślałem, że jest wśród was. Skończyłem swą czynność. Możecie się oddalić.
Złożył starannie dokument, wypił resztę czarnej kawy, zapalił cygaro i wstał.
— Zdaje mi się, że pani słaba — rzekł do Brückowej uprzejmie.
— Niema się czemu dziwić! — odparł Rudolf. — Po takiej obeldze można stracić równowagę. Całe życie byliśmy wyzyskiwani, teraz zbywają nas jak podrzutków. Ciężko jest odrazu, dla czyjegoś kaprysu, stracić pracę tyloletnią, i to, co sumiennie do nas należy.
Wstał i spojrzał ponuro na widoczny przez okno gmach przędzalni.
— Wolałbym, żeby to było zgorzało marnie przed dwudziestu laty. Poszedłbym w świat i dotychczas dorobiłbym się fortuny — nie dla czyich siostrzeńców.
— Hm, głos krwi jest mocny. Z, tem się zawsze trzeba rachować! — mruknął rejent.
— On jeszcze ze mnie drwi! — wybuchnęła Tony. — Zapis na dziecko! Cha, cha! Dobry sobie! I miałam dać jego imię! Co za podstęp, co za krętość! Ja się nie dam! Będę protestowała. To niemożliwe, aby prawo tolerowało podobne bezprawia...
— Prawo pozwala każdemu rozporządzać własnością wedle woli, byle nie wbrew przepisom. Tu wszystko jest legalne, jednego wyrazu sąd nie zburzy. Szkoda kosztu, łaskawa pani! Któż to jest ten szczęśliwy spadkobierca!
— To jest głupiec, chorujący na apostoła! — wybuchnęła Tony. — Fust ich tu sprowadził całe gniazdo, bo marli głodem w Warszawie. Potrafił się wkraść w łaski starego i uknuli razem ten spisek. Nie inaczej, bo gdyby to był głos krwi, Fust zapisałby na ich troje, a nie na jednego. Od pierwszego wejrzenia nie cierpiałam tego błazna, i gdyby brat mnie słuchał, nigdyby do tego nie doszło. Ale mężczyźni mają sobie za ubliżenie słuchać rad kobiety. Gdy Fust umarł, Kryszpin, nie mając interesu w pozostaniu tutaj, dostał posadę w Lipowcu i teraz otumanił podobnież Brücka.
— Dziwna rzecz, że szukał posady, otrzymawszy od pana Pusta 50 000.
— Zapewne je dał Ablowi, z którego żoną bardzo jest zaprzyjaźniony. Abel wziął na siebie śmierć mego męża nawet, chociaż przedtem wcale o żonę nie był zazdrosny. Takie, przysługi drogo się opłacają.
— Aa, to bardzo ciekawe szczegóły! Znam typy dewotów, którzy popełniają wszelkie nadużycia i przestępstwa z zimną krwią, a potem idą do spowiedzi i wracają z lekkiem sercem do dawnych obyczajów. Pan Fust tedy bardzo się pomylił. Ciekawym też, kto weźmie nagrodę za odwiedzanie jego mogiły? Aby uprzedzić przekupstwa i intrygi, niech pan natychmiast wezwie grabarza. Usłyszymy szczerą prawdę.
Rudolf dał lokajowi stosowny rozkaz i wrócił do stołu, przy którym coś notował ołówkiem.
W jakiś czas potem zameldowano grabarza. Rejent do niego wyszedł i spytał uprzejmie:
— Nieboszczyk pan Fust zostawił ci legat, jeśli dobrze grób jego utrzymujesz. Jakże tam jest? Porządnie?
— O i jak! Ani kurzu nawet, a kwiatów pełno. Jeśli pan nie wierzy, to może pan Kryszpin zaświadczyć. Widział mnie często przy robocie i nawet raz mi dał rubla.
— To pan Kryszpin tam bywa?
— Mało nie co miesiąc. Zawsze kwiatów przyniesie i pomodli się. I młodego pana z Lipowca mogiłę on odwiedza, ale tę to ogrodnik lipowiecki utrzymuje w piękności.
— Słyszy pan! — zaśmiała się ironicznie Tony. — On testament znał i nawet na ten drobny legat się połakomił. To panu wyraźnie człowieka maluje!
— Cóż my teraz zrobimy z sobą? — zwróciła się do brata.
— Wyjedziemy! — odparł lakonicznie.
— Ja tego człowieka widzieć nie chcę! Idę się pakować. Meble stanowczo zabiorę, niech się sądzi.
— I wygra, bo pani nie ma do nich prawa — wtrącił rejent flegmatycznie.
Tony wyszła, hałaśliwie rzucając drzwiami, Rudolf stanął w oknie i szukał w głowie zemsty.
— Jednakże — ozwał się Bełkocki po namyśle — możnaby z tym panem wejść w kombinację. Panby go mógł spłacić.
— Czem? — fuknął Rudolf. — Jestem nędzarzem! Te marne parękroć funduszu co znaczą? Jeśli i oddam wszystko, zostanę do końca życia jego wyrobnikiem. A ja przywykłem być mocarzem.
Przeszedł się po salonie i mówił po chwili:
— Zresztą pan sobie wyobrazi pychę tego człowieka, gdy z wyrobnika stanie się panem. Służył mi i byłem dla niego ostry, bo mi ludzi buntował — teraz weźmie odwet. Fabrykanci go niegdyś oplwali i odsądzili od roli trybuna ludu, o której marzy; teraz zechce swe idee przeprowadzać. Jest to fanatyk, ideolog najskrajniejszy, manjak. On będzie się czuł powołanym do reform całego systemu pracy, on zburzy tu porządek, on się zrujnuje, ale jemu próżno trafiać do rozsądku, proponować najlepszy nawet interes, bo on ma głowę pełną mrzonek i bezsensu!
— Bardzo ciekawy typ! Bardzo ciekawa komplikacja! Rad będę go poznać! — mruknął rejent.
Zatarł ręce i pomyślał, że niespodziewany spadek uczyni go hojnym. Ludzie w takich razach na koszta nie żałują.
— Jednakże nie kwapi się! — zauważył, patrząc na zegarek.
— Sądzę, że pan mnie uwolni od obowiązku asystowania jego wizycie? — rzekł Rudolf.
— Naturalnie. Może pan załatwić wszelkie formalności za mojem pośrednictwem. W takich razach to zawsze zręczniej dla obu stron, a plenipotencję pana posiadam.
— A zatem mogę się oddalić. Mam wiele do załatwienia.
Rejent pozostał sam. Wziął się do czytania gazet i doczekał powrotu Skina.
— Wracam od pana Kryszpina! — oznajmił. — Kazał przeprosić, że się zaraz nie stawi, bo zajęty swym obowiązkiem. Wieczorem, po robocie, będzie służył.
— Chyba nie wie, co go czeka?
— Owszem, opowiedziałem wszystko.
— Cóż, ucieszył się?
— Pobladł, jak ściana, i zakrzyknął, że nie chce. Potem się zamyślił, pożegnał mnie i wrócił do zajęcia. Pan Brück jest w domu. Pewnie razem przyjadą, bo on u niego jak syn.
— Ano... i owszem. Znam pana Brücka. Tymczasem przygotuję papiery.
Rejent Bełkocki począł pisać i nikt mu skupienia nie przerywał. Tony zbierała drogocenne sprzęty, obdzierała dom, a Rudolf, zamknięty u siebie, porządkował papiery, lub zamyślony ponuro, patrzał w przyszłość z rozpaczą i upokorzeniem.
Nareszcie nadszedł wieczór. Rejent począł się niepokoić w miarę upływających godzin.
— Naradzają się z Brückiem! — myślał.
Mylił się. Dyzma nie radził się żywych, ale grobów na cmentarzu w miasteczku.
Podano już światło do salonu i rejent rozmyślał o spoczynku, gdy rozległ się turkot na ganku.
Stary drgnął i oczy wlepił we drzwi.
Po chwili wszedł mężczyzna wysoki i szczupły, jasny blondyn, o kędzierzawej, bujnej czuprynie i twarzy bardzo poważnej i pogodnej, którą rozświecały oczy bardzo piękne, o spojrzeniu prostem i dziwnie promiennem. Jakaś łuna szczęśliwości i dobra biła z tych rysów, które, raz ujrzawszy, trzeba było zapamiętać i pokochać.
Skłonił się i rzekł z uśmiechem łagodnym:
— Przepraszam, żem się zaraz na wezwanie pana nie stawił. Jestem Dyzma Kryszpin.
— Bardzo mi przyjemnie. Rejent Bełkocki.
Podali sobie ręce i jurysta aż się sarm zdziwił, jak odrazu poczuł sympatję dla tego człowieka.
— Mam panu do zakomunikowania wolę i rozporządzenie pana Fusta. Zapewne zna pan treść, ale jestem obowiązany odczytać akt.
— Owszem, służę panu!
Usiedli, rejent w cieniu, Dyzma w samem świetle lampy i rozpoczęło się czytanie.
Twarz słuchającego była spokojna, snadź wiedział już wszystko i wiedział, co czynić ma.
Gdy rejent skończył, spojrzał ku niemu i podał dokument.
Dyzma popatrzał na pismo, chwilę pomyślał i nagłe podnosząc oczy z wyrazem niepokoju i prośby, rzekł:
— Czy ja, panie, spadku tego zrzec się nie mogę?
Bełkocki narazie nie zrozumiał.
— To jest, ma się rozumieć, dokument mocny — rzekł, wlepiając w niego oczy.
— Ja wiem, ale przecie ja to dobro ustąpić mogę... za życia... zaraz?
— To jest... naturalnie... pana prawo, ale...
— Więc jabym chciał to uczynić — prędko wtrącił Dyzma.
— Pan chce zrzec się spadku?... Na czyją rzecz?
— Na rzecz pana Ulma, jeśli na moje warunki przystanie!
— To jest... bardzo szczególne... i nie rozumiem pana.
— Pan pozwoli objaśnić. Urodziłem się ubogim i wychowano mnie na pracownika w szarym tłumie. Wcześnie straciłem oboje rodziców, chowała nas troje babka... święta. Teraz z trojga zostałem sam jeden. Siostrę pochowałem, brat dostał pomięszania zmysłów, nic m u już nie trzeba, biedakowi. Więc mogę przecie z czystem sumieniem spadku się pozbyć. Nie prawdaż?
— To jest... nie masz pan z kim się dzielić, ale co do zrzeczenia, to myślę, że pan podejrzywa ze strony pana Ulma możliwość procesu, nie jest pan pewny swej własności i woli pan należność otrzymać w gotówce. Ale to jest mylne pojęcie, dokumentu tego nie obali nikt.
Dyzma się uśmiechnął.
— Ależ ja, panie, ni Holendrów, ni gotówki nie pragnę. Na co mi one? Tyle ciężaru, obowiązków i odpowiedzialności na te kilkanaście lat tutejszego życia! A tobym szalony był i głupi tego pragnąć i to brać! Pomyślałem, że pan Ulm to kocha, w tem zakłada swe szczęście, nie rad się pozbywa, więc może mi za tę cenę ustąpi to, o com go napróżno przedtem błagał: ustąpi mi swego synka, dziecko mej zmarłej siostry, które mi ona powierzyła w chwili skonania. Będę je chował i kochał, i będę je uczył, że mu kiedyś sądzono magnatem być, wielkim i możnym, żeby potrafił po Bożemu ten obowiązek wypełnić, zadania swego dokonać. Mnie wolno się od tego ciężaru uchylić, a jemu już nie będzie wolno. Przygotuję go do tej myśli.
Zapaliły mu się oczy wewnętrznym zapałem i mówił dalej, coraz śmielej:
— Jam na możnych patrzał z pośród szarej masy, mój sąd ćmiła może stronność, ja nauki nie mam, ni tradycji panowania, jabym błądził w rządzie, ale to dziecko da mi Bóg dobrze pokierować, duszę jego wykształcić, umysł przygotować, żeby, gdy stanie do swej pracy, stanął dojrzały i mądry w Bogu. Tego ja pragnę od pana Ulma, a zrzeknę się mych praw z radością!
Rejent oczu z niego nie spuszczał i myślał, że śni.
— I to pana jedyny warunek? — spytał głosem zdumionym.
— Jedyny. Z pieniędzy niech mi wypłaci tylko owe 50.000.
— Pan je przecie już otrzymał.
— Nie. Znalazłem wprawdzie tę kwotę w starej księdze, którą mi pan Fust przed śmiercią podarował, alem je panu Ulmowi zwrócił, nie wiedząc, czy dla mnie były przeznaczone.
— Aa!... I pan Ulm je zatrzymał?
— Tak jest. Oprócz tego wymagam, aby spełniony był legat na szpital i owe tysiąc rubli wypłacone grabarzowi. To wszystko, com postanowił.
— Daruje pan, ale podejrzewam, że pana co do mocy testamentu uprzedzono. Raz jeszcze zaręczam panu, że dokument jest prawomocny, a Holendry pan Fust cenił na miljon. Miech się pan nad tem dobrze zastanowi!
— Cieszy mnie to, bo może pan Ulm tem chętniej spełni mój warunek. Panie — dodał błagalnie — użyjcie nań swego wpływu, przedstawcie moją prośbę życzliwie. Od zdania pana wiele zależy. Ja jutro tu wrócę po ostateczny rezultat... Oby był pomyślny!
— Pan daruje, ale to szaleństwo! Pan tego stokrotnie pożałuje.
— Ja! Fortuny ziemskiej? A tobym szalony dopiero był takiej marności pragnąć!
— A jeśli pan Ulm się nie zgodzi?
Trwoga mignęła na twarzy Dyzmy.
— Bóg mnie tylekroć doświadczał... Może mi tego oszczędzi w Swej łaskawości! — szepnął zgnębiony.
— Więc pan woli pracować dla pana Brücka?
— Pana Brücka nie odstąpię do śmierci. Służyć mu, to mój obowiązek.
— A wie on o postanowieniu pana?
— Nie, ale jest pewny, że mnie nigdy nie straci. Tedym powiedział panu swe życzenie i warunek. Polecam się pańskiej dobroci i życzliwości i żegnam!
Wstał i spojrzał z gorącą prośbą w oczy starego jurysty, który, pomimo swej długoletniej praktyki i spokoju charakteru, zupełnie był z równowagi wytrącony.
— Panie — rzekł — to, co pan czyni, nie ma przykładu. To jest coś monstrualnego, że się tak wyrażę!
— A mnie się to widzi tak prostem! — uśmiechnął się Dyzma. — I zasługi w tem nie mam. Przeciwnie, ja sobie tylko dogadzam...
I z tym uśmiechem i słowem, dziwnem dla praktycznych uszu rejenta, zniknął we drzwiach.
Stary prawnik pozostał zamyślony.
— Co to jest? — myślał. — Tu być musi jakaś ważna, tajemna pobudka do tego szalonego czynu. Jaki on interes w tem ma? Gawęda o dziecku jest fikcją... Gdzie jest prawda? Może mu Brück to zalecił, a uczyni go swym spadkobiercą? Nie: woleliby mieć i to i to! Ciekawa tajemnica! Szczególny człowiek... Wygląda jak sama szczerość, ale to najlepsza maska dla ludzi. Bądź co bądź, Ulm w czepku się rodził!
W tej chwili Tony wpadła do salonu.
— Już wyjechał! Cóż? Kiedyż tu zjeżdża na stałe?
— Ach, szanowna pani, to bardzo szczególna rzecz. On się wcale wnosić nie chce!
— Sprzeda?
— I to nie. On chce zrzec się spadku na pana Rudolfa.
— Co?
— A tak... i ja jestem również zdumiony. Nie spodziewałem się tego po opinji, jaką mi państwo wydali o nim. Jeśli ma w tem interes, to ja go nie rozumiem. On się zrzeka Holendrów za prawo wychowania synka pana Ulma!
— A co! — wykrzyknęła z triumfem Tony. — Jeden Olekszyc go znał, gdy namówił Rudolfa na odebranie mu tego dziecka. Jeden Olekszyc był mądry! Więc zostajemy tutaj. Ach, i ja napróżno zerwałam jedwabne tapety w gabinecie!
— Chciałbym zobaczyć pana Rudolfa.
— Zaraz go tu przyślę. Tyle próżnej zgryzoty ten głupiec mi sprawił. Ale w takim razie chcę raz oddzielić moją część i wiedzieć, co posiadam. Muszę się z Rudolfem stanowczo rozmówić. Dosyć długo mnie krzywdzono.
— Za pozwoleniem, tu o pani mowy niema!
— A więc będzie mowa! — syknęła, wychodząc.
Wpadła do pokoju Rudolfa i wyrecytowała nowinę, dysząc z gwałtownego wrażenia.
Pobladł i poczerwieniał, chwilę uszom nie wierzył, potem dziko się roześmiał.
— Aha! Przecie ja go w ręku mam. Naraził mnie na afront, na upokorzenie, zachwiał me stanowisko, postawił na skraju nędzy! Ja mu teraz zapłacę!
— Zwarjowałeś!... Co czynić zamierzasz?
— Propozycję jego odrzucę i chłopiec będzie protestantem. On się ośmiela mnie warunki dyktować, ten chłystek!
Sapał i parskał złością ślepą.
Tony założyła ręce na piersiach i dała mu się wygadać. Wreszcie rzekła:
— To wszystko jest głupie. Jutro on będzie magnatem, a ty chłystkiem. Z twojej zemsty ludzie uczynią słuszne pośmiewisko i nic więcej. Zginiesz na święcie, będziesz niczem, zerem! I każdy jemu słuszność przyzna. Raczej Bogu podziękuj, że masz do czynienia z idjotą, i oddaj mu dziecko, nim się opamięta i pojmie, co traci, bo wtedy niezawodnie się cofnie.
— Nie chcę. Całe życie mi dokuczał, nie ustąpię mu.
Lokaj wszedł.
— Proszę pana, mechanik przyszedł. Chce się widzieć koniecznie.
Tuż za tym meldunkiem mechanik Niemiec wsunął się do pokoju i oznajmił:
— Proszę pana, roboty u nas niema.
— Dlaczego?
— Ludzie się rozbiegli. Jedni piją i hulają, inni poszli z pochodniami do Lipowca witać nowego dziedzica. Nie chcą słuchać nikogo, a gdym zagroził, że do pana zaskarżę, drwinami mnie przyjęli. Melduję to, abym nie był odpowiedzialny za nieporządek.
— Oto masz wstęp do przyszłości! — mruknęła Tony. — Chcesz zostać zerem, zobacz, jak to słodko!
Rudolf podskoczył na krześle, dotknięty w najdrażliwszą strunę władzy.
— Nazwiska ich zaraz mi podać! — krzyknął. — Jutro niech oddają książki — i wypędzić! Kto jutro rano do roboty nie stanie, do wieczora żeby nie był w fabryce. Ja ich nauczę, kto tu dziedzicem!
Wstał i, już nie słuchając siostry, poszedł do rejenta. Odzyskał równowagę i odetchnął, czując znowu mocny grunt pod sobą.
A o tej samej porze Dyzma, siedząc naprzeciw Brücka, mówił mu poważnie:
— Jednakże dusza moja rozdwojona jest i niespokojna. Może grzeszę, biorąc sobie jedną duszę, a zostawiając tyle na poniewierkę i ciemnotę. Może mi się należy ustąpić od osobistego interesu dla ich dobra?
— Mój drogi, ja ci nie potrafię doradzić. Twoje poglądy są tak oryginalne, że nie mogę z nimi się pogodzić. Znajduję, że popełniasz głupstwo, i zaczynam cię uważać za niepoczytalnego. Nikt rozsądny nie daruje miljona za dziecko, które pomimo twych starań i poświęceń może wyrosnąć na urwisa i lekkomyślnika, i być ci zgryzotą życia! Przywykłem już do twych dziwacznych teoryj, ale mi ciebie żal!
— A ja myślę, panie, żem bardzo wyrachowany i chytry! — uśmiechnął się Dyzma. — I myślę, żem oszukał i zadrwił z tego, co zwykle tumani ludzi: z doczesności. Jam nią pogardzał, a ona się mściła, okazując swą moc. Zabrała mi wszystko, com kochał, i zamyślała mnie przekonać. Jednakże nie za nią poszedłem. Lubię patrzeć na gwiazdy, co pędzą, i na wodę, co bieży, i liść złoty, co jesień obmiata — wtedy jej powiadam: tyle znaczysz, tyle twego trwania, tyle po tobie śladu! I poprzysiągłem sobie nie wziąć nic z jej darów, nie zmarnować dla niej jednego uczucia i nic nie mieć, cobyrm jej tutaj porzucić miał. Gdyby pan zechciał mnie zrozumieć, toby mi musiał przyznać, żem bardzo wyrachowany. Śmierć jest dziedziczką materji. Czyż warto dla niej pracować?
— Ależ, chłopcze, gdyby tak każdy myślał, toby świat stał się pustynią, a ludzie fakirami!
— Nie, panie, światby był rajem, gdyby tu każdy uważał się za robotnika, na przyszłość: gdyby wyrobnikiem wieczności był możny i ubogi, młody i stary, mądry i niezdolny; gdyby walka o byt, ta wściekła, zajadła, była walką o byt tameczny, hen, dokąd duch uleci! Gdyby to życie przestało być dla ludzi celem i wszystkiem, a było tylko służbą terminową na nagrodę i zapłatę po odbyciu lat i obowiązku. Przecie ja, panie, na fakira nie wyglądam, ile mocy i sił pracuję, zabiegam i staram się, opuszczę raczej pacierz, niż troskę o jaki drobiazg w fabryce. Do roboty idę z weselem, w wolnej chwili zaśmieję się z kolegami i pożartuję, w święto odwiedzam znajomych. Tylko ja to wszystko czynię, myśląc o zapłacie, a takim na nią chciwy, że wciąż ją rachuję, zawsze rad nadliczbowej pracy, byle mi tam nie przepadła.
— To jest szczytne, ale niedostępne dla ogółu. Ty jesteś wyjątkiem wybranym, duch twój jest zdolny to czuć i dokonać, ale to nie reguła. Ty jesteś mocarzem ducha.
— Nie, panie! Duch każdy jest Boży, jeśli go nie damy zabić materji, lub oszukać jurystyce szatana. To nie szczytne, co ja mówię, to bardzo łatwe nawet, a byle raz spróbować, to samo z siebie wypływa dalej. I to reguła, panie. Reguła dla każdego, co Chrztu krzywoprzysięzcą być nie chce. I jam nie żaden mocarz, anim mądry. Dwie kartki katechizmu nauczyły mnie całej tej mądrości i tylkom się całe życie starał spełniać to rozkazanie. Jeśli mi Ulm chłopaka odda, postawię go na ścieżce mojej i będę kroki prowadził, aż się sam wzmocni. Skoro poczuje w duszy moją szczęśliwość, dopiero wtedy w świat go uwolnię spokojny. Za nic on wtedy nie odda duszy swej, tak się nią radować będzie.
— Daj Boże, by się stał do ciebie podobnym! — rzekł Brück z całem przekonaniem.
— Wtedy go pan nauczy rządów i władzy, a ja szkoły techniki i teorji. A to biedactwo, co mi je podarowało tak ufnie, ucieszy się, ucieszy!
Spojrzał rozmarzonemi oczyma wdal i snuł swe nieziemskie rojenia bez słów już...
Brück zamyślił się głęboko, czoło na dłoni wsparłszy.
— Jednakże u źródła nauki to jest, co on mówi! — pomyślał. — Kto mu fałsz zarzuci! A kto zechce go naśladować! O źródło święte, czy pozna je Bóg w duszach naszych! Przenigdy!...
Nazajutrz Dyzma ledwie się doczekał godziny stosownej do odwiedzin w Holendrach.
Serce mu tak mocno biło, gdy wszedł do sali, że spytać nie mógł słowami, tylko wzrokiem badał twarz rejenta, siedzącego nad zapisanym arkuszem.
— Jak pan widzi, czasu nie tracę. Piszę już od dwuch godzin. Pan Ulm na propozycję pańską przystaje, ale podaje parę swoich warunków.
Dyzma odetchnął. Zaświeciły mu oczy wielką rarością.
Więc mogę zaraz dziecko zabrać? — spytał.
— Za pozwoleniem. Musi pan odnośny dokument odczytać i ulegalizować interes. Pan Ulm wymaga, aby pan w niczem do rządu się nie wtrącał, wpływu swego na fabrykę nie używał, pozostawił mu prawo rozporządzenia fortuną wedle jego woli.
— Naturalnie. Byle ta fortuna przeszła po jego śmierci na syna.
— To jest wzięte w uwagę. Następnie żąda pan Ulm, aby koszta prawne tego przejścia spadkowego pan poniósł.
To wymaganie oburzyło nawet Dyzmę. Głową pokręcił i skrzywił się.
— To już chyba nie on wymagał, ale siostra mu doradziła! — rzekł, zawstydzony za nich wobec rejenta.
Bełkocki brwi podniósł i nieznacznie się uśmiechnął.
— Kobiety zwykle lepiej od mężczyzn pamiętają o drobiazgach. Życzy też pan Ulm, aby syna mógł widywać kilka razy na rok.
— I owszem. Ile razy tylko zechce, chłopaka mu przyślę w odwiedziny. Ale, proszę pana, przecie teraz mógłbym już dziecko zobaczyć?
— Pan bardzo do niego przywiązany!
— Myślałem do dzisiaj, że go już nigdy nie dostane. Nie dziw, że się tak cieszę. I pana Rudolfa chciałbym zobaczyć, żeby mu z serca podziękować.
— Pójdę mu to powtórzyć!
Dość długo zabawił rejent. Może mu trudno szło ze spełnieniem polecenia, ale przecie drobne kroki rozległy się za drzwiami i do sali wszedł Rudek nieśmiały, zalękły, bojąc się, oglądając zdziwiony, że mu bona nie towarzyszy.
— Rudek, dzieciaku mój serdeczny! — zawołał Dyzma, pochylając się do niego i biorąc w ramiona.
Sekundę chłopak się zawahał, przypominał i nagle odnalazł tę twarz w swych dziecinnych pamiątkach i z okrzykiem objął za szyję i cisnąc z całych sił, począł całować Dyzmę po twarzy, pokrzykując i śmiejąc się.
— O, to się państwo znają? — mimowoli patrząc na tę radość, uśmiechnął się rejent.
— To wuj Dyzma! Mój wujek! — wykrzyknął Rudek. — Dawno już nie był, alem go pamiętał. Wujek, czyś się gniewał na mnie, żeś nie przychodził? Teraz już znowu bywaj, bom ja grzeczny!
— Teraz cię do siebie zabiorę.
— Naprawdę? Ze wszystkiem? Na zawsze?
— Tak!
— To i pannę Emmę zabierzesz? — pytał z mniejszem zadowoleniem.
— Nie. Panna Emma zostanie.
— To dobrze, bo ona mówi, żem nieznośny!
Rozpoczęła się szeroka i długa gawęda, a patrząc na nich, trudno było wiedzieć, kto z kogo był bardziej rad i kto więcej szczęśliwy.
Rejent pisał i raz wraz ku nim z nad okularów zerkał i musiał się uśmiechać. Wreszcie pisanie skończył, wezwał Dyzmę do podpisów. Rudek przyglądał się temu, nagle umilkłszy, jakby przeczuwał, że to los jego się rozstrzyga. Przytulił się tylko do kolan Dyzmy i złota jego główka ciekawie ponad stół się wychylała.
A Dyzma mało co słuchał treści dokumentów, kładł swe nazwisko z tym samym uśmiechem swobodnym na ustach, z jakim przed chwilą dziecku odpowiadał.
— Pan nie bardzo uważa! — rzekł rejent.
— To prawda — wyznał szczerze — ale bom zanadto szczęśliwy! Pan formalności załatwi ściśle, jestem tego pewien. A ja spełnię, co pan wskaże.
— Tymczasem mogę pana uwolnić. Rachunki kosztów podam jutro i jeszcze raz pana pofatyguję.
— Z przyjemnością zawsze służyć będę. Czy pan Ulm nie chce mię widzieć?
— Owszem, obiecał przyjść. Ma dzisiaj jakieś nieporządki w fabryce i bardzo zajęty.
W tej chwili Rudek uszu nadstawił i szepnął:
— Tatuś idzie.
Rudolf się ukazał we drzwiach. Z kantoru wracał, gdzie cały ranek sądził i władzę swą przywracał. Jowiszową miał twarz i ciężkie chmury na czole.
Dyzma ku niemu podszedł. Spojrzeli na siebie. Rudolf wyciągnął rękę.
— Wydaje się pan zadowolony! — rzekł. — Więc nie mamy sobie żadnych podziękowań do składania.
— Owszem, ja dziękuję z całego serca i życzę szczerze, aby panu pomyślność w życiu sprzyjała za dar, którym od pana otrzymał.
— Zna pan moje warunki?
— Tak jest, i będą spełnione ściśle. Niedaleko mieszkam, więc Rudek w oczach pana chować się będzie. I będzie pana kochał i szanował i często odwiedzał. A na mnie niech pan liczy jak na przyjaciela, zawsze.
Rudolf pod jego wzrokiem oczy spuścił i zwracając się do rejenta, rzekł:
— Punkt co do opłaty kosztów wielkich biorę na siebie — rzekł, jakby zawstydzony. — A jeśliby panu kiedyś ciasno było z funduszami, panie Kryszpin, mam nadzieję, że pan się zwróci do ojca Rudka, na jego rachunek.
Coś, jakby uśmiech, mignęło mu po twarzy i dodał:
— Bo myślę, że pan przecie mego dziedzica nie będzie chował na prostego robotnika?
— O nie. Wychowam go na możnego pana i nauczę, by pracy pańskiej nie zmarnował i pociechą i chlubą stał się panu. Chcę, żeby mnie pan po śmierci pochwalił!
— No, no, niewiadomo, kto z brzega. W każdym razie daję panu dzisiaj najwyższy dowód uznania.
Podali sobie znowu ręce i uścisnęli mocno. Dyzma wziął Rudka na ręce.
— No, ucałuj tatusia, i obiecaj, że będziesz grzeczny!
Dziecko nieśmiało pochyliło się ku ojcu i dotknęło ustami jego policzka. Pogładził je po główce i zaraz potem przez okno wyjrzał na drzwi kantoru, skąd na dzwon obiadowy wychodzili oficjaliści i kupili się, pokazując konie lipowieckie.
— Widzisz ich pan tam! — rzekł do Dyzmy. — Zapomnieli, jak panu niegdyś za pracę dla ich dobra zapłacili. Dzisiaj jużby chcieli pana odzyskać. Nikczemny tłum!
— Każdy z nas jest słaby. Co się im dziwić!
Począł się żegnać, a Rudolf zawołał bony, aby chłopaka ubrała na chłodny dzień listopadowy.
Potem przeprowadził ich do sieni i wciąż patrzał na tłum roboczy, zbierający się zewsząd, w pewnej od pałacu odległości.
— Owację mu wyrządzą, czy obelgę? — myślał z zajęciem. — Za kim się oświadczą: za władzą, czy sympatją?
Dyzma wsiadł na bryczkę i otulił burką Rudka. Konie ruszyły.
Mijając grupę oficjalistów, uchylił czapki, ale nikt mu nie odpowiedział na powitanie. Stali z rękoma w kieszeniach, patrząc ponuro, Skin krzyknął:
— Takiego ojca dał nam pan Fust! Taki ty dobrodziej!
Dalej stała szara ćma warsztatowa i tu go nikt nie powitał. Natomiast posypały się brutalne śmiechy i poczęły latać nad głowami grudy błota i śmieci.
Rudolf patrzał na to z okna sieni i uśmiech zadowolenia miał na twarzy.
— Pokonałem go. Poszli za potęgą. Teraz mogę być spokojny. Zaniknęli sobie nawet drogę do Lipowca! — zamruczał, odchodząc.
Dyzmie ścisnęła się dusza bezmierną przykrością. Zacisnął zęby, by nie jęknąć, i znowu go skrupuł ogarnął, że zawinił im, i że ukarali go słusznie. Nie miał żalu, ni gniewu; miał ochotę razem z nimi zapłakać.
— Czego oni krzyczą! — spytał Rudek.
— Żałują, że ciebie im zabieram.
Konie rwały żwawo naprzód, ale w miasteczku Dyzma zwrócić kazał na cmentarz.
Gdy wysiedli, Rudek się zdziwił krzyżom i grobom.
— To ty tutaj mieszkasz, wujku? — spytał.
— Nie. Ale tu mieszka matusia twoja, i tu każdy z nas z czasem się przeniesie.
Poprowadził chłopaka do grobu Elżuni i kazał mu klęknąć.
— Gdzież matusia? — badał chłopak.
— Tu w ziemi.
— I nie zobaczę jej?
— Nie, aż i ty w ziemi będziesz. A teraz rączki złóż i za mną powtarzaj: „Daj nam, Boże, odbyć razem służbę tutejszą, wedle Twych przykazań i Twoich dla ludzi zamysłów, a po liczbie lat i pracy daj nam zapłatę w prawdziwym żywocie, i odpocznienie ze sługami Twymi, z którymi nas tutaj rozłączyłeś. I niech dzień nasz każdy, i trud, i wesele, i smutek zapisany będzie nie tu na ziemi, lecz u Ciebie w niebiosach. Amen“.
Chłopak powtarzał swym dziecięcym szczebiotem.
Potem, gdy wstali i odeszli, spytał:
— Coś ty mówił matusi i Bozi?
— Będę tego właśnie ciebie uczył całe życie, byś dobrze, serdecznie zrozumiał! — odparł Dyzma, dłoń swą kładąc na jego małej główce ruchem ojcowskim.

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.