Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Albo ja ciebie.
Olekszyc roześmiał się pogardliwie.
Mijali właśnie kantor, gdy z za węgła ukazała się szczcgóina para ludzi. Był to Rudolf i Elżunia.
Dziewczynka szła poważnie obok dyrektora, opowiadając mu coś z uśmiechem i podnosząc ku niemu swe prześliczne oczęta, w których znać było uwielbienie bez granic.
Jego surowa maska zmieniona była i łagodna, gdy jej niekiedy rzucał słów parę i spojrzenie, i tak sobie wędrowali, jak dwoje rodzeństwa. Dyzma i Olekszyc zatrzymali się. Rudolf przystanął na ganku kantoru i skinął głową dziewczynce. Zawahała się i weszła. Zabawili parę minut i ukazali się napowrót. On wrócił do pałacu, ona frunęła jak ptaszek, i wpadła na Dyzmę.
— Elżuniu, co ty tu robisz? — zagadnął zdumiony.
— Babunia mi kazała iść do pani Skin i poprosić o szklanki.
— Ależ Skinowie mieszkają w przeciwnej stronie, a ty spacerujesz z dyrektorem!
— Panna Elżbieta miewa schadzki! — dodał Olekszyc, nie spuszczając z niej oczu badawczych.
Dziewczynka wcale się nie zająknęła, przytuliła się do brata i opowiadała:
— Janek Skowroński mnie zobaczył i zawrócił. Bo to ja dzisiaj pierwszy raz wyszłam, wiesz! Otóż pokazał mi karuzel na lodzie i trochę mnie powoził na saneczkach. Właśnie na to z pałacu wyszedł pan Rudolf i kazał Jankowi przestać. Ja sobie do niego podeszłam i podziękowałam, że mnie ratował, kiedy to mnie dusiło — i tak...
— Jak to i tak? — roześmiał się Dyzma. — Przecie chodziłaś z nim do kantoru!
— A chodziłam. Bo tam nigdy nie byłam od przyjazdu, więc chciałam zobaczyć, czy tam ładnie. Poprosiłam, żeby mi pokazał, więc mi pozwolił wejść za sobą. Nikogo tam nie było.
— Bo, i cóżeście tam robili?