Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ja wiem, że mi dobrze jest! — ozwał się wesoło Dyzma.
— Dobrze i nam z wami, ale gdybyście w pałacu byli, toby i nam lepiej było.
— Nieprawda, bobyśmy o swych pieniądzach i interesach tylko myśleli. Nie byłoby czasu ludzi swych znać. Ot, ja swoich spraw nie mam, to ciągle o cudzych myślę.
— Możeś co nowego wymyślił? — zagadnęła ciekawie.
— A pewnie! — droczył się z nią.
— Powiedz, serdeczny chłopaku, powiedz!
— Nie mogę, bo pani Skinowa przed czasem opowie, a projekt musi być dojrzały, aby go zerwać i spożyć.
Kobiecina tak się zajęła nowym przedmiotem, że przestała wymyślać na Fusta. Pobiegła też zaraz do domu i powiedziała mężowi i synowi:
— Wiecie, nasz Dyzma znowu nad czemś przemyśliwa.
— Doprawdy? — spytał ciekawie Władek. — Pójdę go zapytać.
A stary Skin flegmatycznie rzekł:
— Niech myśli. Mnie pierwszemu powie, a potem ze starymi się naradzi. On od nóg nie zaczyna, ale od głowy.
W tym właśnie czasie do Rudolfa przyszedł Glejberson, propinator, który dzierżawił oberżę fabryczną i miał sklep zarazem. Bogaty to był Żyd, zdawna osiadły i w łaskach u właścicieli.
Przyszedł i po wielu korowodach, rzekł:
— Ja pana dyrektora i dziedzica prosić będę o zmniejszenie raty od Nowego Roku.
— Dlaczegóż to? — spytał zimno Rudolf.
— Dlatego, że ja tu zginę.
— Nie zginąłeś dotychczas przecie, nawet w pierze porosłeś.
— Nu, to było dawniej. Teraz inne czasy: przez ten miesiąc u mnie było tak pusto w traktjerze, jakby w nim, za przeproszeniem, była zaraźliwa słabość. W bilard dawniej grali, teraz nikogo niema. Wódka dawniej dobrze szła, teraz połowa nie idzie. Przy piwie się za-