Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teofila wybuchnęła płaczem okropnym. Dyzma różaniec z piersi zdjął, i jakby nikogo nie było, począł półgłosem odmawiać modlitwę.
Po długiej chwili kobieta, nie przerywając mu pacierzy, ucałowała jego rękę i wyszła. Szła do domu. Zdaleka ujrzała berlinkę z powrotem; przyśpieszyła kroku, serce jej mocno biło. Abel siedział w izbie z głową pochyloną, posępny.
Na jej widok trochę się rozchmurzył.
— Mówili mi parobcy, żeś się wyniosła.
— A tak. W domu straszno samej. Teraz wracam już.
Niemiec znowu głowę zwiesił.
— Nie pocałujesz dziecka? — spytała drżącym głosem.
— Bardzom zmordowany.
— Jeść ci dać?
— Niegłodnym!
Rozmowa się urwała.
— Wzywano cię do śledztwa — ozwała się po chwili.
— Skąd ja co mogę wiedzieć? — zamruczał.
— Nikt nic nie wie, a Kryszpin tymczasem na Sybir pójdzie!
— Ot, gadanie! Brück pociemku w rzekę wpadł i utonął. To jasne.
— Taak?... Tylko był zduszony. Palce mordercy sino na szyi odbite, kołnierz poszarpany. Dyzma na Sybir pójdzie, a ten, za kogo on pójdzie, niech Boga do śmierci nie wspomina, bo go Pan Jezus wykreślił na wieki ze swej pamięci. Będzie za nim ten trup chodził i zły-duch patron! Dyzma wie, za kogo cierpi, ale będzie milczał, lecz nie umilknie na chwilę sumienie w owym zbóju.
— A mnie co do tego? — mruknął Abel.
— Bo cię Dyzma od śmierci wyrwał, więc powinieneś mu być życzliwy. Odwiedzisz go?...
— Gdybym to miał czas! Mąkę jutro ładuję!
— On miał czas pilnować ciebie nocami po całodziennej robocie.
— Tobie on zawsze w myśli i na języku.