Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstał i poszedł do roboty. Minęło dni kilka. Abel czynność swą spełniał, ale bez zwykłej ochoty. Nad rzeką stawał często posępny, nocami kręcił się na posłaniu, wieczorem z izby nie wychodził.
Wkoło niego ciągle mówiono o zamordowaniu Brücka i o Kryszpinie. Zdawało mu się, że ludzie przy tem szczególnie na niego patrzą. Zaczął przebąkiwać, że interes z Lipowcem jest dla niego za mały, że gotów go ustąpić innemu, a sam wynieść się do kraju, gdzie go jakoby bezdzietny a bogaty stryj wzywał.
Mąkę tymczasem prędko ładował, szykując się znowu do dłuższej podróży.
Nagle pewnego wieczoru Teofila ciężko zachorowała. Leżała w gorączce, nieprzytomna. Wezwany doktor zapowiedział tyfus. Abel porzucił wszelkie zajęcia, dni i noce siedział nad chorą i dzieckiem, które pozbawione pokarmu, płakało bezustannie, nie chcąc przyjmować mleka.
Biedna kobieta bezustannie majaczyła w malignie. Brück młody, szlamem okryty, stał u progu i kiwał na nią. Jęczała, broniła się przed tą zmorą.
Codzień doktor wychodził z gorszą miną. Abel czuł, że przychodzi na niego cios straszny. Godzinami pasował się z sobą, z instynktem zachowawczym, ze zgrozą. W kąt, gdzie bez przerwy wlepiała oczy Teofila, spojrzeć nie śmiał, a jednak wreszcie i on Brücka widział, jego rude faworyty, cyniczny uśmiech, krew zaskrzepłą na wargach. Abel rękoma zaciskał oczy i uszy, a zawsze widział i słyszał. Teofila prawiła ciągle bez ładu, ze strasznym uporem myśli prześladowczej. Czasami modliła się z rozdzierającą boleścią.
Nareszcie pewnego dnia doktor rękoma strzepnął, przyjęcia honorarjum odmówił i odszedł śpiesznie. Wtedy Abel zrozumiał, że wszelka nadzieja stracona. Jak stał, tak runął na ziemię, tłukąc głową o deski podłogi. Dziecko tego dnia wcale się już nie chciało odzywać; kobieta, czarna od gorączki, dyszała nierówno. Czuł Abel, że lada chwila śmierć wejdzie i wymiecie mu dom na pustkę, i że przed nim niema zmiłowania Bożego.