Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przez cały ten czas pacierza nie odmawiał, i teraz głosu ni oczu nie podniósł. Nie śmiał się odzywać i prosić. Leżał zdeptany jak robak i krwawił głowę o drzewo.
Raptem zerwał się, rzucił się do kąta i schwycił skręt sznurów; ręce mu drżały, jak w febrze. Błędnemi oczyma spojrzał na belkę sufitu, stołek podstawił, sznur przez nią przeciągnął.
W tej chwili Teofila się poruszyła i poczęła mówić szeptem tajemniczym:
— Kto tam? Czy to ten znowu? Zabrać mnie przyszedł. Ja nie chcę! Zostaw mnie przy dziecku. Ach, Boże, to Kryszpinowa! O pani moja — o święta! Ratuj mnie! Wypędź go! O, ratuj!
Abel zatrzymał się, oddech zatamował. Był tak rozstrojony moralnie, że już wierzył w te gorączkowe obrazy. Kryszpinowa przyszła, bał się jej, zdawało mu się, że przy niej nie potrafi pętli zaciągnąć.
A Teofila szeptała dalej:
— O święta, ty się uśmiechasz... Takaś jasna... Ulituj się nad nami! Daj ratunek! Tyś wszystkim przebaczyła! Wszystkich kochała! Czego żądasz? Poszłabym na miejsce Dyzmy, alem nic nie winna. Ty wiesz. O, ty dobra, nie odchodź! Nieszczęście nas odstąpi przy tobie. Utul moje dziecko! Kto z nas tę krew zdejmie, co nas zabija!
Podniosła się trochę na posłaniu i wyciągała ku oknu dłonie, łamiąc je w rozpacznej prośbie.
Potem znowu po chwili:
— Na kogo pukasz w szybę? Na mnie?... Na Abla! Abel, słyszysz! Babka Kryszpina cię woła Idźże, idź!
Abel jak lunatyk do drzwi się skierował, otworzył je, wyszedł na ulicę i szedł, szedł, potrącając przechodniów, nie poznając nikogo. Przyszedł do drzwi sędziego, zadzwonił; wprowadzono go do gabinetu.
Wtedy przystąpił aż do biura, ciężko się na niem wsparł, chwilę daremnie chciał głos wydobyć; pot mu czoło okrywał. Wreszcie pięścią trzykroć w piersi się uderzył i rzekł jakimś dzikim głosem:
— Pisz pan: to ja zabiłem Brücka.