Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poszedłbym do Ulma i powiedział o rzece — szeptał Abel dalej. — Alem wam milczenie poprzysiągł, więc nie pisnę do śmierci. Zresztą poco ma tamten gałgan się wzbogacać? Zabiję chłystka i basta.
— Opamiętajcie się, człowieku! Jakie prawo macie zabijać, jego i swoją duszę zatracać! Grzech myśleć nawet o tem!
— Wiem, ale mi pięści same się zaciskają. Chodzi, szołdra, po wybrzeżu i gwiżdże, i kobiecie sromotne rzeczy gada. A on jakie prawo ma? Powiedzcie!
— Jakaż racja wam być złym! Zastąpcie mu drogę i wygadajcie żółć z pod serca.
— Ja gadać nie umiem, chyba tem! — i podniósł pięść olbrzymią.
Dyzma zrozumiał, że w tej chwili żadne perswazje skutku nie odniosą, postanowił tedy ze swej strony pilnować.
Wieczorem snuł się na drodze do miasteczka, ale Brücka nie spotkał. Przez parę dni następnych również napróżno czatował. Nareszcie dojrzał go pewnego wieczoru, jadącego konno w towarzystwie! Olekszyca. Opowiadali sobie pieprzne anegdoty i śmiali się cynicznie.
Dyzma ukłonił się i zastąpił drogę.
— Czego pan chcesz? — spytał Brück.
— Chcę powiedzieć panu parę słów na osobności.
— Słucham.
Brück konia powstrzymał, a Dyzma proszącym tonem szepnął:
— Niech pan nie zaczepia więcej Ablowej, bo może być nieszczęście.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się Brück. — Pan nie lubisz konkurencji! Ano ja właśnie lubię w zabawie pieprzyk niebezpieczeństwa!
I nie słuchając więcej, konia popędził, by opowiedzieć zdarzenie Olekszycowi.
Dyzma, tem bardziej zaniepokojony, na przełaj przez łąki nad rzekę podążył, w stronę miasteczka. Naturalnie jeźdźcy go wyprzedzili. W oberżv Brück zostawił Olekszyca i konia, sam ruszył ku osadzie Ablów.