Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zimno dzisiaj! — rzekł Balcer, trąc ręce, starając się być naturalnym, i dlatego właśnie był jak załapany.
— To dobrze! — odparł Dyzma. — Będzie wyborna ślizgawka.
— Nie biegasz w tym roku?
— Bo nie mam czasu. Prawie co dni parę mam nocną robotę, a przytem cały dzień na nogach, po schodach; dosyć mam ruchu.
Zapanowało milczenie, wstęp do głównego interesu.
— Nie odnowiłeś abonamentu na czytelnię?
— Nie. I nie odnowię.
— Dlaczego?
— Bo mi teraźniejszy kierunek i wybór nie dogadza.
— Wszyscy zresztą są radzi. Mamy teraz więcej dzieł poważnych i postępowych. Możeś nie widział ostatniego katalogu?
— Owszem, i właśnie przejrzawszy go, postanowiłem wykreślić się z czytelni. Do dzieł tak specjalnych i ścisłych, jakie tam są, nie mam przygotowania naukowego, więc uczynią mi w głowie chaos. Kwestji robotniczej niema w Holendrach, nikt tu nie jest pracą przeciążony, ani wyzyskiwany. Mieszkania są wygodne, wynagrodzenie, chociaż małe, ale wystarczające do życia, chleb gotowy, prowizje dostatnie. Kto nie hula, ten nawet może cokolwiek zaoszczędzić. Pocóż więc w głowy niedojrzałe wprowadzać jakieś kwestje i budzić w nich niezdrowe mrzonki? Pryncypał ma ciężkie kłopoty, my mamy swoje, i żadne systematy budowy świata nie zmienią.
— Ale powinniśmy wiedzieć, co się dzieje na świecie.
— Nie dano nam rządzić i rozważać, ale pracować. Każdy człowiek radby świat z posad poruszyć, a o swej duszy i charakterze nie myśli. Cudze sprawy nas zajmują, a swojej sprawy ani pilnujemy, ani bronimy. A ja znajduję, że komu nie przeznaczone stanowisko pasterza, ten powinien swej prostej ścieżki pilnować,