Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I cała moja praca poszła na marne, na marne! — rzekł z westchnieniem.
— Nie może być! — odparła, poważniejąc. — Nic nie ginie, nic nie przepada, co z duszy jest. Bądź spokojny, rachunek odbierzesz, kiedyś, na zwycięstwo tu się nie oglądaj, tylko idź dalej, i czyń, i siej, i bądź chrześcijaninem! Pamiętaj!
— Pamiętam, alebym wolał skończyć dziś, zaraz pod zębami zwierząt w cyrku, niż długi może wiek tak przeżyć!
— Wierzę, że wolałbyś, tylko że to, co wolimy, nie bywa najwyższą zasługą. Więc ci życzę długiego i dokuczliwego żywota!
Uśmiechnął się pokonany jej słowy.
— Dziękuję babuni za życzenie! To prawda! Czego ja się frasuję? Daruję ludziom te sto rubli, nikomu więcej słowa o pieniądze nie wspomnę, a suknię babuni sprawię na rok przyszły. Dobrze?
— Właśnie. Wtedy mi się przyda. A teraz bierz się do czytania!
Po chwili pod wiszącą lampką usiedli oboje. Dyzma nad książką, staruszka z robotą, i zapomnieli o sprawach codziennego życia.
Książka mówiła o gwiazdach i światach nieznanych, o obrotach ciał niebieskich, o tych obszarach, gdzie ziemia jest pyłem, a promień słoneczny bieży miljony łat. A każda gwiazda jest olbrzymim światem, i każde udoskonalenie teleskopu ukazuje światy dalsze, dalsze. I gdzie im kres i kto je zliczy, a poznawszy obiegi, obrachowawszy obroty, kto powie, że odkrył ich cel i ich myśl?...
Niekiedy Dyzma urywał czytanie i patrzał w okienko, kędy kilka gwiazd mrugało. Wtedy myślą był oderwany od ziemi i czuł się też pyłem, i miał wyrzuty sumienia, że myślał kiedy o doczesności.
Dochodziła dziesiąta, gdy drzwi się rozwarły i wszedł Józef Balcer.
Kryszpinowie powitali go, wcale nie okazując zdziwienia. Dyzma książkę odłożył i podał gościowi stołek.