Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ostatnie. Idź pan z Bogiem!
— Uczyniłem wszystko, co było moim obowiązkiem względem pana. Żegnam! To pan postępujesz bez litości i uczucia. Dla fantazji i mrzonek dziwacznymi poświęcasz pan siostrę.
Skłonił się sztywno, Elżuni rękę podał, głęboko się pochylił i wyszedł.
Elżunia teraz nie płakała. Głuchy żal i uraza błysnęła w oczach. Wydał jej się katem, krzywdzicielem, egoistą. Tłómaczyła sobie ten opór, jak Rudolf objaśniał: samolubną chęcią zatrzymania jej jak najdłużej w domu.
Straciła serce dla brata.
Znowu ubiegło kilka tygodni. Parę razy próbował Dyzma rozmowy poważnej z siostrą. Napotykał chłód i upór zawzięty. Umilkł tedy, w duszy tając gorycz i zniechęcenie. Spodziewał się najgorszych następstw, przestał nawet pilnować, poddał się złemu losowi, zniechęcony i zmęczony moralnie.
Aż pewnego wieczoru nie znalazł Elżuni w domu. Wyszła na przechadzkę i nie wróciła. Bardziej z obowiązku, niż z nadziei odzyskania, popędził do Holendrów. Napróżno! Pałac stał pustką. Rudolf wyjechał, niewiadomo, dokąd i na jak długo.
Stamtąd Dyzma udał się do księdza, lecz ten także nic nie słyszał; nie byli u niego, ślubu nie brali.
Dotarł do stacji drogi żelaznej; tam ich widziano — pojechali do Warszawy, może dalej. Poszedł biedak do Olekszyca i w rozpaczy wszystko wyznał, prosząc o pieniądze, aby ich gonić: Olekszyc przyjął to szyderskim śmiechem.
— Pieniędzy nie dajemy przed kwartałem, a zresztą niema czego gonić. Ma twoja siostra, czego chciała. Jak nią się nacieszy i rzuci, wtedy sama do ciebie wróci. Bądź spokojny!
— O Boże, Boże! — zajęczał chłopak, padając jak martwy na krzeszło w swem pustem mieszkaniu.
Po wybuchu rozpaczy i żalu zapadł w zupełnąa apatję. Nawet fizycznie się zmienił. Zżółkł, zestarzał, wychudł, robił wrażenie widma. Zasklepił się, zdziczał, z ludźmi zerwał stosunki, pracował jak maszyna, wolny czas spędzał na rozmyślaniu o śmierci.