Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo słaba racja. Reki mej siostry ja panu nie dam.
— Dlaczego? — spytał Rudolf bez gniewu, z odrobiną ironji, jak człowiek pewny swego.
— Dlatego, że was wszystko dzieli. Różnica wiary, pojęć, sfery towarzyskiej i stanowiska. Nie dam jej, bo panu nie wierzę, że ją uszanujesz i uszczęśliwisz.
— Ta kwestja należy do niej samej. Jeśli mi oddała swe uczucie, ja tylko mogę ją uszczęśliwić.
— Lub zabić za życia. Raczej niech nie zazna szczęścia, niż ma po niem mieć cały żywot wyrzutów i niedoli.
— Czy pani nie przemówi za mną? — rzekł Rudolf, zwracając się do Elżuni.
Zbliżyła się do brata i objęła go za szyje.
— Mój drogi, nie patrz tak srogo, nie mów takich słów! Jam szczęśliwa, a one mnie strasznie bolą.
— Dziecko, ja prawdę mówię, a ty nie jesteś przytomna. Tam nie twoje miejsce w tym pałacu. Ja cię tam nie dam, choćbyś mnie znienawidzieć miała! Ja wiem, że zginiesz tam, jak kwiat na mrozie. W tym domu nikt nie kochał!
— Co do mnie, prawda — odparł Rudolf z uśmiechem. — Pierwszy raz kocham i ostatni! — dodał ciszej.
— Iść chcesz tam! — mówił Dyzma dalej gorąco. — A wiesz ty na co?... Na chwilowy szał, potem na poniewierkę, na pośmiewisko, między obcych, niechętnych!
— Moja żona będzie domu mego królową! — przerwał Rudolf.
— Nieprawda! Gdy szał minie, pan ją opuści, zostawi w domu, powróci do interesów i rachunków.. A ona z panem nie potrafi rachować i zbierać; ją wypieściła inna atmosfera. Ona potrafi tylko kochać i cierpieć. Z tem zostanie samotna. Nie chcę patrzeć na jej cierpienie, nie dam jej wyzyskać. Nie, sto razy nie! Gdybyś pan był szlachetnym, powinienbyś nie mącić jej spokoju i uczuć, odejść i zostawić nas!
— Wiec stanowczo odrzuca pan mą prośbę?
— Tak!
— To pana ostatnie słowo?