Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wału roboty zawsze wesół, grzeczny, nigdy żadnej dodatkowej roboty sobie nie przykrzył. Zwalczył najzaciętszych zazdrośników.
Powoli skrycie zaczynali się poddawać znowu urokowi jego wpływu, który mimowoli chwytał za serce, tylko już nie śmieli do niego wrócić. Oberża była w ręku Glejbersona, czytelnia w upadku, drużyna śpiewacza rozdwojona, stosunki dwóch szczepów nieznośne.
On milczał, ze smutkiem patrząc na to; oni przed jego jasnym wzrokiem spuszczali głowy. Tymczasem wiosna nadeszła, trzecia, którą Dyzma spędzał w Holendrach. Wkoło fabryki zazieleniały pola i lasy, zaszumiała rzeka. Pewnej niedzieli Dyzma, odmówiwszy z babką pacierze, siedział przed domem z książką, gdy turkot powozu zwrócił jego uwagę. Drogą toczył się kabrjolet, którym powoził Max Brück. W głębi siedział stary Brück i Hertha.
Chłopak mimowoli wstał i oczy tam utkwił, parę kroków postąpił i gdy mijali, stał o płotek wsparty, zapatrzony. Max coś wesołego ojcu opowiadał, Hertha rozglądała się wokoło; była zawsze mizerna i szczupła; poznał ją, chociać dwa lata nie widział. Oczy jej spoczęły wreszcie na nim; snadź go poznała, bo uśmiechnęła się skinęła główką i zwróciła do ojca.
Brück się obejrzał na jej uwagę i także głową kiwnął.
— Tak, to on! — odparł córce.
Minęli. Dyzma jak wryty na drogę patrzał. Potem jak lunatyk poszedł w stronę fabryk, błąkał się po gajach nad rzeką i nie wiedząc poco, znalazł się w parę godzin potem przed pałacem.
W tejże chwili stary Brück, Hertha i Rudolf ukazali się na ganku. Dyrektor się obejrzał i spostrzegłszy go, zawołał:
— Panie Kryszpin, przynieś pan klucze od fabryki!
Chłopak pobiegł do stróża, i nim oni stanęli u drzwi, już wrócił z kluczami. Skłonił się z uszanowaniem i ciężkie drzwi rozwarł.
— A to pan, co pogardziłeś u mnie służbą! — rzekł do niego Brück żartobliwie.