Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ludzi mnóstwo snuło się po drodze do osady, była to godzina zmiany, gdyż pewne warsztaty działały i w nocy.
Brück włożył miljony w przedsiębiorstwo, ale też skrzętnie je teraz wydobywał. Lipowiec leżał na stoku, schodził ku kotlinie, która się znowu wznosiła trochę dalej, w lasach, niby wianek ją otaczających.
Nim Dyzma dotarł do skraju lasu, zmrok zapadł, i cała fabryka zajaśniała światłem. Stanął i spojrzał poza siebie. Te tysiące świateł i stłumiony, ale jeszcze potężny huk dziwnie go smutno nastroił.
Potęga.. tak... I cóż po niej? Jutro może umilknąć i umrzeć; zostaną po niej rumowiska i rozpacz właścicieli. Olekszyc może duma ciężko nad bankructwem, Brück u biura rachuje cyfry, wertuje kursa giełdowe, w wiecznym niepokoju i gorączce żywot trawiąc. Dziewczynka wątła i blada za miljony zdrowia nie odzyszcze; Max dla interesu żeni się bez uczucia i już nigdy swobody ani szczęścia nie zazna. Twarze ich wszystkich są zamyślone i poważne. Młodzi tak prędko nabierają wyrazu starych. Rudolf naprzykład.
— Tak... i Holendry także. Grozi im brak opału, konkurencja cen roboczych. Fust i Rudolf nie uśmiechają się nigdy. Rysy ich są twarde, głos nawykły do strofowań i — rozkazów.
Wszystkie złudy i marzenia Dyzmy poczęły pierzchać. Zapatrzony w tę potęgę miljonów, począł się uśmiechać, rozjaśniać, jakby triumfem.
Odwrócił się i poszedł swą drogą, wśród gęstego brzeźniaku, w którym słowiki głuszyły się wzajem, a balsamiczny zapach liści wiosennych napełniał rzeźwością płuca.
— Rdza i mól psują, złodzieje wykupują i kradną... — zamruczał do siebie, przyciskając do piersi modlitewnik.
Nazajutrz wracał tąż drogą w samo południe. Lekko mu było na sercu po mszy i spowiedzi; w brzeźniaku miły cień chłodził po cieple końca kwietnia. Szedł więc raźno i śpiewał z całych płuc.
Wtem urwał piosenkę. Na drodze stał powozik spacerowy, Zaprzężony parą kuców tarantów, a obok