Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drogi, na wrzosach, które pokryto dywanami, siedziała Hertha Brück z swą Angielką.
Ścieżka była o parę kroków. Chłopak mijając, czapki uchylił.
— Dzień dobry! Jaki pan ma czysty, silny głos! Co za szczęście móc tak śpiewać! — zawołała dziewczyna.
Uśmiechnął się i przystanął.
— Ja się tu wybrałam posłuchać ptaszków i odetchnąć powietrzem wiosennem! — mówiła dalej. — W ogrodzie przy domu łoskot i dym wypłoszyły słowiki i wonie. A pan skąd idzie?
— Z kościoła.
— To daleko?
— Trzy mile.
— O! I pieszo pan ten kurs odbył, dzisiaj?
— Nie. Wczoraj wyszedłem; nocowałem u proboszcza.
— Pan katolik?
— Tak.
— We Włoszech bywałam na waszych nabożeństwach. Mniej się modlicie do Boga, niż do świętych. Wierzycie w cuda, w relikwje, w zabobony. Przecie to ustanowione dla prostoty i pierwotnych umysłów! Zdrowy rozum temu przeczy, wykształcenie burzy. Przez ośmnaście wieków postępu nie może wystarczyć jedna reguła.
— Mędrzec jeden rzekł: „Nie jest wiarą, gdy wierzymy w dorzeczne: to rozum i nauka, — ale wiarą jest, gdy wierzymy w niepojęte“. Gdybyśmy nie czcili Świętych i Najświętszej Panny, toby pani nie miała przyjemności zwiedzania starych włoskich świątyń i klasztorów, nie zachwycałaby się freskami i obrazami, o których mi pani tak pięknie opowiadała wtedy, gdym spędził wieczór w Lipowcu. Ściany byłyby nagie, jak wasze kościoły.
— To prawda; nie byłoby sztuki średniowiecznej... tylu arcydzieł! — szepnęła.
— Na drugi zarzut pani powiem, że prawda jest jak Bóg nieśmiertęlna. Ośmnaście wieków niczem jest