Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopak zagryzł usta i usiadłszy na kuferku, czekał, słuchając trwożnych szeptów Millerowej. Była mu życzliwa, ale bała się niełaski akcjonarjuszów.
Do wielkiej sali tymczasem tłumnie napływali goście, gwar rósł i odbyt na piwo. Każdy prawie zaglądał do alkierza i witał Dyzmę, oglądając go ze złośliwą ciekawością. Rozdrażniło — go to. Wstał i wyszedł na salę, prosząc o szklankę herbaty. Wielka ta izba była pełna po brzegi, jakby w doroczne święto. Większość stanowili gapie i ciekawi obojętni, mniejszość starszyzna i malkontenci. Gromady się tworzyły w upale i kurzu.
Cztery lampy oświetlały czerwone twarze i oczy pałające; przy stolikach szeptała między sobą starszyzna. Pod sufitem już dym tytuniu gęstniał i tworzył obłok sinawy, przysłaniający muślinowe firanki i kwiaty z papieru, zdobiące okna. Piwo lało się strumieniami w kufle, coraz bardziej wrzawa rosła. Dyzma ledwie znalazł miejsce w kącie i ucieszył się z sąsiedztwa Niemca ślusarza, który poza robotą i przy niej milczał, prawie jak niemy. Siedział tedy i pił herbatę jak z musu, przez nikogo nie witany i nie zaczepiany. Położenie to było mu nieznośne. Zwykle otoczony, witany z radością, pieszczoch fabryczny, faworyt starych i młodych, dzisiaj — wróg, cel niechęci i złości.
Przeskok był tak gwałtowny, że wreszcie sam siebie począł badać, czy nie zawinił bezwiednie względem nich. Po najściślejszym rachunku sumienia, nie znalazł nic i nagle w zadumie swej począł się uśmiechać, ucieszony prawie z tej krzywdy i dumny swą sprawiedliwością.
Uśmiech ten spostrzegli wszyscy; była to oliwa na ogień. Stary Balcer wstał z ławy i zbliżając się do niego, rzekł surowo:
— Nie masz się czego śmiać! Ja bym na twem miejscu wolał zapłakać.
Chłopak drgnął i obejrzał się.
— Ja, płakać? A czego? — spytał.
— Boś źle postąpił, denuncjując Micińskiego. Tego nikt z nas o tobie nie myślał.