Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ktoś się dowiedział, że wrócisz. Myśleli, że tam zostaniesz. Oho — zjedzą mydło! Ty się tylko nie daj, kiedy masz takie plecy!
Wskazał ręką pałac.
Dyzma ramionami ruszył.
— Żadnych tam pleców nie mam, ale też w niczem nie winienem, więc zostanę.
— Pewnie. Każdy chce mieć kawałek chleba.
Zimny spokój Dyzmy zniechęcał go do rozmowy. Lepiejby się zabawił, słuchając obelg i odgróżek. Weszli do oberży i Łysiak zaraz przysiadł się do kilku fabrykantów, wśród których siedział młody Skin.
— Nie da się! — szepnął.
Wszyscy umilkli chwilę, potem, skuliwszy głowy, poczęli szeptać.
— Nie da się! — powtórzył zuchwale Skin. — Zobaczymy. Z naszej łaski tutaj tkwi, na nasze prośby zostawił go dyrektor, teraz musi wydalić na nasze żądanie. Miech rusza w świat ze swoją marmuzelą!
Dyzma może i słyszał te słowa, bo mimowoli się obejrzał, ale jeszcze się pohamował i ruszył dalej, nie witając nikogo, do alkierza, gdzie był bufet i sklep i gdzie tronowała Millerowa.
— Oh, Gott! — jęknęła zcicha na jego widok, przerażonemi oczyma wskazując salę.
— Jakże idzie, pani Miller? — rzekł, o ile mógł najspokojniej. — Niczego nie braknie?
— Oj, braknie! — stęknęła. — Niema cygar, dopominają się wódki.
— A rachunki w porządku?
— Coś tam pisał pan Balcer, pieniądze mam w szufladzie, ale klucz u niego.
— Poproście go tedy tutaj!.
Córeczka Millerowej wyszła na salę i wróciła wystraszona.
— Bardzo się rozgniewał i powiedział, że jak będzie miał czas, to sam przyjdzie bez wołania, a ten, kto płatny, niech czeka na niego.
Była to aluzja do dziesięciu rubli rocznie, które pobierał Dyzma od wspólników za kontrolę i prowadzenie ksiąg.