Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, i Elżunia nasza, dorośnie, pokocha kogo, wyjdzie zamąż. Trzebaż dla niej zebrać grosz jaki.
Uśmiechnął się mimowoli na wspomnienie siostrzyczki, i z młodzieńczą ruchliwością umysłu rzekł:
— Ha, zebrać pieniądze!Wie babcia, zarazbym kupił dla was plac i dom w miasteczku. Byłaby babcia u siebie i byłby to posag dla Elżuni. Na starość byłbym u siebie ogrodnikiem.
— Zbieraj zatem! — uśmiechnęła się dobrotliwie, rada tej odporności natury.
Za dziesięć lat może już nie potrafi marzyć i snuć bujnych projektów...
Gdy Dyzma wieczorem szedł do oberży, serce mu biło, jak młotem, skronie pałały. Był jak żołnierz przed pierwszą walną rozprawą. Spotykał wielu znajomych i uważał powitania. Były niektóre wręcz wyzywające, inne szydercze, inne jakby zawstydzone. Tylko Paweł Łysiak podał mu szczerze dłoń, uścisnął i poszedł razem.
Łysiak miał naturę, że wszelką rzecz brał z zabawnej strony i cieszył się każdą awanturą jak widowiskiem, żartami zbywając pytania o sąd i opinję. Teraz się przygotował na setną uciechę i szeptał do Dyzmy tonem uszczęśliwienia:
— Wiesz? Sądny tam dzień od godziny. Chcą ciebie pokrajać na kawałki, a potem upiec i zjeść. Miciński ostrzy język, jak nóż, a Balcer tylko się oblizuje na potrąwkę.
— Glejbersona niema?
— Mie. Skądże? — zdziwił się Łysiak.
— Ano, bo to on noże odkuł i ogień podłożył.
— Myślisz? A może! — zgodził się młody majster, który długo medytować nad jednem nie lubił.
— Wiesz? Wczoraj Władek Skin dostał w twarz od Teofili... Widziało to dwudziestu ludzi. Mówię ci, była wielka uciecha. Obiecał, że ją obije, a ona, że go obleje witrjolem.
Dyzma poczuł nudę i niesmak, ale milczał.
— Dzisiaj dyrektor się wściekał, bo roboty żadnej nie było, tylko szept i namowy przeciw tobie. Skąd się to wzięło, nie rozumiem. Onegdaj się zaczęło, gdy