Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dość długo czekali w korytarzu, wreszcie Olekszyc się ukazał.
— Co ci jest? — krzyknął, spojrzawszy na Dyzmę.
— Ty wiesz co? — mruknął tamten.
— Pozwoli pan na chwilę rozmowy!... — przerwał urzędnik. — Dzisiejszej nocy zerwano tamę na rzece i postrzelono pana Kryszpina, który temu chciał przeszkodzić. Jesteś pan podejrzany o jedno i drugie. Pan Kryszpin poznał pana.
— Gdzie? Kiedy? Jaka tama? Ja spałem, jak zabity, od wieczora dotychczas!
— Służący nam mówił przed chwilą, że pan późno wrócił z polowania na kaczki.
— Ja? To było wczoraj? Prawda, chodziłem nad rzekę ze strzelbą, alem nie strzelał nawet.
— Proszę mi swą broń pokazać!
Służący na skinienie Olekszyca przyniósł dubeltówkę nabitą.
Urzędnik naboje wykręcił, obejrzał przybitki. Wszystkie były z papieru, na widok ostatniej złośliwie się uśmiechnął, rozłożył ją, wygładził, i wyjąwszy z kieszeni tę, którą znalazł w lesie, złożył razem. Teraz koperta i napis były w całości.
Olekszyc trochę pobladł, obejrzał się w prawo i lewo.
— Aresztuję pana. Proszę iść za mną! — rzekł urzędnik.
— Zaraz, wezmę kapelusz! — mruknął pan dyrektor, cofając się do swego mieszkania.
W tej chwili we drzwiach kurytarza ukazał się Rudolf, zwabiony zbiegowiskiem, które się już uformowało przed domem.
— Co się tu dzieje? Do roboty gapie! — wołał.
Ujrzał zakrwawionego Dyzmę, urzędnika i zdumiał.
— Co to? — zagadnął.
— Zabieram panu dyrektora i myślę, że bezpowrotnie.
— Zaco?
— Będzie to dla pana szczęściem, jeśli naprawdę pan nic nie wie.