Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Księżyc był w pełni, dostrzegł więc wyraźnie kilku ludzi na przeciwnym brzegu, rujnujących w milczeniu pale i faszynę.
— He, wy tam! Co robicie? — krzyknął.
Ludzie, jak widma, poginęli w łozach. Ale już Dyzma poznał wśród nich Olekszyca i wołał dalej:
— Zaprzestańcie roboty, bo jeśli sumienia nie macie, przed sąd ludzki was pozwę. Widziałem was i znam!
Jeszcze mówił, gdy za rzeką strzał padł. Koń jego rzucił się w bok; cały nabój grubego śrutu wpadł w gąszcz, kilka ziarn uwięzło mu w twarzy.
— Bogu dziękuj, żeś chybił, ale ci teraz nie daruję!
Zawrócił i cwałem pobiegł do miasteczka. Rozbudził urzędnika policyjnego i opowiedział, co go sprowadza. Twarz miał zakrwawioną, ale odmówił opatrunku; prosił o rychły zjazd nad rzekę.
Ruszyli wreszcie, ale upłynęło już godzin kilka. Różowy świt barwił niebo; pędzili, co koń wyskoczy. Zdaleka huk i wrzenie słychać było. Dopadli brzegu.
Było już zapóźno. Ludzi żadnych nie ujrzeli, ale cała rzeka z szaloną gwałtownością waliła między pale tamy, rwała je, niosła, parła się, wyjąc z triumfem, w tę bramę, w którą tyle lat daremnie szturmowała.
— Przepadło! — stęknął Dyzma.
— Stamtąd strzelano do pana? — spytał urzędnik.
— Tak. Około tego krzaku nabój się rozsypał.
Schylił się i podniósł z ziemi osmalony papier.
— Daj-no pan, to przybitka naboju! — zawołał policjant, rozwijając ostrożnie. — Aha, toć i swój adres sprawca panu przysłał.
Była to oczywiście koperta, raczej strzępek, na którym stało: „Wielmożny St. Olekszyc“
— No, ruszajmy do Holendrów!
Pojechali wprost do domu dyrektora. Służący zatrzymał ich w progu, oznajmiając, że pan śpi.
— Czemuż to? — spytał urzędnik.
— Bo późno wrócił z polowania na kaczki.
— A przyniósł co?
— Ani jednej.
— Zbudź-że go, bo mi się śpieszy!