Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się z nim dzieje. Znalazł się na drodze i szedł nią; niby gwóźdź i miał myśl w głowie, że to droga do śmierci. Szedł coraz prędzej, wreszcie biegł, aż wyczerpany upadł gdzieś w zbożu kwitnącem i leżał, ze wszelkiego czucia wyzuty, długie godziny.
Wieczorem wrócił do domu. Nie miał siły pytać o wieści, ale z twarzy ludzi poznał, że nic nowego nie zaszło. Do żadnej pracy nie czuł się zdolnym, usiadł poza fabryką nad wodą i bezmyślnie w nurt się wpatrywał.
Noc była księżycowa, bardzo ciepła i cicha. Fabryka huczała, jak zwykle; przy magazynach czerniały dwie berlinki Ablowej, jak wielkie, nieruchome żółwie.
Nagle usłyszał Dyzma wołanie, poznał głos Teofili. Szła wybrzeżem, rozglądała się i wołała go. Machinalnie wstał i ruszył ku niej. Spostrzegła go i poczęła biec.
— Panie, nieszczęście! — zawołała zdyszana.
— Dziecko chore? — spytał apatycznie, jak człowiek, który najgorszego oczekuje.
— Nie, ale tam w Holendrach tamę na łąkach burzą nocami.
Oprzytomniał.
— Rzekę od nas zwracają!
— Skąd pan wie?... Tak jest.
Spojrzał na olbrzymie gmachy, na mieszkania fabryczne i zamruczał:
— Tysiąc ludzi jutro będzie bez chleba!
— Olekszyc żeni się z Brückową. Poprzysiągł, że ją do Lipowca napowrót wprowadzi. To on doradził takie gałgaństwo. A nie znajdzie się to u Boga kary na takiego szatana? Co teraz będzie? Co będzie?
— Niech berlinki cofają do miasteczka na wszelki wypadek. Dobro ludzkie zawsze złuda. Biedny, kto tylko to ma. Każ pani cofać berlinki, ja pojadę do tamy.
Ruszył do stajen i po chwili tętent wierzchowca rozległ się na drodze. Pamiętał dobrze to miejsce fatalne. Przedarł się przez las i stanął nad rzeka.