Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Postrzelali się? — badał dalej Rudolf, wskazując Dyzmę.
— Nie, tylko pan Olekszyc strzelał. Ale, gdzież on? Był już czas wziąć kapelusz!
Zajrzał do mieszkania, a nie słysząc żadnego ruchu, poszedł dalej. Ale Olekszyca nigdzie nie było. Okno tylko było otwarte i szuflady biura pootwierane. Ptaszek uleciał.
Urzędnik wyskoczył na kurytarz, potem wsiadł na bryczkę.
— Do gminy! — krzyknął woźnicy.
— Uciekł! — mruknął Rudolf. — Ano, to snać nie miał już wykrętów.
Za urzędnikiem wyszedł Dyzma. Ludzie mu opowiedzieli, że Olekszyc pobiegł do stajni, konia porwał i popędził w stronę stacji kolejowej. Nie było co robić. Fakt ten sam przez się zelektryzuje policję.
Wsiadł więc i on też na koń i ruszył z powrotem. Złemu nie przeszkodził, ale obowiązek wypełnił. Co się tam teraz dzieje?
Zdaleka już uderzyło go milczenie machin. Zamarły tedy. Wokoło fabryk tylko ludzie się roili, snując się jak mrówki bezradne, i wszyscy szli ku rzece.
Dopadł zabudowań, powitano go krzykiem:
— Rzeki niema! Stoją motory!
— Mogą sobie nawet usiąść! — roześmiał się Miciński młody, którego każda klęska zwierzchników wprawiała w dobry humor.
— Gdzie dyrektor?
— Pojechał w górę rzeki.
— Pan Brück uwiadomiony?
— Chodzili tam, ale się nie pokazał. Panna wtedy konała.
— Umarła?
— Dotychczas pewnie już. Idźcie wy tam i pytajcie, co robić!
Zsiadł z konia i poszedł, ale mu czarno było w oczach, cała energja opadła.
— Poco? — mruknął, wracając. — Niech idzie ktoś trzeźwy. Ja mu nie potrafię mówić o finansowej klęsce.