Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie rozdrażniaj pan chorej, usuń się! — rzekł doktor.
— Nie, nie! — zaprzeczyła Elżunia. — Niech pan po tu zostawi! Mnie już nic nie zaszkodzi. Jabym teraz chciała księdza. Poproście proboszcza, niech przyjdzie, dzieciątko me ochrzci, mnie na drogę opatrzy. Moi drodzy, nie odmawiajcie mi! Ja bez tego się nie uspokoję.
W tej chwili turkot się rozległ na podwórzu. Teofila wyjrzała i wyskoczyła do sieni. Z powozu wysiadł Olekszyc.
— Jest tu Kryszpin? — spytał ostro.
Teofila stała w progu, z pięściami na biodrach, sapiąc złowieszczo.
— Jest! Więc cóż? — odparła.
— Gdzieście podziali panią Ulmową?
— A tobie co do tego?
— Przyjechałem po nią.
— Ty! A tobie co do niej? A pilnuj swoich machin, gadzino, i swoich palaczów w fabryce! Pani Ulmowa jeśli tu jest, to po nią przyjdzie mąż, nie ty — sługo! Marsz do swojej roboty, a w cudze sprawy nosa nie wtykaj!
— Policję wam tu sprowadzę, jędzo!
— Policja wie, co do niej należy. Pani Ulmowej stąd teraz nikt nie ruszy. Radzę ci siedzieć cicho. Trzeba było jej wczoraj pilnować! Ruszaj do swojej Brückowej i powiedz jej, żeby się pakowała, bo jak brat wróci i dowie się, coście zrobili, wyrzuci ją przez okno. Marsz! Do mego domu nie wejdziesz!
— Zobaczymy! — krzyknął Olekszyc, siadając do powozu.
Teofila zawołała parobka i posłała go na probostwo.
— A proś dobrodzieja zaraz! — upominała.
W izbie tymczasem doktor wziął Dyzmę na stronę:
— Telegrafuj pan do Ulma! Stan jest bardzo groźny. Staraj się pan także o mamkę! Ja pójdę trochę odpocząć i wrócę. Jeśliby się pogorszyło, dajcie znać.