Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kościół napełnił się szybko. Ludzie z Holendrów napłynęli jak mrowie, na podziw mieszkańców miasteczka. Trumnę zaniesiono na barkach do grobu, tłum zaległ cmentarz.
Cicha, uboga staruszka miała pogrzeb miljonowej pani. Dyzmę poruszyła do głębi ta ofiarność kolegów. Wierzył, że czynią to dla niej. Tylko sceptyk Olekszyc i Abel trzeźwy przyglądali się temu krytycznie.
— Szczęśliwe bydło! — pomyślał technik. — Dzień po dniu ma widowisko i okazję do próżniaczej gawędy.
Abel, wychodząc z cmentarza, trącił żonę i chytrze się uśmiechnął.
— Wiesz ty? Fust pewnie im zapisał grubo, kiedy znowu mają tylu przyjaciół.
— Daj mu Boże wszystko dobre! — odparła Teofila, goniąc wzrokiem złotą głowę Dyzmy wśród tłumu.
— A przestań-że go oczyma zjadać! — roześmiał się Abel. — Czy ci nie wstyd?
Ruszyła ramionami po swojemu, wyzywająco.
— Nigdym nie kłamała, ani znam, co wstyd. Przez niego zostałam uczciwą kobietą, za niegobym życie dała. Nie kryłam tego przed tobą.
— To prawda. Nie mam do was złości! Ty jesteś zuch-kobieta, a on mnie od śmierci uratował. Tylko ty na innych nie patrz! Tego ci daruję.
— Na innych! — oburzyła się. — Ty mi tego drugi raz nie powtarzaj, bo mam twarde pięści.
Abel zgromiony usunął się o krok, ale żartobliwie dodał:
— A ten lipowiecki pan? Trzy razy spotkałem go około przystani.
— Jak go czwarty raz spotkasz, to go wykąp! — zaśmiała się obojętnie.
Dyzmę i Elżunię odwiózł Olekszyc do Holendrów i odjechał zaraz, wiecznie gnany obowiązkami i niespokojną naturą.
Dom był wystygły, pełen śmiertelnych resztek, świec, zieloności zwiędłej, bezładny i posępny.