Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nazajutrz nikt nie nawiedzał Kryszpinów. Cała fabryka ruszyła za trumnę. Fusta, i gdy pod wieczór Abel zajechał z karawanem, mała tylko gromadka ruszyła za wozem, wiozącym staruszkę.
Dyzma trumnę ramieniem obejmował, Olekszyc przyjechał po Elżunię, Ablowie jechali w końcu z niemową. Deszcz ustał i blade słońce zachodu towarzyszyło orszakowi. Karawan trząsł po kamieniach, Dyzma za każdem uderzeniem trumnę mocniej obejmował, jakby tym zwłokom chciał jeszcze oszczędzić trudu, i tak minęli lasy i Lipowiec, aż ich dzwon kościelny powitał.
Trumnę zostawiono w kościele, Kryszpinów zabrali do siebie na nocleg Ablowie.
Berliniarz przez te lat parę stał się zamożnym człowiekiem. Nabył spory szmat wybrzeża, pobudował domostwo, założył ogród, urządził porządną kolonję.
Uszczęśliwiony z gości, przyjął ich dostatnią wieczerzą, w wielkiej izbie, służącej za jadalnię i kuchnię zarazem.
Znowu Dyzma musiał rozmawiać, jeść, pić, być jak wszyscy. Gadatliwy Abel nie dał mu chwili spokoju. W drugim końcu stołu Olekszyc dość niefortunnie bawił roztargnioną Elżunię.
Wreszcie Olekszyc odjechał, Teofila zabrała Elżunię na noc do siebie. Mężczyznom posłano w jadalni, i Abel wnet zasnął, chrapiąc przeraźliwie.
Na kominie ogień tlał czerwono, za oknem deszcz pluskał monotonnie. Dyzma na stole wsparty zapadł w odrętwienie wpółsenne.
Ból jego był tępy, znieczulał i zmartwiał. Myślał, że nie ma już nic do roboty, że babce tak zimno i pusto w kościele, że do domu wracać nie ma poco, że już przed nikim nie ma duszy otworzyć, że jest sam, i żyć nie wie jak. Wszystko to mu wirowało w głowie, tworzyło błędne koło bez wyjścia.
Nie pamiętał, czy spał tej nocy, instynktownie wyglądał brzasku, a gdy świt obielił okno, wstał i jak lunatyk poszedł pod kościół. Dzwonnik go tam znalazł, leżącego krzyżem u progu. Mówił pacierze, ale ich treści nie rozumiał.