Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W sąsiedniej izbie Teofila usypiała dziecko i szeptał Skin. Nikt wejść się nie ośmielił.
Po chwili Rudolf obejrzał się na Dyzmę.
— Może wezwać doktora. Ja nie wierzę, by miała umrzeć. To niemożliwe!
Dyzma popatrzał długo na nią.
— Doktor już powiedział swoje. Czekajmy, co powie Bóg! — odparł głucho.
Świerszcz ćwierkał pod kominem, lampka pryskała, oddech chorej był prawie niedosłyszalny. Rudolf oczy przymknął, nie mógł już na nią patrzeć, lęk niepojęty go ogarniał.
Dyzma, zapatrzony w święty obrazek, przesuwał w palcach paciorki różańca. Duch jego był poza ziemią, u babki...
Wtem w sąsiedniej izbie dziecko zapłakało głośno; jednocześnie Rudolf drgnął.
— Co jej takiego? — zawołał, tamując oddech.
Dyzma się z kołan porwał i pochylił nad siostrą.
— Zgasła! — wyszeptał, a wargi miał białe i głos nie swój...
Wtedy Rudolf porwał się za głowę i zajęczał tak strasznie, że z sąsiedniej izby wpadła Teofila, zrozumiawszy, że wszystko, skończone.
I nie było już Elżuni na świecie, i zgasło drugie już Dyzmy kochanie...