Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ojciec był fabrykantem?
— Nie, doktorem.
— Gdzie i czego się uczyłeś?
— Skończyłem cztery klasy gimnazjalne, a potem pracowałem w fabryce u pana Schulza, aż nas pan Fust sprowadził do Holendrów. Od pana Schulza mam świadectwo.
Rozpiął kożuszek i dobył zawinięty aż w trzy papiery arkusz z fabrycznym stemplem i podpisem.
— Starannie przechowujesz świadectwa! — uśmiechnął się Brück.
— Jakże, proszę pana! To mój majątek! — odparł chłopak wesoło.
Brück przeczytał i brwiami ruszył.
— Radbym, aby mój syn miał podobne! Tem mniej teraz rozumiem, dlaczego cię z Holendrów wydalono, i dlaczego cię mam zawdzięczać protekcji Żyda, lichwiarza i oszusta. Jest w tem coś niejasnego.
Jeszcze bystrzej oczy utopił w twarzy Dyzmy, ale nic fałszywego nie dośledził, tylko przyznał w duchu, że chłopak mu bardzo przypada go gustu.
— Musisz być hardy, i tak... trochę czerwony! — rzekł po chwili.
— Czasami trudno mi zmilczeć! — odparł Dyzma, czerwieniejąc. — Raz nawet obraziłem dyrektora.
— Jakże to było?
Chłopak opowiedział szczegóły śmierci Millera, potem zaraz dobroć Rudolfa, gdy mu siostrzyczkę uratował. Łez miał pełne oczy, gdy mówił:
— Ja mu do śmierci nie zapomnę jego dobroci!
Brück słuchał z zajęciem, a w tejże chwili weszła dziewczynka, i stanąwszy za ojcowskim fotelem, słuchała także.
Nowy dziedzic Lipowca zagadnął:
— Więc na czworo rodziny ty jeden zarabiasz? Jakże dajesz rady?
— Pracował i młodszy brat, ale tego muszę na naukę oddać, bo bardzo do mechaniki zdolny. Dlatego też służba u pana będzie mi wielkiem dobrodziejstwem dla nich.
— A tybyś nie chciał wyżej i wyżej iść?