Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jestem obcy i z konieczności Glejbersona używam, póki sam się nie rozejrzę i swoich ludzi nie sprowadzę.
— Ja zaś, proszę pana, odnoszę wręczony mi zadatek i chcę swych obowiązków wysłuchać, aby wiedzieć, czy mogę przyjąć.
— Dobrze powiedziane. Czemże jesteś w Holendrach?
— Fabrykantem, pomocnikiem maszynisty. Obecnie wydalono mnie.
— Dawno służysz? Ile masz lat?
— Ośmnaście. A służę cztery miesiące.
— O, niewiele! Dlaczegóż cię wydalono?
— Nie sprawiałem się wedle woli pana Fusta.
— Uhm... Nie masz na nich skarg żadnych?
— Nie. Byli dla mnie sprawiedliwi i dobrzy. Wydalono mnie z własnej winy.
— Nie masz świadectwa?
— Nie.
— Skądże do głowy ci przyszło szukać miejsca tu, w Lipowcu?
— Jam o tem ani śnił. Chcieliśmy wyjechać do Dygi, gdzie mam znajomego w fabryce machin, ale nie mieliśmy dosyć pieniędzy na drogę, więc sam nie wiedziałem, co robić z sobą i skąd radę dostać. I na to przyszedł Glejberson z propozycją pańską.
— I zażądałeś 300 rubli?
— Nie, on sam cyfrę naznaczył i ten zadatek zostawił.
— Dobrze znasz Glejbersona?
— Tyle, co nic. On w Holendrach oberżę dzierżawił i sklep ma. Zdziwiłem się nawet, że mi sprzyja, bom namówił starszych, żeby oberżę i sklep założyli własny. Ale on mówił, że interes był zły i że on rad go ustępuje i sam do Lipowca się wynosi.
— Nic o tem nie wiem! — mruknął Brück, nie spuszczając oka z twarzy chłopaka.
— Masz rodzinę? — pytał dalej.
— Mam. Dwoje młodszego rodzeństwa i starą babkę.
— Rodzice?
— Nie żyją.