Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, jabym Tyrasa nigdy nie zostawiła! On ze mną, wszędzie jeździ. Teraz z Florencji jedziemy. A duży był pana pies?
— Mały. Znalazłem go w rynsztoku i wyhodowałem. Nie mogłem zabrać go z sobą, bom niebogaty, więc darowałem przyjacielowi.
Rozmawiając jak dwoje dzieci, przypatrywali się sobie ciekawie. Jemu żal się zrobiło dziewczątka, że takie drobne i wątłe, jak nikły wosienny kwiateczek; jej — jakby dobrze znajome wydały się ciemno-modre oczy chłopaka i jego uśmiech serdeczny.
— Hertha! — rozległ się zdała gruby głos.
— Ojciec się obudził, zaraz przyjdzie! — rzekła, niknąc we drzwiach.
Dyzmie trochę serce biło ze strachu i dreszcz nim wstrząsnął. Wydobył z portmonetki owe pieniądze Glejbersona i miął je w ręku.
Na dworze szarzało, więc lokaj wniósł lampę i zawiesił nad biurem, rzucając badawcze spojrzenie na interesanta.
Chłopakowi minuty zdawały się wiecznością. Nareszcie ciężki chód rozległ się za drzwiami i Brück wszedł.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, atletycznego wzrostu, głowa pięknego, germańskiego typu, z długą, rudawą brodą i szerokiom, rozumnem czołem. Oczy miał stalowej barwy, nadzwyczaj bystre i przejmujące w spojrzeniu. Podobał się bardzo Dyzmie.
— Nun? — zagadnął, zasiadając u biura.
— Przysłał mnie do pana Żyd Glejberson z Holendrów. Nazywam się Kryszpin.
— Aha! — z porozumieniem mruknął Niemiec, przerzucając swój notatnik.
Zatrzymał się na jednej stronicy i półgłosem czytał: „Glejberson — Kryszpin — kontroler — żąda 300 rubli. Można zaufać.“
Notatnik odłożył, lampę rozjaśnił i krytycznie, dość długo patrzał w twarz młodego. Potem mówić począł:
— Ja w zasadzie nie ufam Żydom, więc tembardziej ludziom przez nich protegowanym. W tym kraju