Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Obiecywała być ładną. Masz może przy sobie fotografię?
— Mam!
Sięgnął do kieszeni i z wytartego pugilaresu dobył kopertę.
Fust wyjął fotografję, z którą razem wysunął się i upadł na dywan splot złotych włosów.
Rudolf się schylił i podniósł je. Były jak jedwab w dotknięciu.
Stary fabrykant popatrzał na wizerunek i dziwnie mu się zrobiło. To śliczne dziecko z marzącemi oczyma było obrazem jego siostry; z latami rosło podobieństwo do złudzenia. Popatrzał i odłożył po chwili. Zkoiei Rudolf spojrzał i mimowoli szepnął do siebie:
— Prachtvoll!
Wsunął ją napowrót do koperty i dołączył starannie złoty pukiel.
— Zmieniła się bardzo! — rzekł, zwracając Dyzmie.
— Pan jej życie uratował! — szepnął chłopak serdecznie.
— At, taki frazes! Przeznaczone jej było żyć — odparł. — A bratu twemu jak się powodzi?
— W szkole technicznej pracuje. Za dwa lata skończy, jeśli wyżej nie pójdzie.
— Czemuż nie ma iść wyżej?
— To zależy od Olekszvca. Na jego koszt się kształci. Może on go potrzebować do roboty.
— Olekszyc, ten technik z Lipowca?
— Tak. Ulitował się nad chłopcem i daje mu na naukę. Jabym nie mógł!
— Zapewne; jeśli pozostaniesz całe życie pomocnikiem mechanika, nic nie zbierzesz! — rzekł Rudolf.
— Takem już się urodził bez ochoty zbierania — odparł chłopak z lekceważącym uśmiechem.
— Za wiele się zajmujesz innymi! — mruknął dyrektor.
Ruchliwa twarz Dyzmy wyraziła niepokój.
— Czy pan ma mi co do zarzucenia?
— No, nie, tymczasem! Jeśli wpływu swego nie zechcesz używać przeciw władzy...