Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wskazał rozrzucone po sprzętach sukienki, jak je zastał po przyjściu z fabryki. W jego zbolałem sercu utkwił cień niechęci do siostry za to zajęcie dziecinne i za to żałosne spojrzenie ostatnie, jakiem go babka pożegnała.
Czuł się sam w bólu po niej, jak się wtedy uczuł sam w bezgranicznem kochaniu.
Elżunia przeraziła się jego tonu, nie zrozumiała, czem go uraziła, i drżąc, poczęła sprzątać swe skarby, ale jej duszyczka w tej chwili zamknęła się dla tego brata i czuła dla niego tylko trwożne uszanowanie.
— No, Dyzma, Bóg daje, Bóg bierze! — począł pocieszająco Skin. — Straciłeś wiele, może w zamian wiele zyszczesz. W życiu zawsze jest równowaga. Na kiedyż pogrzeb?
— Nie wiem. Brata chcę sprowadzić. Zaraz wyślę depeszę. Trumnę trzeba robić, księdzu dać znać.
— No, stolarzy ci zaraz przyślę, a depeszę też wyprawię. Co mogę, to ci zrobię. Ty wiesz, żem ci był i jestem wiernym przyjacielem, ano, może będę jeszcze sługą.
Uśmiechnął się domyślnie i zwracając się do Elżuni, dodał:
— Może wam czego brak w gospodarstwie, lub śpiżarni? Powiedzcie mojej żonie! Wszystko, co mamy, na wasze usługi. Do widzenia tymczasem! Załatwię, co pilniejsze.
Wyszedł. Pomimo słoty, chłodu i nocy w osadzie gorączkowy ruch panował. Ludzie się snuli z domu do domu, toczyli rozmowy na deszczu i wichrze.
— Umarł Fust i Kryszpinowa. Uważacie: palec Boży! Poszli razem na sąd.
— Fust Kryszpinom wszystko zapisał.
— Chodźmy nieboszczkę nawiedzić!
— Słyszę, Dyzma zostawia Rudolfa na dyrektora.
— Ej nie, brata sprowadza. Rudolf po pogrzebie precz pójdzie!
— Oj, mówiłem, było Dyzmy nie jątrzyć! On nas dobrze ponotował.