Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieprawda! Babka kazała mu przysiąc, ze po jej śmierci księdzem zostanie. Sprzeda Holendry, ino siostrę z Olekszycem zeswata.
— Wścieknie się Brückowa, jak się dowie o testamencie.
— A wiecie na pewno?
— Jakże! Skin czytał. Stary Dyzmie go oddał do rąk.
— Jednakże sumienie go ruszyło! Co prawda, to słusznie zrobił.
— At, jak się komu zdaje. Rudolf też niemało pracy położył i zna swój fach. Jak Dyzma zapanuje, to inaczej będzie. On tak... trochę narwany. Nie jego głowa do takiego wielkiego interesu.
I takie to gwary toczyły się w ową noc śmiertelną. Zmarłych ledwie darzono przelotną wzmianką, nikt ich nie żałował. Fala życia niosła myśli w przyszłość doczesną, tak marną i krótką, a tak przecie dla żywych zajmującą i ważną.
Od rana tłumy, postrojone świątecznie, — poczęły płynąć do pałacu. Stał teraz otwarty, zimny, dostępny dla najniższego fabrykanta.
Gapili się też ludziska na przepych sali śmiertelnej, gdzie wśród lasu roślin cieplarnianych leżał Fust uroczysty, w czerni, na twarzy surowy. Przy zwłokach straż trzymali oficjaliści fabryczni. Siedzieli po kątach i gwarzyli, tęskniąc tylko po cygarach i papierosach.
Tłum gapiący się szeptał swe uwagi; mało kto się pomodlił. Tylko gdy z dalszych pokojów wchodził Rudolf, szmery cichły, wszyscy przybierałi oficjalne postawy i miny.
Rudolf wchodził z obowiązku, znudzony, zajęty czem innem, lustrował porządek, rzucił jaki rozkaz, uwagę i znikał znowu. Fust był widowiskiem.
Tłum z pałacu ciągnął do Kryszpinów. Staruszka leżała w pierwszej izbie, na ubogiem posłaniu; kilka świec się paliło, a na ścianie nad jej głową srebrna Bogarodzica rzucała na twarz jej swe blaski. Uśmiechała się i po śmierci swym uśmiechem łagodnym, słodkim, pełnym nieziemskiej szczęśliwości. Nienowe, czarne szatki miała na sobie, a w ręku różaniec, wy-