Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teofila ruszyła ramionami, odwróciła się i odeszła obrażona. Dyzma, jak nieprzytomny, pobiegł ku Holendrom.
Zmierzchało, gdy stanął na miejscu. Przez drogę przeszedł cały szereg sprzecznych myśli i wrażeń. Nie wierzył, a przecie u drzwi lęk go zdjął. Wracał niespodzianie, bo odchodząc, zapowiedział Elżuni, że u Ablów zanocuje. Nieśmiało otworzył drzwi, serce mu bardzo biło. Posłyszał za ścianą śmiech Elżuni i głos Rudolfa. Krew mu uderzyła do twarzy... Wszedł. Dziewczynka zwijała czarną włóczkę, którą jej Rudolf podawał. Na stole leżał bukiet cieplarnianych konwalij i książka w czerwonej oprawie.
Na skrzyp drzwi obejrzeli się oboje i struchleli.
Dyzma stanął w progu i milczał, zdławiony wrażeniem. Wreszcie postąpił parę kroków, otarł czoło z potu. Przez ten czas Rudolf odzyskał przytomność i zimną krew.
— Mówiono mi, że pana tu zastanę! — rzekł Dyzma głucho. — Dałbym życie, żeby to było fałszem. Ludzie mówili prawdę, niestety, a pan przyszedł do swego sługi, jako krzywdziciel i złodziej!
— Co takiego? — spytał Rudolf, wstając. — Pan mówisz, jak nieprzytomny.
— Mogę być nieprzytomny z żalu. Zabrał mi pan jedyny skarb i własność na tej ziemi — to dziecko! Szanowałem pana i służyłem wiernie, a pan ją pozbawił dobrej sławy, tę sierotę biedną!
— Zaczynam rozumieć. Ktoś panu powiedział, ze korzystam z sympatji panny Elżbiety i bawię się tutaj. Myli się pan w swych obraźliwych słowach. Bywam tu jako znajomy i gość, i tylko przez wzgląd na rozdrażnienie pana, puszczam płazem ubliżające zarzuty.
Kłamstwo! — wybuchnął Dyzma. — Spójrz pan na nią i śmiej swe wykręty powtórzyć! Ona jeszcze udawać nie umie, jej twarz jest wyznaniem, żeś pan ją obałamucił, duszę ukradł, uczucia zmysłami oplatał... żeś ją zgubił! A jam był ślepy i wierzył. Teraz przejrzałem i ratować ją muszę przed zatraceniem. Idź pan stąd i nie powracaj! Jutro nas tutaj nie będzie. Pomści mnie na panu Bóg!