Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zresztą Elżunia nie skarżyła się na samotność, wyglądała szczęśliwa i zadowolona z losu.
W mieszkaniu były zawsze kwitnące kwiaty w doniczkach, wielka czystość i porządek; ona zawsze zajęta robótką lub czytaniem.
Zaabsorbowany swemi zajęciami i żalem po babce, Dyzma nie pytał jej, skąd kwiaty ma, ani co czyta. Gdy odpoczął, przebrał się i posilił, szedł do miasteczka na nabożeństwo.
Zima miała się ku końcowi, gdy pewnego razu, idąc z cmentarza, spotkał Teofilę. Pozdrowił ją i minął, ale ona mu zastąpiła drogę.
— Czy pan znowu z mogiły idzie? Co prawda, to lepiejby pan żywych pilnował, niż umarłych. Babka za to pewnie wdzięczna nie jest, że pan swe obowiązki opuszcza!
— W jaki sposób?
— Czy pan bielmo ma? Czemu pan siostry nie pilnuje?
— Zdrowa Elżunia. Nie jej nie brak.
— Pewnie! — ironicznie i z gniewem rzekła Teofila. — Nic nie brak, tylko dobrej sławy. Czy pan ją hodował na kochankę dyrektora waszego?
Dyzma zbladł i oniemiał z wrażenia.
— Co pani powiedziała? — wyjąkał po chwili.
— A toć o niczem innem w okolicy nie mówią. Ten Szwab umyślnie pana pędza po świecie, żeby mu nikt nie zawadzał, i romansuje z waszą siostrą w oczach całej fabryki. Pośmiewiskiem jesteście. Ja zrazu do oczu im skakałam, aż mnie zmusili do milczenia. Teraz gadają, że pan wie o tem i pozwala. Oto coza korzyść ze zbytniego żalu i wycieczek na cmentarz!
— To jest fałsz! — wybuchnął.
— Prawda! Ja na wiatr nie mówię. Byłam w Holendrach, umyślnie wieczorem, i czatowałam. Niemiec przyszedł do, was o dziewiątej, wyszedł o jedenastej. Zresztą niech pan się sam przekona: proszę zabawić do wieczoru i wtedy niespodzianie się zjawić.
— To fałsz, fałsz! — wołał oburzony, drżący.