Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
VIII.

W ciągu zimy Dyzma rzadko spędzał od razu kilka dni w Holendrach. Obowiązki mechanika spełniał zastępca pomocnik, a on zastępował Rudolfa w przeróżnych interesach. Była to posada bez nazwy, bardzo zaszczytna i wymagająca zaufania ze strony pryncypała.
Bywał wysyłany z pieniędzmi, po obstalunki, kontrolował sklady miejskie, kupował towary i machiny, za powrotem zdawał sprawozdanie, odbierał zwykłe pochwałę, parę dni urlopu, a następnie nowe polecenie. Owe dni urlopu zajmowały mus odwiedziny grobu babki, potem przelotne widzenie Elżuni, i znowu ruszał w świat.
Podczas tych wycieczek dwukrotnie był u Franka w Rydze. Chłopak go nie cieszył. Był jakby osowiały, zatopiony w swych naukach, manjak mechaniki i fizyki. Źle wyglądał: pochylony, z głową w ramionach od ciągłego ślęczenia nad rysunkami, blado żółty na twarzy, kaszlący przy zmęczeniu. Ożywiał się, gdy mówił o swym fachu; poza tem milczał, rachując bezustannie w myśli i bębniąc palcami po stole.
Dyzma nie zdołał z niego nic wykrzesać: ani zajęciu rodziną, ani żalu po babce, ani chęci rozrywki i przyjemności. Zrozumiał, że nić, wiążąca ich, zerwała się bezpowrotnie, że rozeszli się bardzo daleko i stracili się na zawsze. Coś podobnego odczuwał i z Elżunią. Dziewczynka była dla niego serdeczna, witała radośnie, ale gdy zostali dłużej z sobą, tracili wątek rozmowy, i przymus pewien panował, i przeświadczenie, że wiele rzeczy pozostało niedomówionych.