Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To się dobrze składa. Na brata może pan zaczekać dni parę. Kotły powinny być dostawione na wiosnę. W każdym razie resztę szczegółów powiem panu przed wyjazdem. Teraz pan do domu spieszy?...
— Nie do domu. Pójdę zaraz do miasteczka, aby rano być w kościele.
— A zatem szczęśliwej drogi!
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Rudolf sprzątnął do kasy kwit depozvtowy i zamruczał:
— To głupiec! Szczęście mu gwałtem do rąk idzie! Ha, gdyby Tony przeczuła, jutroby tu przyleciała...
Otworzył Biblję. Był to piękny, starożytny egzemplarz, pisany w Augsburgu.
Cytata podkreślona wpadła w oczy Rudolfa:
„I kruszyłem szczęki złośnika, a z zębów jego wydzierałem łup“.
Czytał chwilę dalej księgę Hioba, ale myśl jego była daleka od słów.
Fust nie dla niego ten ustęp podkreślił. Dla siebie; zapewne, gdy osamotniony w sercu, bez domowego ogniska i przywiązania, uznawał swą winę krzywdziciela i cierpiał moralnie.
Wreszcie Rudolf księgę zamknął i na bok odłożył, potem spojrzał na zegar.
Była godzina dziewiąta. Dyzma zapewne daleko; za osadą; jeszcze nie późna pora...
Ubrał się tedy dyrektor i jak złodziej poszedł ponad rzeką do domku Kryszpinów.